Dalsze losy Skawińskiego
Poranek w Aspinwall wyglądał jak zwykle.
Słońce, wychodząc ze wschodu zapowiada piękną pogodę.
Co chwila przypływają i odpływają rozmaite statki ukazując swoje najróżniejsze figury.
Z kolei na brzegu rybacy łowią ryby, nucąc przy tym przeróżnorakie piosnki.
W tutejszych wodach rybacy ów natykają na rożne gatunki ryb, w tym flądry i śledzie w niezliczonej ilości. Pomiędzy nimi przemykają, połyskujące srebrzystoszarymi łuskami, maleńkie szprotki, a czasem nawet zwinne węgorze.
Od strony dzwonnicy tutejszego renesansowego kościółka dobiega głos wielkiego dzwonu informujący o rozoczynającemu się nabożeństwu.
Jednak Skawiński ze swojej latarni już tego nie widział. Już go tam nie było. Wyniósł się ze swojego azylu przez złymi żywiołami, zmieniając ową latarnię w samotną twierdzę czekającą na kolejnego latarnika.
Skawiński był już w drodze, ku nieznanym sobie miejscom, na pokładzie dziesięcioletniego parowca płynącego do New Yorku, po łagodnych falach Morza Sargassowego.
Znów w drodze – rzekł odziany w rozciągniętą kapotę Skawiński, nie dowierzając iż znów tuła się po świecie.
Cały dobytek jaki posiadał stanowiły skromne oszczędności wraz z Panem Tadeuszem od wydawnictwa z New York. Wszystko to było teraz całym bogactwem biednego człowieka, w obcym, nieprzyjaznym kraju.
Skawiński wciąż rozważał słowa zapisane w epopei narodowej. Nawet teraz, kiedy nie wiedział, co będzie robić w New York, najważniejszy był dla niego właśnie ten utwór, przez który stracił pracę. Najdroższy i najbliższy jego sercu utwór o ojczyźnie.
Przez połowę nocy nie mógł zmrużyć oka. Myślał ciągle o ojczystej ziemi. Zamknął powieki, żeby wyobrazić sobie jak teraz może wyglądać Polska.
Po ośmiu dniach żeglugi wzdłuż wschodniego wybrzeża Stanów Zjednoczonych, Skawiński dotarł do New Yorku. Z niepewną miną postanowił odnaleźć Polski Instytut, z kąd dostał Pana Tadeusza. Miał nadzieję, że dowie się z tamtąd jak dotrzeć do Polski.
Amerykanie przechodzili obok Skawińskiego obojętnie, nikt nie zastanawiał się nad tym kim jest ten starzec z nieszczęśliwą miną i z książką pod ręką. Każdy myślał tylko o sobie.
New York, po którym szwędał się wieczorem oświetlone było milionami świateł elektrycznych, rozświetlając miasto niczym gwiazdy niebo. W wielu gospodach rozbrzmiewały zabawy i muzyka wygrywana przez jazzowe zespoły. Wydawałoby się, że jest to piękne miasto, lecz co zmęczony życiem staruszek próbował spytać się kogoś o drogę, spotykał się z ignorancją i poniżeniem.Wieczór zmienił się w chłodną noc, a Skawiński, czując zmęczenie położył się na ławce w małym parku, otoczonym fontannami. Nie liczył już na los, wiedział, że zbyt wiele razy się na nim zawiódł, i że teraz może liczyć tylko na siebie. Chciał znów zobaczyć zieleń polskich łąk, poczuć powiew wiatru na swojej twarzy, który tak miło go kiedyś ochładzał w letnie polskie miesiące...Około północy, Skawiński zasnął.
Nazajutrz, Skawińskiego obudził jakiś nieznany donośny głos.
Sir! – odezwał się jeden z dwóch stojący obok Skawińskiego mężczyzn.
Wszystko w porządku, nic mi nie jest – odparł po angielsku Skawiński nie wstając z ławki.
Po chwili wśród obcych panów nawiązała się taka krótka cicha rozmowa.
Chyba nic temu starcowi nie jest?
Chodźmy już!
Skawiński naglę podniósł się z ławki jak nowo narodzony, gdyż usłyszał to rozmowę rzekomo amerykanów. Nic nie byłoby nadzwyczajnego w tej rozmowie poza tym, że mężczyźni mówili po polsku!
Boże.... - myślał Skawiński – ile to już lat minęło odkąd słyszałem polskie słowa wymawiane przez żywą istotę? Ileż to lat...?
Zewsząd dochodziły odgłosy wielu przechodniów, słychać było odgłos jadących bryczek konnych.
Skawiński spojrzał na dwóch owych młodzieńców. Obaj byli silnej budowy brunetami wysokiego wzrostu, koło trzydziestki ubranymi w szare tutejsze marynarki. Również po polsku, dawno nie używanym językiem Skawiński odparł:
Kochani rodacy, już od wielu lat nie słyszałem mowy polskiej...
Widzę, że Pan jest bardzo podekscytowany. Opowie nam pan o sobie na spokojnie w naszym instytucie. Na imię mam Bogusław.
Ja natomiast Adam
Nazywam się Józef Skawiński.
Starzec ruszył z Adamem i Bogusławem do instytutu, rozmawiając cały czas, o tym dziwnym spotkaniu. Stanęli trzej po godzinnej wędrówce pod dwupiętrową kamienicą.
Była dosyć zadbana, jak spora część budynków w New York.
W całej kamienicy mieszkało ośmiu rodaków, w tym trzy panie. Skawiński został bardzo miło i gorąco przyjęty. Wokół starca panowała prawdziwa polska atmosfera.
Za chwilę, na powitanie gościa zagrzmiały polskie przyśpiewki i tańce, które Skawiński przypomniał sobie z czasów młodości.
Kolejno podano bigos i gołąbki. Skawiński zaczął opowiadać o swoich przygodach i o marzeniach powrotu do ojczyzny.
Wszystkich zachwyciła, zakłopotała i zadziwiła długa historia jaką opowiedział Skawiński o sobie. Skawiński od razu został bezinteresownie przygarnięty pod dach przez dobrych ludzi.
Wieczorem, gdy Skawiński próbował usnąć po całym dniu zdarzeń, rozmyślał o tym co go spotkało. Zastanawiał się, czy nie lepiej zostać by było tutaj do końca dni z rodakami.
Długo już nie pożyję, a sam postaram zarobić na siebie.
Nazajutrz wszyscy się z rana wzięli się za codzienne obowiązki i się rozeszli.
Został w lokalu tylko Adam i Skawiński.
Jak chcesz możesz z nami zamieszkać. Wczoraj wspominałeś, że chciałbyś wrócić do Polski. Jest jeden sposób...
Konkrętnie sposób ten nie gwarantował powrotu do Polski, ale do Europy.
Adam dowiedział się, że armia Amerykańska szykuje się do wojny z Hiszpanią, w tym trzy okręty mają płynąć do Puerto Rico, a jeden ze zwiadowcami, aby podejrzeć sytuację w Hiszpanii. Była to jedyna szansa, aby dostać się tanio do Europy z Ameryki.
Skawiński podziękował za gościnę i już w południe udał się do portu.
Znalazł cztery wielkie okręty i wszedł na pokład jednego.
Generał John Joseph maszerując po pokładzie podszedł do Skawińskiego i zniechęcająco zaczął rozmowę
- Czego tu chcecie?
- Chciałbym udać się do Hiszpanii. Mam trochę oszczędności i mógłbym się w kuchni przydać.
- O! Starcze! Nie bierzemy cywili!
Skawiński przypomniał sobie i wyjął z kieszeni pogniecione papiery świadczące o walecznej walce w Amerykańskiej armii.
- Były żołnierz, a jaki waleczny...
- Proszę sir to ważne.
- Dobrze człowieku, zatrzymaj te oszczędności dla siebie. Znajdzie się dla ciebie miejsce w kuchni...
Po tych słowach Skawiński odparł z szerokim uśmiechem
- Dziękuję dobrodzieju!
Nazajutrz Skawiński wstawił się na szybkim statku, który miał dopłynąć do Hiszpanii.
Był to najmniejszy z czterech wojskowych statków. Był wyposażony w niewielkie działa, w razie ataku. Na pokładzie statku Skawiński dostrzegł kilkunastu żołnierzy, naukowców i kilkanaście innych osób, które były jakimiś zwiadowcami.
Generał John Joseph popłynął innym statkiem do Puerto Rico.
Skawińskiemu zostało tylko czekać na dalszy rozwój wydarzeń.
Podróż przebiegała bardzo łagodnie. Skawiński pracował w kuchni obierając ziemniaki i myjąc talerze. Dopiero, kiedy Skawiński znalazł się na pełnym morzu, zaczął zastanawiać się nad dalszym środkiem podróży w Europie.
Po kilkunastu dniach , Skawiński, pierwszy raz od niepamiętnych czasów młodości stanął na ziemi starego kontynentu...Była to chwila wielkiego wzruszenia dla starego człowieka. W jednej chwili przypomniał sobie jak doszło do tego, że opuścił on ukochane okolice...Po policzkach zaczęły mu się toczyć wielkie łzy szczęścia. W jego sercu nie było już miejsca na gorycz jaka czuł, kiedy sytuacja zmusiła go do ucieczki z Polski, od swojej rodziny. Uczucia jakie nim zawładnęły były bardzo silne. Skawiński nie miał chwilowo kontaktu ze światem jaki go otaczał. Był głęboko zamyślony, płakał i śmiał się równocześnie. Ludzie patrzyli na niego rozbawionymi oczyma, nie rozumiejąc dziwnego zachowania starca. W końcu, w wyniku uporczywych spojrzeń ciekawskich gapiów , Skawiński powrócił do otaczającej go rzeczywistości. Rozejrzał się po twarzach na niego patrzących i ...szeroko się do nich uśmiechnął. Następnie żwawym krokiem ruszył w głąb miasta, w poszukiwaniu informacji w jaki sposób mógłby się dostać do Polski. Od pewnego przechodnia, który był angielskim turystą, kupił plan miasta za amerykańskie pieniądze, albowiem człowiek ten miał przy sobie kilka dolarów i mógł wydać Skawińskiemu należną się resztę. Następnie, Polak udał się do kantoru i wymienił część amerykańskich dolarów na obowiązującą w Hiszpanii walutę.
Skawiński udał się na stację kolejową i dowiedział się, że jutro odjeżdża stąd pociąg do Wiednia. Ucieszony Polak podziękował kolejarzowi za informację i wynajął nocleg w drewnianej chacie niedaleko kolei. Właściciel nie wziął za dużo, lecz dla Skawińskiego każdy grosz się liczył. Dnia kolejnego kupił bilet do Wiednia zostając prawie bez pieniędzy i żywności. Powrót do kraju, a raczej w jego stronę ekspresowym pociągiem trwała ponad dobę. W pociągu Polak czytał kolejny raz inwokację z epopei narodowej. Myślał o tym co zrobi, kiedy wreszcie zobaczy swoich współrodaków...Co im powie? Nie wiedział.
Czy w ogóle ich zobaczy. Przecież z Wiednia do Polski jeszcze daleko.
Wysiadając we Wiedniu Skawiński zmęczony trudami podróży myślał co dalej.
Spytał się kasjera o pociąg do Polski.
Panie, jeszcze dzisiaj może pan jechać do Polski.
W końcu to kolej Warszawsko-Wiedeńska.
Skawiński po mimo trudów podróży, postanowił pierwszym pociągiem jechać do Warszawy. Wyciągnął już resztkę dolarów.
Nie starczy, proszę pana.
Skawiński wpadł na genialny pomysł. Jak był w New York, to przecież dostał nowe ubranie od rodaków, w tym amerykańską, nową marynarkę.
Zdjął marynarkę i zostając w białej jebwabnej koszuli pokazał marynarkę kasjerowi.
Ładna marynarka. Amerykańska. Jak mi pan ją dożucisz to bilet jest pański.
Na to Skawiński się zgodził i wykupił bilet na wieczorny pociąg.
Jechał cały dzień, mijając między innymi stację Grodzisk Mazowiecki.
I tak w sumię Skawiński miał trochę szczęścia.
Gdy ruszał z Aspinwall, miał pełną miesięczną pensję za pracę jako latarnik.
Podróż do New Yorku kosztowała połowę pensji, za to Skawiński za darmo dostał się na stary kontynent. Dolar na tyle był drogi w Europie, że Skawiński prawie z połowy pensji dojechał pociągami z Hiszpani do Warszawy.
Co może czuć człowiek, który przez pół życia za czymś tęsknił i u schyłku swoich dni wreszcie to otrzymał? Radość...? Chyba nie ma takiego słowa, które mogłoby oddać w pełni emocji jakie zawładnęły Skawińskim w momencie wyjścia na polski peron stacji kolejowej...Stał on jak sparaliżowany. Na około niego ludzie witali swoich bliskich, którzy właśnie wrócili z dalekich podróży. Mówili po polsku...
Zewsząd dochodziły wrzaski roześmianych dzieci, słychać było odgłos pocałunków jakimi witali się bliscy ze swoją rodziną ...Prawdziwie polska atmosfera panowała na peronie, wokół oszołomionego starca. Z jego oczu poczęły się toczyć wielkie łzy szczęścia. Nie wiedział on ile czasu stał na peronie przypatrując się swoim rodakom...Czas się dla niego w tedy nie liczył. Po prostu :stał, myślał i płakał. Nagle poczuł ból w sercu. Położył się na beton.
Nagle kilka osób podeszło do niego, próbując jakoś pomóc. Zaczęli wołać po lekarza.
Skawiński nagle poczuł, zdał sobie sprawę, że za chwilę już jego kres.
Ale wiedział, że umiera na ojczystej Ziemi, wśród swoich.
Ostatnimi siłami podniósł prawą rękę ku niebu i rzekł:
Naprzód, Warszawo, na walkę krwawą,
Świętą a prawą, marsz, marsz, Warszawo!