Wybory w Afganistanie
AFGAŃCZYCY GŁOSUJĄ...
Afgańczycy tłumnie ustawili się w lokalach wyborczych i najprawdopodobniej w większości głosowali na urzędującego prezydenta Hamida Karzaja. Mimo gróźb talibów nigdzie nie doszło do zamachów.
W sobotę od świtu do zmierzchu w lokalach wyborczych pootwieranych w szkołach i meczetach kłębiły się tłumy. Taki entuzjazm głosujących widziano tylko w Południowej Afryce w 1994 r., gdy wolne wybory kończyły epokę apartheidu, czyli krótko mówiąc segregacji rasowej.
- To historyczny dzień, zapamiętam go do końca życia - krzyczał rozemocjonowany Zabibullah, 54-letni nauczyciel z dzielnicy biedoty Tajmani. Euforii nie stłumiła ani burza piaskowa, któz przeszła nad Kabulem i pokryła miasto chmarą kurzu, ani strach przed zamachami, którymi grozili talibowie.Obawa przed zamachami sprawiła, że przez cały dzień miasto było niemal bezludne. Tłoczno było tylko w lokalach wyboryczych.
Równie tłoczno jak w Kabulu było niemal we wszystkich regionach kraju. Nawet w położonych na końcu świata wioskach. Mimo gróźb talibów nigdzie nie doszło do zamachów ani walk. Spokój wyborczej soboty zaskoczył samych Afgańczyków, którzy spodziewali się najgorszego. - To wielki dzień, ale chciałbym go mieć już za sobą - mruczał, spiesząc do punktu wyborczego Hamid Dżalala, kupiec z bazaru przy meczecie Pul-e Chuszti.
Aby wziąć udział w wyborach, Afgańczycy musieli wyrobić sobie legitymację, uprawniające do głosowania. Jeszcze w czerwcu, kiedy to pierwotnie miały się odbyć wybory, zarejestrowała się tylko połowa z ponad 10 mln potencjalnych wyborców (potencjalnych, bo nikt nie ma zielonego pojęcia, ilu ludzi może dziś mieszkać w kraju, gdzie ostatni spis ludności przeprowadzono prawie 30 lat temu, a zaraz po nim wybuchały wojny trwające w sumie ponad ćwierć wieku). Ludzie bali się zgłaszać po legitymację w obawie przed zemstą talibów, którzy wzywali do bojkotu. Latem zdarzył się jednak cud - tylko w lipcu i sierpniu po legitymacje zgłosiło się ponad 5 mln ludzi. Legitymacji wydano tak wiele, że w niektórych prowincjach okazało się, iż liczba uprawionych przekraczała dwukrotnie szacunkową liczbę mieszkańców. Organizatorzy wyborów z ONZ nie przejmowali się, twierdząc, że Afgańczycy wyrabiają sobie legitymację w różnych miejscach, bo nie wiedzą gdzie jeszcze będą głosować. ONZ postanowiło, bowiem - motywując to bezpieczeństwem wyborców - zezwolić Afgańczykom na głosowanie w dowolnym miejscu. Gwarancją na to, że ta sama osoba nie będzie mogła głosować kilka razy, miał być niezmywalny fioletowy tusz, jakim w lokalach wyborczych znaczono kciuki wyborców.
W sobotnie popołudnie naiwność i bałaganiarstwo ONZ doprowadziły do awantury. Tusz, który miał nie schodzić z paznokci, przez co najmniej pięć dni, dawał się usunąć po poślinieniu palca, a Afgańczycy posiadający po kilka wyborczych legitymacji mogli głosować po tyle razy, ile im się podobało. Kłopoty z tuszem - po południu już zresztą dostarczono tusz niezmywalny - nie były jedynymi. W niektórych regionach zabrakło wydrukowanych w Kanadzie kart do głosowania z kolorowymi fotografiami kandydatów. W innych członkowie komisji wyborczych instruowali wieśniaków, jak głosować. W prowincji Chost starszyzna pasztuńskiego plemienia Terezajów zapowiedziała, że każe spalić domy tych, którzy nie zagłosują na Karzaja.
Kiedy po Kabulu rozeszły się wieści o lichej farbie i możliwości wielokrotnego głosowania, piętnastka opozycyjnych wobec Karzaja pretendentów zebrała się w domu jednego z nich i wezwała do natychmiastowego przerwania wyborów i powtórzenia ich w późniejszym terminie? Z piętnastki dawnych mudżahedinów, rojalistów i komunistów tylko jeden, Junus Kanuni, miał szansę stawić czoła Karzajowi. Pozostali się nie liczyli, a bałagan przy urnach uznali za doskonały pretekst, by nie uznać upokarzającej klęski, która by ich spotkała. - Nie uznajemy ani tych wyborów, ani ich wyników. Ktokolwiek obejmie w ich rezultacie władzę, nie będzie w naszych oczach władcą prawowitym - ogłosiła piętnastka, gdy ONZ, mimo protestów i skarg, nakazała kontynuować wybory. Wieczorem Karzaj przyznał, że podczas elekcji doszło do błędów i wypaczeń, ale podkreślił, że "wola milionów Afgańczyków, którzy wzięli udział w wyborach, powinna znaczyć więcej niż zdanie 15 oburzonych polityków".
Zdecydowana większość wyborców oddała w sobotę głosy na Karzaja ( letnie sondaże wskazywały, że popiera go trzy czwarte obywateli), który kojarzy się Afgańczykom z pokojem i międzynarodową pomocą, co rekompensuje im wstyd z całkowitego niemal ubezwłasnowolnienia prezydenta i jego uzależnienia od USA. Jego rywale byli jednak albo całkowicie nieznani, albo niewiarygodni, albo kojarzyli się z czasami wojen i bezprawia.
W niedzielę, gdy urny z głosami śmigłowcami, ale także na oślich karawanach zwieziono do ośmiu miast i rozpoczęto ich liczenie, do uznania wyborów za ważne wezwała ONZ, OBWE i NATO. Wyniki mogą zostać ogłoszone dopiero pod koniec października. Jeśli okaże się, że ich zwycięzca (Karzaj?) nie uzyskał większości ponad połowy głoswó, trzeba je będzie powtórzyć w listopadzie. W Afganistanie będzie to już początek zimy, a śniegi zamkną górskie przełęcze i uniemożliwią wyborcom oddanie głosu. Druga tura przypadłaby w dodatku na rozpoczynający się już za tydzień muzułmański święty miesiąc postu, ramadan, kiedy Afgańczykom w ogóle nie w głowie byłyby wybory.
Uważam, że wybory te powinny się odbyć po raz drugi. Prawie wszystkie głosy są tam nieuczciwe. Wielu Afgańczyków głosowało po kilka razy co jest niezgodne z prawem. Natomiast sposób, aby wszystkie głosy były uczciwe powinien być bardziej profesjonalny, bardziej dopracowany. Karzaj, najprawdopodobniej przyszły prezydent Afganistanu będzie nieuczciwie władcą tego kraju. Sądzę, że te wybory powinny odbyć się po raz drugi i powinny się odbyć bez żadnych pomyłek, a co najważniejsze głosy powinny być uczciwe.