Człowiek i przyroda XX wieku
Próba opisu stosunku człowieka do przyrody w XX w. jest trudna, gdyż jest to arbitralnie wybrany przeciąg czasu. Przypomina opis ruchu sportowca w skoku wzwyż podczas przedostatniego pół metra jego wzlotu. Skok rozpoczął się znacznie wcześniej, kulminacja nastąpi później, jej wynik jest nieprzewidywalny, gdyż na ciało zawodnika działają różne, przeciwstawne siły. On sam ciągle jeszcze może wpływać na wynik skoku, ale w bardzo ograniczonym stopniu.
W XX w. trwały rozmaite procesy społeczne i ekologiczne, niekiedy przeciwstawne, które rozpoczęły się przed jego początkiem, trwały po jego ostatnim dniu, nie wiemy czym i kiedy się zakończą. Działanie pojedynczych ludzi i ich grup może wpływać na ten wynik, ale w bardzo ograniczonym stopniu.
W ciągu całego XX w. w warstwie ideowej ścierały się dwa prądy, jeden stary jak historia ludzkości, drugi narodzony pod koniec XIX w.:
1 słabnąca tendencja do opanowywania i podporządkowywania przyrody i jej brutalnej eksploatacji ;
2 nasilającą się tendencja do ochrony zasobów przyrody, do „stąpania lekko” po powierzchni Ziemi; Niestety tendencja „eksploatacyjna”, chociaż obecnie słabnąca ideowo, praktycznie wzmacniała się w przeszłości w zawrotnym tempie. Składał się na to wzrost liczby ludności świata, rozwój techniki i dzięki temu wzrost liczby ludzi, mających dostęp do osiągnięć techniki. W ciągu całego XX w. nacisk człowieka na resztę przyrody narastał z coraz większym przyspieszeniem.
Wzrost liczebny ludzkości
Pierwsza przyczyna — zwalczanie chorób zakaźnych
Jedną z istotnych przyczyn rosnącego wpływu człowieka na otaczającą go przyrodę była zwiększająca się stale — i coraz szybciej — liczba ludności. W znacznej części był to wynik opanowywania zagrożeń ze strony chorób zakaźnych — pokłosie i kontynuacja dorobku L. Pasteura i R. Kocha oraz ich uczniów, którzy w ostatniej ćwierci XIX w. stworzyli podstawy bakteriologii. Znane już były przyczyny dżumy, cholery, czerwonki, gruźlicy i wielu innych chorób, może mniej groźnych, ale za to częściej występujących. Wprowadzano powszechnie przepisy, dotyczące kwarantanny podróżnych, izolacji chorych oraz wiele innych, które ograniczały roznoszenie i szerzenie się zarazy. W 1909 odkryto, że tyfus (dur) plamisty jest przenoszony przez wszy. Stało się więc jasne, jak zapobiegać epidemiom tej, dziś zapomnianej choroby, w której śmiertelność sięgała 8–40%! Nie było niestety sposobów na skuteczną likwidację wszy wśród rzesz ludzi, którzy, czy to z braku nawyków higienicznych, czy z powodu panujących warunków socjalnych, nie chcieli lub nie mogli przestrzegać zasad higieny osobistej. Tyfus plamisty szalał wśród wojska (i jeńców wojennych) podczas: wojen bałkańskich 1912–1913, I wojny światowej, wojny polsko-bolszewickiej 1919–21, a nawet podczas II wojny wśród ludności żydowskiej stłoczonej przez Niemców w gettach. W tej wojnie wojska sprzymierzonych miały już do dyspozycji DDT. Były to pierwsze armie świata, wolne od tyfusu plamistego, chroniące przed nim również ludność cywilną. Podczas tejże wojny zastosowano penicylinę — pierwszy antybiotyk. To był przełom, którego doniosłość trudno sobie dziś uświadomić. Warto przypomnieć czasy przed erą antybiotyków — z żołnierzy Armii Krajowej, którzy odnieśli w walce rany brzucha, nie przeżył ani jeden! Jan Paweł II też zapewne nie przeżyłby zamachu, gdyby nie było antybiotyków. A przecież antybiotyki stosowano nie tylko w leczeniu ran, ale także wielu innych chorób (np. gruźlicy).
W latach 70. wprowadzano nową metodę ratowania chorych na cholerę, tak prostą że mógł ją skutecznie zastosować przyuczony naprędce członek rodziny chorego, nawet w niezmiernie prymitywnych warunkach. Polega ona na bardzo powolnym, ale nieustannym podawaniu wody z odpowiednimi solami. Dziś, jeśli nawet ktoś zachoruje na cholerę, nie powinien umrzeć. Szczepienia przeciw ospie prawdziwej, która także dziesiątkowała ludność zaczęły się już w końcu XVIII w. (1796), ale upowszechniały się bardzo powoli. Dopiero w XX w. stały się na tyle powszechne, że doprowadziły do skutecznego zlikwidowania tej choroby na świecie, co oficjalnie ogłosiła Światowa Organizacja Zdrowia (WHO) 8 V 1980. Choć takiego sukcesu nie odniesiono w przypadku malarii, gnębiącej ludność strefy tropikalnej, to przecież stworzono nowe leki, bardziej skuteczne od używanej dawniej chininy.
Druga przyczyna — upowszechnienie higieny
W XX w. spadła także śmiertelność niemowląt i małych dzieci. W tym przypadku nie odnotowano tak spektakularnych przełomów — stopniowo wzrastała oświata sanitarna i higiena. Do coraz większych rzesz ludności docierała świadomość, że bakterie chorobotwórcze są na świecie, więc należy myć ręce przed jedzeniem...
Wiek XX to także okres, w którym cywilizacja europejska na ogromną skalę zaczęła dzielić się z resztą świata swoimi umiejętnościami na polu ochrony zdrowia i życia ludzkiego. W tej dziedzinie, podobnie jak w wielu innych, przełom nastąpił wraz z wybuchem I wojny światowej. Przed tą datą udostępnianie innym lądom i ludom dorobku europejskiej medycyny i higieny było raczej doomeną działań misjonarzy i nielicznych ofiarnych jednostek. Wyjątkowo piękny symbol tego okresu stanowi postać A. Schweitzera. Znany, uznany i ceniony jako filozof, muzykolog i muzyk-organista, był człowiekiem zamożnym. Gdy uświadomił sobie, że ludność czarnej Afryki nie ma żadnej pomocy lekarskiej, podjął studia lekarskie, a jego żona — pielęgniarskie. Następnie w wiosce Lambarn, w dzisiejszym Gabonie, zbudowali i prowadzili szpital. Gdy kończyły się pieniądze, A. Schweitzer przyjeżdżał do Europy na cykl koncertów i wykładów, aby zarobić na dalsze utrzymanie szpitala.
Po zakończeniu I wojny światowej państwa kolonialne organizowały w swych posiadłościach nowoczesną państwową służbę zdrowia, nastawioną głównie na zwalczanie chorób zakaźnych i na niezmiernie istotną w tych warunkach oświatę sanitarną. Proces ten był kontynuowany po II wojnie światowej — z ważnym uzupełnieniem o powszechne szczepienia ochronne — najpierw przez państwa kolonialne, później przez młode państwa niepodległe, usilnie wspierane w tym dziele przez swe dawne metropolie. Ogromne przyśpieszenie tego zjawiska było pochodną szybkiego rozwoju nauk medycznych, a jeszcze bardziej — szalonego rozwoju technik komunikacji, transportu i telekomunikacji.
Wynik — wzrost liczebny populacji ludzkiej
Przez dziesiątki tysiącleci istnienia człowieka liczebność populacji ludzkiej rosła, ale bardzo powoli. Dużą rozrodczość równoważyła niemal równie wysoka śmiertelność. W Europie wzrost liczby ludności nabrał znacznego przyspieszenia co najmniej od XVII stulecia w miarę, jak rozwój technik wytwarzania wszelkich dóbr powodował wzrost zamożności społeczeństwa. Spadała śmiertelność, zwłaszcza niemowląt, natomiast nadal rodziło się bardzo wiele dzieci. W Europie już w XIX w. dostrzegano zjawisko przeludnienia, ale w tym czasie miliony Europejczyków emigrowało, zasiedlając obszary Ameryki, Australii czy Nowej Zelandii. Od początku XX w. zaznaczył się dalszy, ogromny spadek śmiertelności na skutek zwalczania chorób zakaźnych. Oprócz krajów z kręgów cywilizacji europejskiej spadek ten zaczął obejmować resztę świata, włącznie z Afryką i tropikalną Azją. Obniżenie śmiertelności, które w Europie był dorobkiem dwustu czy trzystu lat następował nieraz w ciągu dwu, trzech dziesięcioleci. Rozrodczość, która jest między innymi pochodną obyczaju, tradycji czy wierzeń, pozostała bez zmian. Przyrost ludności stawał się więc zawrotnie szybki. Wiele krajów, z reguły tych najuboższych, podwajało liczbę swej ludności w ciągu 25 lat!
Ludzkość osiągnęła pierwszy miliard w 1850. Kiedy w 1930 liczba ludności świata osiągnęła 2 miliardy, nie zwróciło to prawie niczyjej uwagi. W 1960, kiedy były nas już 3 miliardy, zauważono że potrzebne było 80 lat, by doczekać się drugiego miliarda, a tylko 30 lat, by osiągnąć trzeci. Po zaledwie 14 następnych latach, w 1974, było nas 4 miliardy! Wnioski dotyczące przyszłości świata, wyciągane z obserwacji trendu i jego ekstrapolacji, były już tak niepokojące, że pojawiły się określenia „eksplozja demograficzna” czy „bomba demograficzna” a ONZ, jej agendy oraz inne organizacje międzynarodowe przedsięwzięły działania zmierzające do zmniejszenia rozrodczości. To była bardzo trudna praca, gdyż zmiany świadomości ludzkiej, wpływanie na wybory wartości, wymagały czasu, mierzonego w pokoleniach, nie w latach. Do dziś jeszcze, u nas w Polsce można spotkać ludzi, którzy głoszą pochwałę wysokiej rozrodczości i zwiększania liczby ludności! A wydawałoby się, że sprawa jest prosta i jasna: na skończonej powierzchni Ziemi nie może nieskończenie rosnąć liczba jej mieszkańców. Tak czy inaczej przyrost liczby ludności kiedyś musi zostać zatrzymany, pozostaje kwestią otwartą — na jakim poziomie. Jasne jest natomiast, że przy bardzo wysokiej liczbie mieszkańców, standard ich życia musiałby albo być powszechny i niski, znacznie niższy niż jest obecnie w krajach rozwiniętych, albo też musiałaby zostać utrwalona na zawsze obecna różnica w poziomie życia pomiędzy Północą i Południem. Im liczba ludności byłaby niższa, tym standard mógłby być wyższy. Mogłyby także zaniknąć zbyt rażące nierówności. Skuteczność pierwszych wysiłków hamowania eksplozji demograficznej nie napawała optymizmem: kolejny miliard, piąty, ludzkość osiągnęła po 13 latach, w 1987. Ekstrapolacje przewidywały, że liczba ludzkości ustabilizuje się w 2200 na poziomie prawie 24 miliardów, a kolejny, szósty miliard osiągniemy w 1998. Nastąpiło to jednak w czerwcu 1999, czyli po prawie takim samy okresie — 13 lat. Nie znaczy to, że sytuacje jest już zadawalająca i można zaprzestać energicznej działalności. Liczba ludności nadal rośnie, ale obłędne tempo tego wzrostu odrobinę spadło. W latach 60. roczny przyrost wynosił ponad 2%, co oznaczało podwajanie ludności co 32 lata, przyrost w 2000 dawał podwojenie co 55 lat. Pojawiają się oceny, że stabilizacja może nadejść około 2100 przy liczbie ludności wynoszącej 10 miliardów. To też jest za dużo, ale i tak dwa i pół razy mniej niż wcześniejsze prognozy.
Przemysł i środowisko
Przemysł chemiczny rozwijał się w XX w. bardzo szybko, przynosząc coraz liczniejsze produkty syntezy, zastępujące materiały tradycyjne: barwniki anilinowe, nawozy azotowe, włókna czy tworzywa sztuczne. Stworzył także tak oczekiwane przez rolników pestycydy, a później i herbicydy. Kontynuowała rozwój metalurgia a dołączyła do niej, jeszcze bardziej dynamicznie, energetyka. Pierwsze niezbędne akty prawne, które miały chronić zdrowie ludzkie przed szkodliwymi wyziewami przemysłu, powstały w Anglii już w 1819. Życie jednak toczyło się dalej, stężenie różnych zanieczyszczeń w powietrzu rosło. Pojawiło się zjawisko smogu, które w szczególnie dramatycznych okolicznościach (liczne zgony) uwidoczniło się w 1952 w Londynie.
Wiek XX jest przede wszystkim wiekiem samochodu — w 1903 powstał wielki koncern H. Forda, nastawiony na produkcję masową. Na początku wieku samochód był zabawką dla bogatych, pod jego koniec w krajach rozwiniętych stał dostępny prawie dla każdego, stał się także ważnym narzędziem wszelkiej działalności ludzkiej. W 1923 wykryto, że dodatek do benzyny czteroetylku ołowiu poprawia pracę silnika i przez następne dziesięciolecia zatruwano świat ołowiem. W latach 40. zaobserwowano, (początkowo w Los Angeles) nowy typ smogu, powstającego ze spalin samochodowych. W końcu stulecia coraz szerzej używa się benzyny bezołowiowej — w Niemczech tylko ta jest dozwolona — a w dużych miastach ogłasza się często „dni bez samochodu” i inne ograniczenia ruchu, aby ograniczyć zatrucie powietrza.
Inną „przygodę” z truciznami przeżyło w XX w. rolnictwo. Około 1920 użyto związków rtęci do „zaprawiania” nasion zbóż — cienka powłoka tych związków skutecznie chroniła nasiona przed atakiem pasożytniczych grzybów. Znowu przez wiele lat beztrosko zatruwano pola uprawne najbardziej toksycznym metalem. Pierwsza zabroniła tej praktyki Szwecja już w 1966, ale dużo czasu upłynęło, zanim ten zakaz został upowszechniony w innych państwach. Użycie DDT (Nagroda Nobla dla P.H. Mllera w 1948) rozpowszechniło się po II wojnie światowej —. Nie wiedziano jeszcze wtedy o zjawisku kumulowania się trucizn w łańcuchach pokarmowych, zagrożenie nie objęło jeszcze zwierząt ze szczytu drabiny troficznej (np. sokoły i orły). W Europie Zachodniej zaczęto się wycofywać DDT z użycia już w latach 70., ale jeszcze w 1992 niektóre kraje wytwarzały go na eksport do krajów Południa.
W 1960 nastąpiło ważne wydarzenie — ukazała się książka Rachel Carson „Milcząca wiosna”. Autorka postawiła publicznie pytanie, czy chcemy za postęp techniczny zapłacić wiosną pozbawioną żabich koncertów i śpiewu ptaków. Potrafiła dotrzeć z tym przesłaniem do szerokich warstw społeczeństw zachodnich. Machina niszcząca przyrodę toczyła się jednak dalej. Przemysł i energetyka nadal wypuszczały w powietrze coraz więcej dwutlenku siarki i tlenków azotu, które wracały na ziemię w postaci kwaśnych deszczów. Powodowane tym zjawisko ginięcia lasów w drugiej połowie XX w. przybrało skalę kontynentalną, zarówno w Europie jak i w Ameryce Północnej.
Sherwood Rowland i Mario Molina już w 1974 ostrzegali, że wypuszczając do atmosfery freony niszczymy ochronną warstwę ozonu w stratosferze. Ostrzeżeń tych nie słuchano. W latach 80. dziura ozonowa nad Antarktydą zaczęła pojawiać się, w postaci coraz głębszej i rozleglejszej, po każdej antarktycznej zimie. Dopiero w 1987 udało się podpisać w Montrealu układ międzynarodowy o pewnym ograniczeniu użycia freonów, głównych sprawców tego zjawiska. W połowie wieku XX pojawiły się tezy, że klimat Ziemi ulega ociepleniu na skutek działań człowieka — głównie zużywania paliw kopalnych. Zwiększa to zawartość dwutlenku węgla w powietrzu i powoduje „efekt cieplarniany”. Od lat 60. prowadzono wiele programów badań tego problemu. W XXI w. wkraczamy z sytuacją nie do końca jasną. Ocieplenie klimatu następuje z pewnością. Tutaj dane są jednoznaczne. Nadal jednak trwa spór, czy i na ile jest to wynik działania ludzkiego, czy też może skutek naturalnej, okresowej oscylacji klimatu Ziemi.
Niektórzy podnoszą, że elektrownie atomowe są całkowicie nieszkodliwe dla środowiska — nie wytwarzają ani gazów cieplarnianych, ani zanieczyszczeń powodujących kwaśne deszcze. Jest to oczywiście prawdą, ale pamięć roku 1986 (katastrofa w Czarnobylu) jest dla wielu społeczeństw Europy zbyt świeża, aby zgodzić się na budowę energetyki jądrowej u siebie, czy nawet u sąsiadów. A gdyby nawet całkiem wyciszyć emocje, to pozostaje kwestia wiecznego i bezpiecznego składowania odpadów radioaktywnych z tych elektrowni. Kwestia która była i pozostała kontrowersyjną.
Człowiek i świat zwierzęcy
Ile poznaliśmy ?
W XX w. poznawanie i opanowywanie Ziemi przez cywilizację typu europejskiego zmierzało ku końcowi. Poznawanie to nabierało przyspieszenia w okresie całego XIX w. Do końca stulecia praktycznie zakończono już odkrywanie i opisywanie dużych ssaków lądowych. Jak gdyby symbolicznym akordem ostatecznego odsłonięcia tajemnic Czarnego Lądu było w 1901 odkrycie okapi, mieszkańca puszcz doliny Konga, spokrewnionego tylko z żyrafą i to dość luźno. Podobnej rangi odkrycia zdarzyły się w XX w., ale już tylko kilka razy. Dwa miały miejsce w 1937, w puszczach tropikalnych — nad rzeką Kongo odkryto olbrzymią świnię leśną (Hylochoerus meinertzhageni), w Indochinach jeszcze jeden gatunek dzikiego bydła — kuprej (Bos sauveli). W 1975 doniesiono o odkryciu w odludnych rejonach Gran Chaco żyjących populacji pekari paragwajskiego (Catagonus wagneri). Gatunek ten opisano już dawniej, jako wymarły, na podstawie szczątków zachowanych z epoki lodowcowej. Najbardziej niezwykłe odkrycie przytrafiło się jednak pod sam koniec wieku. W zeszycie Nature z 3 VI 1993 opisano trofea wietnamskich myśliwych, pochodzące z antylopy, którą miejscowi znali jako sao-la. To dość duże zwierzę, ważące około 120 kg jest tak dalece odmienne od wszystkich znanych antylop, że utworzono dla niej odrębny rodzaj, nazywając ją Pseudoryx ngetinhensis. Do dziś schwytano już kilka żywych okazów. Wiadomo, że gatunek ten zamieszkuje lasy w górach, oddzielających Wietnam od Laosu, jest nieliczny i prawdopodobnie zagrożony wyginięciem.
Mniejsze ssaki nieznane nauce opisywano dość licznie, szczyt tej aktywności przypadł na przełom stuleci. W latach 1890–1900 opisano około 470 gatunków, w dziesięcioleciu 1900–10 — nieco ponad 500. W kolejnych dekadach było ich coraz mniej — odpowiednio około 390, 220, 180 aż po minimum (poniżej 100) w trakcie dekady wojennej 1940–50. Zamiast jednak — jak można byłoby się spodziewać — dalszego spadku opisywanych gatunków, wyniki jęły się podnosić i w okresie 1980–90 opisano około 190 nieznanych nauce gatunków ssaków lądowych. Jeszcze nie podliczono wyników ostatniej dekady XX w. Oczywiście odkrywane są przede wszystkim gatunki małych gryzoni albo jeszcze mniejszych ryjówek lub nietoperzy. Rzadko zdarz się jakaś mała małpka albo lemur, odkrycia dotyczą z reguły mieszkańców puszcz tropikalnych.
Nadal odkrywa się niezliczone mnóstwo zwierząt bezkręgowych. Pouczającego podsumowania na rok 1990 dokonał Robert M. May. Porównał liczby poznanych gatunków ptaków oraz łącznie — skorupiaków i pajęczaków. Otóż spśród gatunków ptaków znanych w 1990 połowa była znana już w 1845. Natomiast wśród skorupiaków i pajęczaków połowa była znana dopiero w 1960! Oznacza to, że w ciągu 30 lat pod koniec XX w. opisano ich tyle, ile od zarania dziejów do 1960. Nie jest nawet znana liczba opisanych już gatunków, jej oszacowania mieszczą się zwykle między 1,2 a 1,8 miliona.
Jeszcze większą zagadką jest liczba gatunków istniejących. Słynne, choć kontrowersyjne oszacowanie ogłosił w 1986 Terry Erwin. Przez ekstrapolację wyników konkretnych badań nad chrząszczami puszczy tropikalnej otrzymał liczbę 30–50 milionów gatunków samych tylko zwierząt! Dla odmiany Robert M. May rozważał, jak liczne wśród już opisanych zwierząt są gatunki duże, a jak — małe. Ekstrapolacja tych danych na gatunki jeszcze nie poznane dała oszacowanie na ponad 10 milionów.
Jak poznawaliśmy ?
Aż do połowy XX w. opisywanie ssaków i ptaków polegało niemal wyłącznie na ich zabijaniu i składaniu w muzeach ich zakonserwowanych ciał (lub tylko czaszek i skór). Właściwie aż do II wojny światowej podstawowym narzędziem pracy ornitologa była dubeltówka! Wyniki obserwacji traktowano ze znaczną rezerwą. Można się było wręcz narazić na potępienie publikowania takich danych, pochodzących tylko z obserwacji, oskarżano autora takiej publikacji o nierzetelność! Bo jak można publikować coś, czego nie potwierdza „materiał dowodowy”, spoczywający w muzeum?! Nawet tak zasłużony w ochronie przyrody Jan Jerzy Karpiński udokumentował w 1935 gnieżdżenie się zniczka w Puszczy Białowieskiej (gatunku bliźniaczego mysikrólika) zabijając ptaszka w porze lęgowej! W ciągu niespełna półwiecza nastąpiły radykalne przemiany w podejściu badacza do przedmiotu studiów. Dziś narzędziem pracy ornitologa jest przede wszystkim lornetka i luneta a także znajomość głosów ptaków. Wiemy także, że wiedza zgromadzona tymi narzędziami, jest pełniejsza i bardziej rzetelna. Zresztą strzelający ornitologowie lat 30. rejestrowali wspomnianego zniczka znacznie rzadziej, niż współcześni — zapewne wielu z nich po prostu nie znało jego głosu. A przecież łatwiej posłyszeć głos ptaka ze szczytu starego drzewa, niż go stamtąd zestrzelić.
W końcu XX w. zmiany świadomości badaczy zaszły już bardzo daleko. Ostatnio przez piśmiennictwo naukowe przetoczyła się fala oburzenia, gdy jeden z ornitologów udokumentował odkrycie nieznanego ptaka w sposób tradycyjny — zabijając go. Oskarżano badacza o to, że nie wiedział przecież, czy ten gatunek jest liczny, czy rzadki. Istniała już bowiem powszechna świadomość, że w przypadku ptaków bardzo rzadkich i zagrożonych wyginięciem śmierć nawet jednego okazu może przesądzić o losie gatunku. Argumentowano, że zupełnie wystarczającym dziś materiałem dowodowym jest kropla krwi, pobrana od ptaka schwytanego w sieć i następnie wypuszczonego.
Polowania — poetyka, racjonalizacje i skutki
Jeszcze w latach 30. młodych przyrodników pasjonowało dziewiętnastowieczne wielotomowe dzieło A. Brehma Tierleben (Życie zwierząt). Tytuł powinien był właściwie brzmieć Zabijanie zwierząt, bo to właśnie stanowiło jego przewodni temat. Afrykańskie opowiadania Hemingwaya obracają się wokół emocji myśliwskich. U nas, w tych latach, obszerne opowieści o zabijaniu słoni afrykańskich snuł Leon książę Sapieha (młodszy). Zabił ich bodajże osiem, a o każdym dowiadywaliśmy się szczegółowo, gdzie dostał pierwszą kulę, gdzie następną, jak zareagował na tę, jak na tamtą, jak dogorywał...
Kontynuowano także dziewiętnastowieczne (i dawniejsze) postrzeganie zwierząt drapieżnych jako „szkodników”. Uważano, że misją człowieka było stworzenie „lepszej” przyrody, uwolnionej od niedźwiedzia, rysia, wilka, sokoła, jastrzębia... Nieraz nawet w parkach narodowych skrzętnie wypełniano tę misję. Pewne „trzeźwiące” wydarzenia nastąpiły już na początku wieku, przypomnijmy słynny przykład z Arizony. W 1907 na płaskowyżu Kaibab żyło ok. 4 tys jeleni wirginijskich, gdy podjęto tam akcję tępienia niedźwiedzi, pum, wilków i kojotów. W ciągu kilkunastu lat jelenie rozmnożyły się do ok. 100 tys. sztuk, a gdy wyniszczyły roślinność, niemal wszystkie padły z głodu i chorób. Mentalność „poprawiaczy przyrody odzywa się jednak do dziś, na przykład w wezwaniach do tępienia wilków w Bieszczadach.
Jeszcze w XIX w. wytępiono doszczętnie kwaggę na sawannach Afryki Południowej i alkę olbrzymią na wyspach północnego Atlantyku, udomowiono ostatnie tarpany leśne na Zamojszczyźnie, doprowadzono na skraj wyginięcia wydrę morską, parę gatunków uchatek i fok oraz większość wielorybów północnej półkuli. W 1914 w ZOO w Cincinnati (Ohio, USA) padły ostatnie okazy gołębia wędrownego i papugi karolińskiej, choć jeszcze w latach 1870. papuga występowała licznie, gołąb zaś — masowo. Ostatnia żubrzyca w Puszczy Białowieskiej zginęła 12 V 1919, ostatni żubr kaukaski — zapewne w 1925. Uruchomienie w 1925 pierwszego wielorybniczego statku-przetwórni zapoczątkowało rzeź antarktycznych wielorybów — płetwali. Największy — płetwal błękitny był już bardzo rzadki około 1960, łowiono więc kolejno mniejsze — finwala i sejwala. W 1936 nieodwołalnie „poprawiono” przyrodę Tasmanii. W tym roku padł w ZOO ostatni znany okaz wilka workowatego, którego tępiono pracowicie od początku kolonizacji europejskiej. Przez cały XX w. nieubłaganie spadała liczba obydwu słoni (afrykańskiego i indyjskiego), wszystkich nosorożców, tygrysa, jaguara i właściwie wszystkich dużych drapieżników. Równie katastrofalne skutki jak tępienie zwierząt, powoduje zanikanie ich srodowiska życia. Ludzi jest coraz więcej, więc lasów coraz mniej. Ponadto w lesie, w którym wszystkie jelenie i dziki padły ofiarą kłusowników-wnykarzy drapieżnik zginie z głodu. To właśnie jest jedna z ważnych przyczyn ginięcia tygrysa.
W Polsce losy drapieżników są w zasadzie podobne. Warto równeż przypomnieć, że przez cały XX w. było coraz mniej cietrzewi, głuszców, batalionów. Od 1985 nie ma w Polsce dropi. Zabrakło też wielu ptaków drapieżnych, ale to po części inna historia, gdyż wielkie — bodaj decydujące — było w niej znaczenie DDT.
Ochrona — sukcesy i porażki
Myśl ochrony przyrody zakiełkowała już w okresie niepohamowanego niszczenia jej zasobów. W 1872 powstał pierwszy Park Narodowy świata — Yellowstone i podjęto ochronę niedobitków bizona. W Afryce Południowej w 1898 założono rezerwat, który w 1926 stał się Parkiem Narodowym Krugera. W ciągu XX w. sieć parków narodowych pokryła znaczną część Ziemi, a ciągle powstają następne. Niestety, narastająca równolegle wiedza ekologiczna uświadamia nam, że to jest ciągle zbyt mało, aby na stałe utrzymać przy życiu duże zwierzęta drapieżne. Dla przykładu, w odniesieniu do niedźwiedzia grizzly wykonano obliczenia, które wskazują, że dla zachowania populacji dostatecznie dużej, aby była wolna od zagrożenia, potrzebny byłby obszar około dziesięciokrotnie większy od parku Yellowstone.
Aby ochronić od wyginięcia niektóre zwierzęta, wystarczy przestać je tępić. W 1911 traktat między Rosją, USA, Japonią i Wielką Brytanią wprowadził skuteczną ochronę wydry morskiej. W tym samym czasie podobne traktaty ograniczyły zabijanie uchatek i fok na tyle, że ich populacje jęły się odradzać.
W Białowieży w latach 30. udało się zgromadzić z ogrodów zoologicznych niewielką ilość żubrów czystej krwi białowieskiej i rozpocząć ich hodowlę. Los sprzyjał temu przedsięwzięciu, w 1952 wypuszczono pierwsze dwa młode żubry, w 1957 pierwsze żubrzątko urodziło się na wolności. Pod koniec XX w. można było orzec, że żubr przestał być zagrożony. W Polsce jednak nie ma już takich przestrzeni, żeby żubry mogły w sposób naturalny kształtować swoje rozmieszczenie przez swobodne wędrówki młodzieży.
Niejednokrotnie sukces ludzi dobrej woli kończy się klęską. W 1961 na Półwyspie Arabskim tamtejsi myśliwi doprowadzili niemal do wyniszczenia białej pustynnej antylopy — oryksa arabskiego. Amerykańska ekspedycja ratunkowa odnalazła i schwytała już tylko 3 sztuki. Na szczęście 11 dalszych uzyskano z ogrodów zoologicznych. Hodowla w Arizonie przebiegła tak dobrze, że już w latach 1982–84 można je było wypuszczać na ich ojczystej pustyni. Tam dalej rozmnażały się bardzo pomyślnie, osiągając liczbę około 400. Niestety wkrótce dowiedzieli się o nich myśliwi. W 1999 pozostałe przy życiu sto kilkadziesiąt trzeba było wyłapać do niewoli.
W Polsce wystarczyło przestać tępić łabędzia i kruka, żeby gatunki te w ciągu drugiej połowy XX w. stały się dość pospolite. Drogą ochrony i ponownego osiedlania przywrócono naszej przyrodzie populacje łosia i bobra, trwają starania, by zwiększyć liczebność rysia. Drobny, ale wręcz symboliczny sukces odnieśli przyjaciele sokołów. W latach 70. w ogóle nie było w Polsce w sokoła wędrownego. Wyginął doszczętnie od zatrucia DDT. Miłośnicy hodowali ten gatunek w niewoli z nadzieją na odtworzenie wolnej populacji. Ponieważ dawniej sokół wędrowny osiedlał się również w miastach, od 1997 hodowano młode sokoły w klatce na gmachu giełdy w Warszawie, a wyrośnięte osobniki wypuszczano. Pierwsze owoce zebrano w 2000 — jedna z wypuszczonych samic wraz z obcym samcem założyli gniazdo na szczycie Pałacu Kultury i Nauki w Warszawie i pomyślnie odchowali trójkę młodych.