Dobra edukacja, czyli jaka?
Szkoły kształtują nie dzieci, lecz przyszłych obywateli. Jaka więc powinna być dobra edukacja, która rzeczywiście edukuje, dostarcza młodzieży potrzebnego doświadczenia do wejścia w dorosłość? Szkolna edukacja ma za zadanie rozwijanie wiedzy, umiejętności i zainteresowań uczniów. Aby odpowiedzieć sobie na pytanie postawione w temacie, należy najpierw nakreślić jej cele, czyli po co właściwie posyłamy nasze dzieci do szkół.
Szkoła przede wszystkim ma za zadanie wychować nasze dzieci. Tak, wychować, bo często tego wychowania młodzież w domach nie uzyskuje. Wychować ma je wykwalifikowana kadra pedagogiczna, potrafiąca rzetelnie wykonywać swoje obowiązki i potrafiąca (chcąca!) współpracować z podopiecznymi.
W „Rekomendacjach dla polityki oświatowej po trzech latach reformy szkolnictwa” R. Dolata pisze o niepokojącym zjawisku segregacji uczniów. W szkołach powinny istnieć przejrzyste zasady rekrutacji w szkołach – nie może być bowiem tak, że o przyjęciu do szkoły decyduje coś innego, niż faktyczny stan posiadanej wiedzy. Wynika więc kolejny cel: równe szanse uczniów – i tych biedniejszych, i tych zamożniejszych.
Jednym z problemów polskiego szkolnictwa jest edukacja adekwatna dla osób ponadprzeciętnie uzdolnionych i o „wysokim kapitale rozwojowym”. Edukacja, której często nie ma. Występuje zjawisko „równania w dół”. Muszę zaznaczyć, że nie można tworzyć klas „lepszych” i „gorszych” - była by to de facto segregacja - ale jednak trzeba zwrócić uwagę na niekorzystną pozycję młodzieży, której zależy nie tylko na „odbębnieniu” tych siedmiu-ośmiu godzin w szkole.
Jeśli już jest mowa o zdolniejszych, nie można zapomnieć o słabszych, których nie można przecież skupić w jednej grupie i rzucić w kąt. Zamiast równania w dół, powinno równać się w górę. Słabsi uczniowie, zamiast stawać się co raz to bardziej słabszymi, powinni otrzymywać szansę nadrobienia zaległości, czy choćby nawet szczególniejszej troski – stały progres jest więc kolejnym celem dobrej edukacji.
Jak jest w takim razie z tym szkolnictwem na naszym rodzimym, polskim gruncie? Czy nasza oświata spełnia wymagania owej d o b r e j e d u k a c j i?
Po pierwsze, gdy wejdziemy w publiczny sektor polskiej oświaty, zdamy sobie sprawę, że pewna część kadry pedagogicznej po prostu nie nadaje się do pracy z młodzieżą. Nie każdy ma bowiem predyspozycje do nauczania – nietrafiony wybór zawodu nauczycielskiego może generować jedynie złość i frustrację, które, wyładowywane na podopiecznych, nie wróżą nic dobrego.
Segregacja uczniów w polskich szkołach jest realnym problemem. R. Dolata w swoim artykule donosi o rozmieszczaniu uczniów w oddziałach, zgodnie z pozycją majątkową rodziców, dotychczasowymi osiągnięciami czy miejscu zamieszkania.
W polskich szkołach najlepiej sprawdzają się dzieci niezbyt lotne, ale obowiązkowe – zawsze odrabiające lekcje i ładnie prowadzące zeszyty. Indywidualność i wystawanie ponad przeciętność są często postrzegane jako źródło kłopotów i tępione.
Jakie w takim razie powinny być zaproponowane zmiany, które mogłyby zmienić faktyczny stan naszego rodzimego systemu oświaty?
Moim zdaniem, jednym z głównych propozycji zmian powinno być przywrócenie systemu szkolnego sprzed reformy w latach dziewięćdziesiątych : systemu ośmioklasowej podstawówki i czteroletniego liceum. Z mojej perspektywy (ucznia II klasy LO) gimnazjum jawi się jako kompletna klapa – miejsce, gdzie bodaj nikomu nie zależy na nauce, miejsce regresu umysłowego. Dowodem na fiasko wprowadzenia tego szczebla edukacji do systemu oświaty jest występowanie pewnego pojęcia w opinii społecznej (proszę mi wybaczyć za zbytnią dosadność) : gównazjum.
Oczywiście należałoby zreformować ten system 8-4. Moim zdaniem optymalnym wyjściem byłoby, gdyby pierwszy rok w liceum zakładał ogólne kształcenie, a w pozostałych latach kształcenia uczeń sam decydował, czego chce się uczyć. Oczywiście niechciane przedmioty nie zniknęłyby z planu, lecz występowałyby w formie okrojonego bloku - humaniści nadal by więc mieli do czynienia ze ścisłymi przedmiotami, a ścisłowcy z humanistycznymi, lecz w mniejszym stopniu – uczniowie skupiliby się na takich przedmiotach, które – ich zdaniem – miałyby im pomóc w osiągnięciu marzeń o przyszłości.
Aby w szkołach nauczały właściwe osoby, należałoby zapewnić godziwe wynagrodzenie pedagogom. Nie może być tak, że praca, która często (zwykle) zabiera więcej niż te 8 godzin w szkole , nie jest odpowiednio wynagradzana. Powinno się więc bezzwłocznie podwyższyć płace nauczycieli – nastroje kadr pedagogicznych przekładają się na sposób i jakość przekazywanej wiedzy.
Przychodzą mi do głowy jeszcze 3 zmiany w polskim szkolnictwie, pozornie nie związane z nakreślonymi przeze mnie celami, ale wpisujące się w charakterystykę dobrej edukacji.
Pierwsza zmiana dotyczy religii w szkołach. Społeczeństwo o ponad 90-cio procentowej przynależności do katolicyzmu to mit. Przedmiot „religia” w polskich szkołach często traktowany jest z przymrużeniem oka. Nie wspomnę już o innowiercach, którzy może nie mają ochoty na naukę o Bogu religii katolickiej. Moim zdaniem „odreligijnienie” polskich szkół było by dobrym pomysłem. Należałoby więc zastąpić „religię” przedmiotami takimi jak „etyka” „filozofia” czy chociażby „religioznawstwo”.
Drugą zmianą było by zwiększenie ilości zajęć wychowania fizycznego, czyli popularnego wf-u.
Czemu jest to tak ważne? Ano dlatego, że zajęcia wf-u są często jedynym okresem aktywności fizycznej naszych dzieci w tygodniu. Należy stawiać nie tylko na rozwój umysłowy, ale także na fizyczny.
Trzecią i ostatnią zmianą byłoby zniesienie kluczy w sprawdzaniu wypracowań maturalnych z języka polskiego. Nie może być bowiem tak, że ważniejsze od naszego „rozumienia” wiersza jest „rozumienie” jakichś panów/pań z komisji egzaminacyjnej. Wpasowywanie się w klucz odpowiedzi zabija uczniowską kreatywność i indywidualne myślenie.
Na zakończenie chciałbym przytoczyć pewną historię. Otóż niedawno na portalu YouTube natrafiłem na nagranie amerykańskiego teleturnieju. Formuła teleturnieju zakładała rywalizację paroletniego ucznia z dorosłym człowiekiem – w ruch szły oczywiście pytania na poziomie trzeciej klasy podstawówki. W owym programie występował maluch (na oko 7 lat) i dość urodziwa blondynka, w przedziale wiekowym 20-25 lat. Pytanie wystosowane przez prowadzącego wyglądało tak: stolicą jakiego europejskiego państwa jest Budapeszt. Niewiasta po długim namyśle odrzekła, że myślała wcześniej, że Europa to kraj . Potem okazało się, że nigdy nie słyszała o Budapeszcie i możliwe że chodzi o Francję, ale nie jest do końca pewna czy Francja to państwo. Działo się to oczywiście przy ogólnej wesołości widowni i absolutnego zaskoczenia malucha. Nie pamiętam jednak czy blondynka wygrała ten teleturniej. Jaki z tego wniosek? Że chyba jednak nie jest AŻ TAK źle z naszą polską edukacją.