Recenzja filmu "Quo vadis".
Pamiętam, jak w ósmej klasie polonistka kazała przeczytać nam „Quo vadis”. Opasłe osiemset stron początkowo zniechęciło mnie, jednakże kiedy zagłębiałam się w coraz dalsze wersy powieści, całkowicie mnie ona „wciągnęła”. Losy pierwszych chrześcijan stały się jedną z moich ulubionych lektur.
Być może dlatego z niecierpliwością i ciekawością czekałam na premierą adaptacji filmowej tegoż właśnie dzieła.
Film obejrzałam, wraz z całą szkołą, 14 IX 2001 roku.
Książkę „przelał” na taśmę Jerzy Kawalerowicz. Reżyser znany przede wszystkim z takich ekranizacji jak: „Matka Joanna od Aniołów” (1961, Srebrna Palma w Cannes), czy „Faraon” (1965, nominacja do Oscara).
Ważnym elementem filmu jest scenografia przygotowana przez Janusza Sosnowskiego.
Genialnie zbudowany amfiteatr rzymski, ogrody Plaucjuszów, doskonale przedstawione budynki i ich wnętrza. To wszystko sprawia, że widz oczyma wyobraźni przenosi się na ulice starożytnego Rzymu.
Scenografia jednak w niektórych momentach „ginie”. Twórca preferuje wąskie plany, często widać samą twarz aktora.. Właśnie w takich scenach „gubi” się piękno dekoracji, które, według mnie, powinno być atutem ekranizacji.
Jak już pisałam, film został oparty na powieści Sienkiewicza. „ Nie zdradziłem Sienkiewicza. Chciałem przekazać treść jego powieści, wydaje mi się, że spełniłem swoją rolę”- powiedział dziennikarce „Rzeczpospolitej” pan Kawalerowicz. Owszem, reżyser sprostał roli, jednak, czy nie za bardzo. Obawiam się, że w tym wypadku zbytnie podobieństwo do książki może doprowadzić do tego, że uczniowie gimnazjów zamiast przeczytać lekturę udadzą się do kina, bo po co się przemęczać? Chyba nie o to chodzi?
W filmie wystąpiły same gwiazdy. Szczerze mówiąc nie mogłam wyobrazić sobie Bogusława Lindy w roli Petroniusza. Na szczęście aktor z tą rolą poradził sobie znakomicie. Gra on arbitra elegantarium z lekkim dystansem, czasem ironicznie, ale jednocześnie potrafi wyrazić cały smutek odchodzącego wraz z nim świata.
Jednak nie o Lindzie chciałam pisać. Wielkie wrażenie zrobili na mnie dwaj aktorzy- Franciszek Pieczka i Jerzy Trela.
Pierwszy, grający Św. Piotra, potrafił wcielić się w „swojego” bohatera całym sercem. Pozostanie on w pamięci widzów jako postać emanująca nieziemskim ciepłem, o oczach wyrażających współczucie, nadzieję i ogromna miłość, postać jaką powinien być Święty.
Perfekcyjnie spisał się Jerzy Trela, którego Chilon Chilonides- filozof i łotr zarazem- jest doskonały pod każdym względem. Widz wierzy w jego podły charakter, jak i w koncowe nawrócenie.
„ Nero to megaloman i egoista przekonany, że świat należy do niego” (prof. Adam Ziółkowski). Taki właśnie jawi nam się on dzięki doskonałej grze Michała Bajora. Jego Neron jest władcą rozdartym pomiędzy wielkim despotyzmem, a miłością -sztuką, zarezerwowaną tylko dla ludzi wrażliwych.
Niestety, nie podobała mi się gra Magdy Mielcarz. Ta, podobno genialna, debiutantka odrzucała mnie brakiem profesjonalizmu i sztucznością. Zachwycała natomiast uroda. Nie mogę się jednak dziwić, przecież „pary telewizyjne” zawsze przyciągają widownię urodą.
Podczas projekcji filmu często zastanawiałam się gdzie podziały się te 18 mln.$. Faktem jest, że wiele wydało się na scenografię, ale przecież nie wszystko. Wiele słyszało się o doskonałych efektach specjalnych, dlatego spodziewałam się czegoś innego. Animacja komputerowa pozostawia wiele do życzenia. Płonący Rzym przypomina makietę, a nie wielkie miasto ginące w płomieniach. Duże wrażenie wywarły na mnie natomiast sceny z lwami, wykonane dzięki starej, ale wciąż aktualnej metodzie umieszczania kamer i luster pod powierzchnia ziemi. Dzięki temu zabiegowi czujemy się jakby to nas zaraz miały pożreć krwiożercze bestie.
Muzyką z tego filmu jestem zauroczona do teraz. Doskonale podkreśla ona niepewność i obawę pierwszych chrześcijan. Muszę przyznać, że pan Jan A.P. Kaczmarek spisał się na medal.
W filmie nie odbyło się jednak bez „wpadek”. Były one może mało widoczne, ale warte przedstawienia. Chyba nie tylko ja zauważyłam, że statysta- chrześcijanin ma na nogach adidasy. Inną małostką, na którą zwróciłam uwagę były sceny rozszarpywania ludzi przez lwy. Postacie za bardzo przypominały kukły, czego się nie spodziewałam.
Zaciekawiło mnie natomiast zakończenie filmu. Św. Piotr wracający do Rzymu...współczesnego. Uważam je za doskonałe połączenie przeszłości ze współczesnością.
Wieku krytyków porównuje „Quo vadis” z „Gladiatorem”. Uważam te porównania za bezcelowe, bo jak powiedział sam Kawalerowicz „ <<Gladiator>> to film akcji, a <<Quo vadis>> przekazuje wartości filozoficzne” .
W telewizji i prasie słyszy się, że „Quo vadis” jest filmem świetnym, zasługującym na wszelkie uznanie. Między innymi dlatego, przy tak wielu pochlebnych opiniach, nie jest mi łatwo ocenić to dzieło. Według mnie film należy zobaczyć, ale uważam, że nie powinno się nim za nadto zachwycać. Film jak film. Może włożono w niego trochę więcej pieniędzy, aczkolwiek nie widać ich tak dobitnie jak mogłoby się zdawać.