Czytać, czy oglądać adaptacje filmowe?
We współczesnym świecie, w dobie rozwoju kina i komputerów, często zauważa się, że filmy wypierają książki. Większość młodych ludzi woli zamiast czytać lektury, zobaczyć je na ekranie telewizora. Czy ich wybór jest słuszny? Być może nie dociera do nich fakt, że w adaptacjach filmowych niejednokrotnie zdarza się, że reżyser pomija, a nawet zmienia fakty, tworząc w ten sposób nowe dzieło. Dotyczy to większości polskich jak i zagranicznych produkcji.
Pierwszym przykładem, jaki chciałabym przytoczyć jest „Ferdydurke”. W swojej nowatorskiej powieści, ukończonej w 1937 roku, Gombrowicz zagłębił się w „niebezpieczne”, peryferyjne obrzeża rzeczywistości i sztuki. W warstwie fabularnej książki opisuje rządzącą się tajemniczymi prawami, nie zbadaną dotąd sferę międzyludzkich związków (pomiędzy Pimką i Józefem, rodziną Młodziaków i Józiem, ziemiaństwem i chłopstwem). Pokazuje, jak obawa przed chaosem, nieokreślonością tych związków (czymże byliby nauczyciele bez niewinnych uczniów; szlachta bez obrywającej po gębie służby?) sprawia, że bohaterowie wciąż gorączkowo poszukują nawet pośrednich, groteskowych form istnienia w świecie. Na twarzach głównych postaci wciąż pojawiają się nowe i niepokojące „gęby”- gęby wulgarnych uczniaków czy nowoczesnych mam „podających sól tonem czytelniczki Wellsa”. Pisarz Józef, na siłę wtłoczony w Józia i konsekwentnie „upupiany” przemierza trzy sfery społeczeństwa. W każdej z nich usiłuje bronić się przed narzucaną mu formą i w konsekwencji narusza – jak dotąd opierający się na trwałym fundamencie – system ”gęb”. Temat niedojrzałości, braku formy pojawia się także w rozdziałach o Filidorze i Anty-Filidorze, rozdzielających w powieści kolejne etapy wędrówki Józia. Rozdziały te stanowią specyficzne uzupełnienie fabuły „Ferdydurke”, autor zawiera w nich swój ironiczny komentarz na temat „sytuacji twórczej”, żartując z aspirujących do wielkości pisarzy, egzaltowanych krytyków i wzajemnie pobudzających się do zachwytu odbiorców. W powieści Gombrowicz oryginalną autorską strategią- nieustannie kompromituje sam akt tworzenia, odsłania wstydliwe kulisy „męczarni”, które towarzyszą wykluwaniu się literackiej formy z oparów dręczącej artystycznej niedojrzałości. Gombrowicz pokazuje świat z natury bezkształtny i nie uformowany; świat, który wciąż „organizuje się na nowych zasadach”- zupełnie niepoważnych, a jednak obezwładniających. Każdą z tych mikrosytuacji podkreśla styl książki, pozornie „rozłażący się” i nieforemny, a jednak- dzięki ogromnej słowotwórczej inwencji pisarza- odsłaniający przed czytelnikiem niezmierzone bogactwo nowych znaczeń i jedynego w swoim rodzaju humoru. Zdawkowe, groteskowe wyrażenia (jak: ”cip cip cipuchna” Pimki czy „tereperepumpum” Konstantego), a także niepoprawne konstrukcje gramatyczne („pensjonarka nie wiedziała o Norwidzie do Pimki”) niosą ze sobą znaczące, często wręcz złowróżbne treści, trudne do wyrażenia w podporządkowanym regułom gramatyki języku. „Ferdydurke”, choć jest do dziś powieścią nowatorską i otwierającą się na wiele odczytań, należy już do literackiej klasyki- również światowej- a takie trafne i „soczyste” określenia jak „upupiać kogoś” czy „przyprawić gębę”, weszły do powszechnego użycia w polskim języku.
Każdy, kto przeczytał „Ferdydurke” Witolda Gombrowicza, nie powinien mieć wątpliwości, że pomysł przeniesienia tej książki na ekran jest co najmniej ryzykowny. Styl Gombrowicza wydaje się nieprzekładalny na jakikolwiek inny język, nie tylko na język kina. Co więcej- same wydarzenia, sytuacje (które są przecież podstawą filmowego scenariusza), opisane „na sucho”, byłyby tylko nonsensem, bzdurą,; dopiero ich skomplikowana nadbudowa-język, składnia, słowotwórcze bogactwo- nadaje im znaczenie. Bohater daje się uprowadzić profesorowi Pimce nie dlatego, że jest nieśmiały (byłoby to racjonalne, psychologiczne uzasadnienie wydarzeń), lecz dlatego, że działo się z nim „coś bezczelnie irrealnego” i że „idiotyczna, infantylna pupa” paraliżowała go, „odbierając wszelką możliwość oporu”. Z tego wynika jeden wniosek: Bez języka Gombrowicza- niesłychanie trudnego do zastąpienia- sens „Ferdydurke” nie istnieje.
Oprócz tego oglądając film, a nie czytając książki można stracić wiele ciekawych, zabawnych scen: lekcje polskiego i łaciny, czy podglądanie Młodziaków. W filmie też niektóre sceny zmieniono: rozważania Józia streszczono do słów, których nie ma w literackim oryginale: „Tego ranka obudziłem się ze snu tak szczególnego, że aż się śmiałe”. Słowa te sugerują, iż wszystkie filmowe wydarzenia są snem bohatera: mecz tenisowy, opisany w rozdziale o Filibercie ogląda cała rodzina Hurleckich, a równolegle z meczem rozgrywa się pojedynek Syntetyka z Analitykiem ( to właśnie jedna z wystrzelonych przez Filidora kul przebija szybę w hali kortu i wywołuje lawinę opisanych w książce zdarzeń). W filmie też nie dostrzeżemy dokładnych obrazów groteskowych i humorystycznych, takich jak „świat malał, jakby zacieśniał się kurczył prężył się i nacierał (...). A pupa, infantylna absolutnie, przerażająco godziła z góry”. Trudno jest bowiem przenieść na ekran jednego z filarów prozy Gombrowicza jakim jest groteska. Za jej sprawą przedstawiony w książce świat zachowuje pozory porządku i sensu, a wydarzenia balansują na granicy prawdopodobieństwa. Otóż oglądając film odnosi się wrażenie, że wszystko jest tu zaledwie odrobinę udziwnione, nie zaś groteskowe. To wszystko sprawia, że zdezorientowany odbiorca ogląda nieco chaotyczne przygody Józia. Jeśli widz nie czytał książki i nie wie, jak bardzo historia Józia odległa jest od potocznie rozumianego „realizmu”, gotów pomyśleć, że...Gombrowicz nie był zbyt mądrym pisarzem.
Innym utworem, który doczekał się adaptacji filmowej są „Krzyżacy”. Realizacja tej powieści Henryka Sienkiewicza była w dziejach polskiej kinematografii wielkim, prestiżowym wydarzeniem. W filmie odtworzono realia odległej o kilkaset lat epoki- a więc pokazano wnętrza, stroje i miejsca, których wygląd zasadniczo zmienił się w ciągu stuleci. Jednym z minusów dzieła filmowego jest rezygnacja z wątków kilku pobocznych postaci, a także usunięcie wiele epizodów. W ciekawy sposób „połączono” dwóch bohaterów: pana Fourcy oraz Fulka de Lorche’a, przez co postać rycerza z Lotaryngii- spełniająca w książce ważną funkcję bezstronnego obserwatora- częściej pojawia się w filmie. Poza tym, w trosce o każdą zaoszczędzoną sekundę, autor scenariusza wyrzucił z filmu obszerne fragmenty dowcipnego dialogu, a w większości scen zrezygnował także z pokazywania za pomocą kamery tego, co Sienkiewicz zawarł w opisach. W filmie obserwujemy również pewne zmiany, które nie zawsze działają na jego korzyść. Dodano tu na przykład wydarzenie, które w książce poznajemy tylko z opowieści Mikołaja z Długolasu- napaść Krzyżaków na zamek w Spychowie i zamordowanie żony Juranda-pokazane na początku filmu. Aleksander Ford, reżyser „Krzyżaków”, „zapomniał” o wątkach królowej Jadwigi, opata z Bogdańca, czy też ślubie Danusi i Zbyszka, który był niewątpliwie bardzo romantycznym wydarzeniem. Jednak można powiedzieć, że film „wciąga” widza, ale nie może się on równać z powieścią Sienkiewicza. Trzeba przyznać, że najbardziej imponująca jest 15 minutowa sekwencja bitwy pod Grunwaldem. Jednego, czego mi brakowało to tego, że śledząc na ekranie poszczególne wydarzenia, nie odniosłam wrażenia, że sama też przniosłam się do czternastowiecznej Polski.„Krzyżaków” czyta się z zapartym tchem, dlatego że dzięki wielkiej pasji i umiejętnością pisarza już po kilku rozdziałach czujemy się związani nie tylko z bohaterami książki, ale też z ich epoką. Tymczasem film, mimo ogólnej wierności powieściowej fabule, na większości widzów nie robi tak wielkiego wrażenia.
Podobne zdanie mam na temat „Przedwiośnia”. Jest to pierwsza polska super-produkcja dwudziestego pierwszego wieku. Wielkie pieniądze, wielcy aktorzy, ale czy i równie wielki film? Cóż, tu jak zwykle opinie są podzielone. Wielką uwagę przyciąga plejada znanych aktorów, takich jak Krystyna Janda, Janusz Gajos, czy choćby Daniel Olbrychski. Ich gry nie śmiem oceniać, bo to tak jakby dyskutować nad tym, czy dwa plus dwa jest cztery. Oprócz nich w filmie pojawiają się młodzi aktorzy, i mogę śmiało powiedzieć, że nie mam żadnych zarzutów odnośnie ich gry, a szczególny zachwyt wzbudził we mnie (podobnie jak wiele innych dziewcząt w moim wieku) Mateusz Damięcki, tytułowy Cezary Baryka.
W tym przypadku porównując te dwa dzieła sztuki nasuwa mi się pytanie: co było najważniejsze w powieści dla Żeromskiego, a co dla Bajona- reżysera filmu? Odpowiedź wydaje się prosta: dla autora niepodległość i rozwój cywilizacyjny kraju; dla Bajona erotyzm i bunt. Chyba trochę się panowie rozminęli...
Nie bardzo rozumiem sens uśmiercenia w końcowej scenie Cezarego. Skoro skończył z kobietami, to nie miał już po co żyć? Także w tym miejscu trochę bym reżysera skarciła. Myślę, że umniejszył on w pewien sposób rodzący się w młodym Baryce patriotyzm. Chociaż to i tak lepsze zakończenie, niż happyend tak ostatnio popularny w większości produkcji. Jednak pod koniec filmu zastanawiałam się, czy Bajon przypadkiem nie zrobił tego filmu pod publikę, bo zachwalając go jako „atrakcyjny, przygodowy, w którym mnóstwo się dzieje”, przedstawia go raczej jako kolejny lekki film, który jednym uchem wpadnie, a drugim
wypadnie. Czy ma on stanowić dla nas tylko rozrywkę, czy może jednak powinien sprowokować nas do jakichś głębszych przemyśleń? Bo o to chyba chodziło Żeromskiemu.
Kolejne dzieło filmowe, którym nie jestem zbyt zachwycona to „Romeo i Julia”. Jest to odważne, a nawet graniczące z obrazoburstwem dzieło australijskiego reżysera Baza
Luhrmanna. Ten, chyba najsłynniejszy dramat Szekspira, został tu przeniesiony we współczesne realia. Reżyser miejscem akcji uczynił Verona Beach- dzielnicę fikcyjnego miasta. Jej mieszkańcami są ludzie różnych ras, a tradycja religijna ściera się tu z kulturą masową. Zarówno prolog, jak i epilog „Romea i Julii” w wersji Luhrmanna, czytany jest przez telewizyjną spikerkę jako tv news. Dramat Szekspira zostaje więc potraktowany na równi z wieloma innymi podawanymi przez media informacjami ”zaśmiecającymi” pamięć żyjącego u progu XXI wieku człowieka.
Zdjęcia do filmu kręcono w Mexico City, rozległa plaża miała zastąpić place i rynek włoskiej Werony, ponadto pojawiają się krążące nad miastem policyjne helikoptery, neonowe krzyże, sztuczne ognie, inkrustowane wizerunkiem Najświętszej Panienki kolby pistoletów- te elementy wyraźnie podkreślają nienaturalną dekoracyjność w filmie. Nie wiadomo bowiem, co w tym pocztówkowym świecie dzieje się naprawdę: widowisko w ułamkach sekund zmienia się w rzeczywistość, rzeczywistość w mgnieniu oka staje się spektaklem. Nawet sceny walki między gangami Montekich i Kapuletich wyglądają niczym baletowe układy choreograficzne. Doskonale trafia to do widza, ale tego wychowanego na telewizji i grach komputerowych. Obraz ten może docierać jedynie do młodych, kochających teledyski, a nie do prawdziwych miłośników twórczości Szekspira. Ten nowoczesny i bardzo współczesny obraz słynnego dramatu sprawia, że film staje się kiczem, a to tym bardziej utwierdza mnie w przekonaniu, że lepiej sięgnąć po książkę , niż marnować czas na oglądanie czegoś w rodzaju musicalu, thrillera i opery mydlanej w jednym.
Mogłabym przytoczyć jeszcze wiele przykładów, ale za każdym razem stwierdzę, że lepiej jest czytać książki, niż oglądać ich adaptacje filmowe. Uważam bowiem, iż poprzez czytanie, człowiek nie tylko rozwija swoją wyobraźnie, ale uczy się poprawnej pisowni, jak również może się dowiedzieć wiele ciekawych i interesujących rzeczy, które przeważnie są omijane przez reżyserów. Pragnę jeszcze zaznaczyć, że nie twierdzę, iż oglądanie telewizji jest złe, gdyż przyznam, że zdarzają się filmy, które są godne obejrzenia, ale z przykrością stwierdzam, że jest ich coraz mniej, gdyż rynek jest przepełniony produkcjami amerykańskimi, które nie zawsze są takie dobre, jak większość ludzi uważa.