O Kornelu Makuszyńskim

MÓJ PIERWSZY WIERSZ

Godzi się to opowiedzieć, jak z miłego i porządnego, chłopca za podszeptem szatana i wskutek tego, że w chłopięctwie za wszystko bijali, rzadko zaś za to, co było zapowiedzią nieszczęścia - wyrasta człowiek zgubiony, zmarnowany i niepożyteczny, taki, jednym słowem, co pisze wiersze i książki. Opowiadam to ze zgrozą ku nauce innych, których najpierw czart kusi, a wydawca potem obdziera ze skóry. Opowiem tedy, i kiedy przywiedziony zostałem do zguby, nieszczęsny człowiek, którego teraz wytykają palcami z litościwym szeptem:
- Patrz, patrz! to ten, co tak pisze...
Za pierwszy wiersz uważam ten, od którego się liczy datę potrzebną do jubileuszu, to znaczy do uroczystości, kiedy człowieka odziewają w stary frak gadając niemądre mowy i ofiarują jeszcze jeden pamiątkowy, ale za to tandetny kałamarz ze statuetką kolegi Homera. Zabawne jednak są terminatorskie lata szewca poezji, należy więc wielkie zdarzenie w poetyckim żywocie poprzedzić wstępem krótkim, lecz nudnym.
Pierwszy w życiu wiersz napisałem, mając lat no jedenaście. W owym czasie ludzie nosili jeszcze włosy i ja też, ulegając temu nawykowi bez sensu, miałem czuprynę godną Buszmena. To widocznie przywiodło mnie do zbrodni. Byłem uczniem pierwszej klasy gimnazjum w słynnym mieście S..., dlatego słynnym, że była tam fabryka zapałek, która się paliła do fundamentów co pół roku; było to zajmujące i szczerą budziło we mnie radość. Innych powodów do sławy miasto to nie miało nigdy. To, że ja się tam urodziłem, nie poprawiło mu opinii.
W tym to mieście i w jego gimnazjum nauczał miłości Boga srogi ksiądz, który w imieniu wszystkich potęg niebieskich walił w kark twarde głowy, co było przyjmowane z pokorą wobec nieba. Jednego dnia jednak, kiedy po pogodnej nocy lód na stawku był jak szkło i kiedy dusze rżały z radości, wspomniawszy łyżwy, srogi ksiądz pod karą piętnastu milionów lat piekła zakazał chodzić na ślizgawkę.
Ha! To było straszne...
Szukaliśmy w szkolnym katechizmie o tym wzmianki, czy Mojżesz przypadkiem nie zakazał swoim Żydkom ślizgawki. Nigdzie ani śladu, ani słowa o tym. Więc się nam stała niesprawiedliwość. Dusza moja, która miała wtedy jeszcze włosy na młodym, zapalczywym łbie, zapłonęła jak zapałka. Uśmiechnąłem się jak szatan... Nie będzie ślizgawki? dobrze! - ale będzie wiersz! Nie! Nie wiersz, lecz satyra, taka, jakiej jeszcze świat ani miasto S... nie widziały; satyra krwawa jak trzydziestoletnia wojna, jak rzeźnia miejska, satyra pełna żółci, jadu, trucizn i klątwy.
Oblizałem pióro, umaczałem je w kałamarzu, a ponieważ nadziała się na nie mucha, samobójczyni, otarłem je o włosy i jak szpon wparłem je w kajet.
Jęknęła sroga dusza srogiego księdza. Ja nic. Na twarzy śmiertelny spokój, śmierć i marmur, w sercu burza, w ustach język, wywalony na zewnątrz, gdyż to pomaga bardzo w tym wieku przy pisaniu.
Powstała w ten sposób jedna z najbardziej gorzkich satyr tego wieku. Ksiądz został sponiewierany.
Rymy były takie:

Na próżno jędza
w ubraniu księdza
z lodu nas spędza!
W pierwszej b klasie
w zimowym czasie
nikt mu nie da się!!

Druga zwrotka była jeszcze potężniejsza, ale jej już nie pamiętam. Nazajutrz dwie klasy pierwsze, oddziały a i b - oszalały. Patrzono na mnie z podziwem, jak na bohatera. Osiemdziesięciu młodych idiotów powtarzało wspaniałe moje rymy z upojeniem i z zachwytem.
Ach! ach! jak krótką jest sława, jak marny los gotuje swojemu wybrańcowi! Znalazł się zdrajca, brzydki chłopiec, maminsynek, który ten cudowny poemat przepisał i zaniósł podczas przerwy do księdza. Ksiądz nie poznał się na wzniosłości poematu: wziął mnie na kolano i trzecią strofę wypisał mi rytmicznie tam, gdzie nikt nigdy nie zagląda, aby czytać wiersze. Obok stała Muza i płakała. Ja zaciąłem usta, choć ksiądz był mocny. Rozmyślałem potem, że nie powinni pozwolić, aby ksiądz był tak mocny w ręku.
Ha! ha! Ksiądz pobił mnie, ale nadaremne były jego wysiłki; nie zabił mojej sławy. Chodziłem w niej jak w słońcu. Ba, nauczyciel matematyki uśmiechał się do mnie, choć byłem straszliwy w tej dziedzinie bałwan, ale matematyk i ksiądz - nigdy nie są w komitywie. Łajdak, który wiersz zaniósł do księdza, skończył marnie; jak rok długi nikt mu nie podpowiedział słowa, nikt mu nie dał odpisać pisemnego zadania, bez czego nawet geniusz nie może przejść do wyższej klasy. Mnie podpowiadali wszyscy, wszyscy dawali do odpisywania zadania rachunkowe męczennikowi.
Kiedy miałem lat dwanaście, napisałem wierszy bardzo wiele; uwielbiałem tematy historyczne, którym dawałem wspaniałe, dostojne, olbrzymie tytuły - po łacinie. Wiersz Vindobona (o, młody idioto!) był haniebnym zdemaskowaniem cesarza Leopolda, którego Sobieski wziął na kawał z udanym ukłonem.

...Cesarz się bardzo po niemiecku dąsa,
Ze Sobieski nie do czapki, lecz sięgnął do wąsa.
Więc na przyszłość, cesarzu, popamiętaj o tem,
Że najpierw się masz kłaniać, a król polski potem!

Czy to nie piękne wiersze? Cesarz w grobie zakrył rękoma twarz. Wstydził się.
A wiersze miały powodzenie niesłychane. Pisane były pismem kaligraficznym i zawsze - zawsze! mówię - czerwonym atramentem.
Wielkim i o wielkiej sławie poetą stałem się w trzeciej klasie gimnazjum IV we Lwowie. Miałem trzynaście lat i byłem straszliwie „bity” jako znawca literatury, w klasie trzeciej bez konkurencji. W matematyce zawsze bęcwał.
Sławę moją na niwie gimnazjum ugruntowało niebywałe zdarzenie.
Kolega mój jeden - wielki dandys, gdyż do mundurka miał zawsze białe rękawiczki, zakochał się. Oblubienica miała lat czternaście, była trochę zezowata i miała piegi. Podobno oświadczyła, że „wyjdzie” tylko za „poetę”. Młodzieniec groził samobójstwem i z ponurą miną pokazywał nam scyzoryk, który wciąż ostrzył o szkolną ławę i który w najbliższy czwartek (?) miął sobie zatopić w sercu. Już to miejsce, w które miał ugodzić, zaznaczył czerwonym ołówkiem na skórze. Napawało nas to niepokojem i zgryzotą. O cóż szło? O wiersz? Więc niech kto napisze wiersz, a on powie, że to jego. W szkole się przecież zawsze odpisuje...
Ale nie tak zrobiono. Zakochany kolega ogłosił - konkurs. Najbardziej prawidłowy konkurs poetycki. Nagrody były niesłychane: zwycięzca miał dostawać na koszt fundatora konkursu przez dni dziesięć parę kiełbasek z bułką podczas wielkiej pauzy, ten ci bowiem niebiański przysmak sprzedawano w gimnazjum.
Obejrzałem się niespokojnie po klasie. Dwóch jeszcze oprócz mnie pisało wiersze, poza tym w klasie czwartej był jeden poeta, bardzo mocny. Leopold Staff i Józef Ruffer byli w innym gimnazjum, były to zresztą wielkie potęgi już coś z ósmej klasy, tak że do smarkaczów dochodziły tylko głuche o ich istnieniu wieści.
Wzięto miarę na poemat; zakochany idiota pokazał nam z daleka na ulicy swój ideał, zezowaty i z piegami.
- Jak jej jest na imię? - zapytałem krótko.
- Jadwiga!
- Dobrze jest! - rzekłem.
Napisałem poemat o Jadwidze, tak cudownej piękności, tak rzewny i pełen miłości tak wielkiej, iż jej zezowate oczy zaszły łzami. W poemacie tym naprostowałem jej oczy, oczyściłem twarz, dodałem jej włosów. Konkurenci odpadli, jak gruszki z drzewa, i odeszli we wstydzie. Wiersz mój, w zamkniętej wprawdzie kopercie, lecz osobiście wręczony „sądowi konkursowemu”, który zagroził pobiciem każdemu uczestnikowi turnieju, gdyby się nie zgodził na jego wyrok - dostał pierwszą nagrodę. Musiał dostać! Rozdrapałem sobie serce i dwa rymy ukradłem Słowackiemu, ale uczciwie dopisałem z gwiazdką „Ze Słowackiego”, co tylko wzbudziło podziw i nadało wierszowi poloru.
Tryumf mój był niesłychany. Poeta z czwartej klasy złożył mi powinszowanie i mówił do mnie „kolego”. Był to mocny - jak rzekłem - poeta. Jest teraz ginekologiem.
W klasie czwartej byłem już poetą całą gębą, rzec można - od ucha do ucha. (W matematyce wciąż jeszcze bałwan!) Dzień w dzień byłem w teatrze i umiałem na pamięć, co kto chciał. Zamyśliłem napisanie wielkiego poematu - „filozoficznego”. Ale to wszystko nic! Tego roku, kiedy miałem lat czternaście, zostałem po raz pierwszy w życiu wydrukowany.
Wydrukowany! Czy rozumiecie to słowo, początek obłędu?
Tego to roku po raz pierwszy w życiu ujrzałem Henryka Sienkiewicza, kiedy zjechał do Lwowa. Lwów bowiem, miasto jak brylant wprawione w Trylogię, miłował go bardzo swoją miłością gorącą i impulsywną, a pogłaskane w swojej hardej mieszczańskiej dumie przez opis gotowania się do obrony, chciało to miasto, ten lew wśród polskich miast, uczcić go tak jak żadne.
Kraków umie czcić umarłych, Lwów tylko żywych; i czyni to takim gestem Wierzynka, nie trwożącego się królów, z taką serdecznością rycerską i piękną, że tylko serca tego miasta zażądać, a odda swoje serce. Tak czyni zawsze, cóż dopiero, kiedy chce uczcić Sienkiewicza albo potem Konopnicką.
Przyjęcie Sienkiewicza we Lwowie było urządzone w stylu - sienkiewiczowskim. Nie mógł godniej i wspanialej przyjąć Jana Kazimierza ks. Lubomirski w Lubowli, niż Sienkiewicza przyjął Lwów, lwowskie mieszczaństwo, kolorowe, przy karabelach chodzące, trzęsieniami u kołpaków błyszczące, spinające kontusze guzami wielkich korali lub turkusów. Gdzie był wówczas jaki kontusz w tym arcymieście, wtedy wystąpił do parady razem z niesłychanym bogactwem delij i sobolów arystokracji galicyjskiej. Ale szewc lwowski czy książę Lubomirski, czy Potocki hrabia - byli sobie wtedy równi: miną, gestem i karabelą, a przede wszystkim zupełnie zachłanną miłością do tego, który prostą, uczciwą, a tak cudownie bohaterską duszę tego miasta z kronik wyczytał i na nowo opromienił błyskami armatniego ognia pana generała Arciszewskiego i słowy swoimi, grzmiącymi jak spiżowa surma Gradywa.
Dzień ten pamiętam jako wielką, bajeczną wizję, która mi się na sercu odbija. Byłem sztubakiem, tego dnia jednakże jednym z tysiącznych aktorów wielkiego, wspaniałego widowiska, którego bohaterem był Sienkiewicz.
Lwów jest zawsze rojnym ulem, w którym coś się dzieje, bo gorący temperament tego miasta jest zawsze w stanie wrzenia. Cóż się dopiero działo, kiedy miał w gród ten wjechać imć pan Sienkiewicz, hetman bez buławy, wojownik wielki, choć bez miecza! Oszalała na poły dusza Lwowa. Jeśli tak rzec można: miasto dostało gorączki i wypieków. Ale też urządziło przyjęcie - miły Boże! Kwiaty, dywany, festony, bramy tryumfalne - to nic. To każdy urządzić potrafi. Ale żeby do białości rozpalić duszę miasta, to tylko Lwów potrafi. Życie całe stanęło, właściwie zaś wyszło na ulicę, w domu zostali chyba tylko ciężko chorzy. Sienkiewicz miał przyjechać o ósmej wieczorem - od trzeciej zaś wzdłuż ulic stał tłum, głowa przy głowie. A u brzegu, tworząc szpalery nieskończonej długości, stały najdumniejsze w tej chwili istoty na świecie - my, sztubaki w mundurkach, zdenerwowani, przejęci, a dostojni i marsowi, w trosce wielkiej, aby był porządek, aby nas tłum nie załamał i nie zepsuł linii. Mądrzy ludzie nas tam postawili; niech ujrzy tych, co temu miastu w sercach chłopięcych przysięgli miłość dozgonną.
O godzinie ósmej padł na miasto głęboki mrok. Tłum szemrał jak spokojne morze. Nagle się zakołysał, bo tam w oddali coś się stało. Dreszcz stu tysięcy ludzi zdobył się wreszcie na jedno słowo: „Przyjechał!” Wtedy się stało coś dziwnie pięknego: tysiąc czy dwa tysiące młodzieży zapaliło pochodnie smolne, krwawe, błyskotliwe, migające i syczące: dodawszy do tego ten blask, który bił z młodych rozognionych oczu, można sobie wyobrazić, jak się stało jasno na wielkiej ulicy, wiodącej od dworca kolei. Efekt był jak z bajki, nie widziany. Ale nawet w bajce chór największy olbrzymów nie wydaje takiego grzmotu z gardzieli, jak ten grzmot okrzyków, który wystrzelił piorunem z chmury tłumu, krwawo oświetlonej pochodniami. Głos ten potężny, urodzony gdzieś w oddali, zaczął się toczyć jak lawina i grzmiał coraz wspanialszy. Gwiazdy poczęły drżeć, przerażone. A to Lwów krzyczał: „Niech żyje!”
W ten szał burzy, w ten krzyk radości, w to huczne morze wjechał Sienkiewicz. Siedział w powozie z jakimiś pięknymi Polakami w kontuszach; dwa siwe araby w zaprzęgu wyrzucały dumnie głowami i tańczyły pięknie, jakby wiedząc, kogo wiozą. Sienkiewicz się uśmiechał jakoś dziwnie, rzewnie i tak, jakby się tym uśmiechem ratował od łez. Kłonił wciąż głowę i ręką posyłał pozdrowienia. Kiedy nas mijał powoli, płuca dobyły z siebie ostatka sił. Nikt nikomu za żadną cenę nie chciał się dać przekrzyczeć, bo jakżeż inaczej mógł lichy sztubak okazać mu swoją miłość, większą niż miłość Bohuna do Heleny.
Tłum się chwiał, wył, szalał, wołał, klaskał, huczał i grzmiał; matki podnosiły dzieci na ręce, starcy patrzyli z zachwytem. Dusza Lwowa była szczęśliwa, pyszna, dumna i wniebowzięta.
Miasto huczało tak do późnej nocy; tłumy ludzi, które niedawno machnęły ręką na szacha perskiego, oczekiwanego tylko przez wyrostków przed hotelem, nie ustępowały sprzed okien Sienkiewicza.
Wspaniałe się potem odbyły uroczystości, o których nic już nie wiem, gdyż nie potrzeba było przy nich trzymać pochodni; w żakowskiej duszy został na zawsze tylko ten obraz: morze światła, siwe, pyszne araby i uśmiech Henryka Sienkiewicza.
Oczarowany tym uśmiechem, napisałem wiersz na cześć Sienkiewicza i oto ten wiersz (oj!) został przyjęty i wydrukowany na pierwszej stronie pisma „Polonia”, wydawanego dla młodzieży szkolnej. Mam ten wiersz do dziś w oczach, szczególnie podpis, który błyska, jakby był wybity diamentami:
„Kornel Makuszyński, uczeń IV klasy gimnazjalnej”.
Wiersza już nie pamiętam. Były w nim i „łany”, i „kurhany”, i „hetmany”, i „blizna”, i „Ojczyzna”. Głupi wiersz, z całą pewnością głupi, ale napisany całym sercem, z patosem, ze wzruszeniem, z czym kto chce.
Ja byłem zadowolony.
A w matematyce byłem wciąż przeraźliwy bałwan. Matematyki nauczał pewien starej daty ksiądz, przezacna dusza, udający z pasją okropnego tyrana. Nie było sposobu, aby mnie nauczyć wyciągania pierwiastków i innych matematycznych mądrości. Toteż poczciwy ten ksiądz patrzył na moją tępość matematyczną przez palce. Czynił mi życie ciężkim aż do zdania matury, wygadywał niestworzone rzeczy, ale machnął na mnie ręką. Ocalała mnie zawsze poezja.
„Pomnik ci postawią, a ja ci dam pałę!” - groził zacny ksiądz.
Nikt się wprawdzie z pomnikiem nie kwapił, ale należy mi się on za ten strach, który mnie dręczył zawsze na lekcji matematyki.
Dotąd jednak to wszystko drobiazgi i grzechy dzieciństwa. Wśród nich minął mój rok piętnasty żywota, cielęcy żywot. Kiedy jednak dusza nieco przejrzała, kiedy zaczęły oczy patrzeć szerzej, wiersze się stawały jakieś inne; kulawe - cudem odzyskiwały prostość członków, głupie - mądrzały, nieforemne - stawały się foremne. Nędza była, aż skwierczało, a już nie było takich, co rozpisywali konkursy z dziesięcioma parami kiełbasek. Minął wiek złoty.
Wiersze jednak pisało się zawsze. Miałem wonczas profesora literatury, który musiał przenikliwie spojrzeć w młodą duszę, choć nie umiała matematyki. Daj Boże każdemu młodemu człowiekowi, co potem ma pójść w literaturę, takiego profesora. Na każdej mojej książce chciałbym - gdyby wypadało - jemu napisać dedykację, prof. Wojciechowi Grzegorzewiczowi. Jeśli go te słowa dojdą, niech się do niego uśmiechną. Ten człowiek mi pokazał światłość literatury, wybijał w młodej duszy okno, aby dojrzało piękno. On mnie wypraszał u profesora matematyki i u Greka, i u historyka, i u innych. Kiedy mnie na lekcji religii przyłapali z Szekspirem pod szkolną ławą, on staczał srogie boje, aby mnie nie „wylali”. Zacny człowiek.
Kiedy miałem lat szesnaście - stało się coś, to uradowało najpierw jego, potem dopiero mnie. Tego to roku zostałem wydrukowany po raz drugi, ale już „naprawdę”. Muszę się pochwalić szczegółowo;
Wychodził wtedy we Lwowie wielki dziennik „Słowo Polskie” pod redakcją Zygmunta Wasilewskiego. Każdej niedzieli dawało „Słowo” dodatek literacki na wysoką miarę pod tytułem „Tygodnik Literacki”, w którym na naczelnym miejscu drukowano pierwszorzędne wiersze. Redaktorem tego dodatku był tylko... Jan Kasprowicz.
Ludzie, zastanówcie się! Jan Kasprowicz! Cóż robię ja - młody żak? Wybieram ze stu dwa sonety i z listem, który miał minę ponad stan, posyłam je Kasprowiczowi z tą samą nadzieją ujrzenia ich w druku, co ujrzenia ludzi na Marsie. Mija jeden tydzień - nic... Jest wiersz Staffa - śliczny! Mija drugi tydzień. Jest wiersz Maryli Wolskiej - przepiękny.
Jak mogło być inaczej? Moje sonety wiją się w mękach na dnie kosza, ciśnięte ze wzgardą przez Kasprowicza.
A jednak było inaczej.
Przechodząc w niedzielę obok redakcji „Słowa Polskiego” - zatoczyłem się jak pijany. U wejścia do redakcji wywieszono numer gazety. Boże jedyny! Na pierwszym miejscu w dodatku literackim jaśnieje, błyszczy się, promienieje, krzyczy, wrzeszczy na cały świat mój wiersz, moje dwa sonety. Jan Kasprowicz uznał je za godne druku. Jan Kasprowicz kazał je wydrukować.
Świat się ze mną zakręcił. Chciałem krzyczeć i śpiewać z radości, chciałem ściskać każdego przechodnia, każdemu powiedzieć: „Panie! To moje wiersze!”
Chwilę tę pamiętać będę zawsze i zawsze ją sobie na pamięć przywodzę i to słodkie wspomnienie wydobywam z serca, ile razy dziś do mojego gabinetu w redakcji, szurgając mocno nogami, wchodzi półżywy ze strachu i z emocji młody chłopak, rumieniący się jak panna, i podaje mi zwitek papieru - wiersze. Śmiało, śmiało, młody, kochany chłopcze! Ja znam to wzruszenie, ja ci powiem sumiennie, czy co siedzi w twych wierszach...
Proszę sobie teraz wyobrazić, co się nazajutrz działo w gimnazjum. W ulu nie ma nigdy takiego poruszenia. Smarkacze obchodziły mnie z daleka, z niemym podziwem w błyszczących oczach. Stałem się dumą całego gimnazjum.
Wisiała jednak nade mną chmura. Austriackie przepisy szkolne groziły srogą karą za druk bez pozwolenia dyrekcji. Nigdy jednak nie było o tym mowy, bo nikt nie drukował ze sztubaków.
Za chwilę wołają mnie do dyrektora. Au! Siwy człowiek patrzy na mnie długo, a pode mną trzęsą się nogi. Patrzę nieśmiało w chmurę jego oblicza... Co to jest? Ten człowiek się do mnie uśmiecha... Pogładził mnie po głowie i powiada:
- Niech ci Bóg dopomaga, drogi chłopcze, ale pamiętaj, że nie wolno! Już nie będziesz?
- Będę, panie dyrektorze!
- No, to dobrze!
Tak uczciwy Polak ukarał młodego wierszokletę. Po tej audiencji zrobiliśmy sobie z moim profesorem literatury porozumiewawcze „oko”, jak dwaj wspólnicy literackiej zbrodni.
Najprzyjemniejsza zabawa zaczęła się jednakże dopiero później. Piszę ja do Kasprowicza list, którego każde słowo było promieniem słońca, i nieśmiało zapytuję w przypisku, czy mi gazeta czasem cokolwiek jeszcze wydrukuje?
Nazajutrz czytam w rubryce „Odpowiedzi redakcji”:
„Najchętniej. Proszę się zgłosić po odbiór honorarium”.
„Honorarium”? Co to jest? Boże drogi! To jakieś dziwne ludzie w tej gazecie: robią smarkaczowi niebotyczną przyjemność i chcą jeszcze za to płacić. Robię tedy naradę z kolegami.
- Musisz iść! - powiadają.
- Boję się! - mówię ja.
- Nie bój się, wariat! Kasprowicz to podobno byczy chłop! - powiadają oni.
Wobec takiej informacji rozpoczynam przygotowania. Dziurę w bucie zaszyłem białą nitką i posmarowałem atramentem. Mydłem i szczotką wyczyściłem mundurek, który mógł służyć za lustro u fryzjera w małym mieście. Na kołnierzu dwa złote paski (szósta klasa!), cokolwiek wyrudziałe, jednak dodają splendoru. Plunąłem na dłoń i misternie przygładziłem czuprynę. Poszedłem z wizytą do Jana Kasprowicza. Odprowadziło mnie szesnastu zaufanych kolegów i czekało niecierpliwie na ulicy.
Moje biedne, głupie serce tłukło się w piersi jak oszalałe. Byłem blady jak skruszały nieboszczyk.
Ze strachem pytam cerbera:
- Pan Kasprowicz jest?
- A jak jest, to co?
- Chciałem się zobaczyć...
- A kawaler z listem?
- Nie! - mówię grzecznie - ale pan Kasprowicz kazał mi przyjść.
- To wal pan w te drzwi.
Pukam we drzwi cicho palcem, a głośno sercem. Wchodzę. Pokój wiruje razem ze mną. Widzę straszliwy osełedec na cudownej głowie wielkiego poety; broda zacna; potężne guzy na czole; kark byka, spojrzenie dziecka, uśmiech na ustach.
- Czego tam?
- Pan kazał mi tu przyjść.
- Ja? Panu? Po co?
- Po pieniądze...
Nie wyglądałem na brodatego Żyda, prześladowcę, więc Kasprowicz spojrzał na mnie wesoło, jak na obiecującego wariata, który piękną w tym kierunku mieć będzie karierę.
- Kto pana przysyła?
- Nikt... to ja sam... proszę pana... Ziemia drży pode mną. Uciec, uciec, za wszelką cenę uciec!
- Słodki panie - mówi Kasprowicz, używając ulubionego swego wyrażenia - nie zawracaj pan głowy. Jak się pan nazywa?
- Kornel Makuszyński...
- Jak?!
Powtarzam z cichym jękiem.
- To pan napisał te dwa sonety? Niemożliwe.
- To ja, proszę pana.
Kasprowicz powstał, obszedł mnie dookoła, obejrzał i uśmiechnął się. I ja się uśmiechnąłem. Lew poezji jest - widać - dobry jak dziecko. Pogadał ze mną, wypytywał, pochwalił, zachęcił. Podał mi rękę i serdecznym głosem pożegnał. Miałem łzy w oczach.
W administracji wypłacili mi za dwa sonety dwie korony, halerzy osiemdziesiąt. Byłem bogaty!
Ha! wiele miłych rzeczy opowiadaliśmy sobie z Kasprowiczem, lecz ile spotkaliśmy się razy, przypominaliśmy sobie nieodmiennie tę chwilę, kiedy olbrzym wziął karzełką w potężną swą dłoń i cisnął go w literaturę. Ja tej chwili, genialny, umarły przyjacielu mój, nie zapomnę - nigdy, nigdy...
Niedługo potem drukowałem wiele wierszy w doskonałym piśmie młodzieży akademickiej „Teka”, gdzie Staff drukował swój arcywiersz, genialny wiersz pt. Kowal. Wspaniałą redakcję „Teki”, redakcję, która się mieściła w jednym pokoiku, gdzie spało czasem pięciu przybyszów za fałszywym paszportem z Warszawy, a spało na starych gazetach, tworzyli: Stanisław Stroński, Edward Dubanowicz, Przemysław Mączewski, Stanisław Zabielski, Bolesław Bator, Antoni Sadzewicz, Kazimierz Jarecki i jeszcze siedemdziesięciu kilku młodych zapaleńców. Mówili mi „kolego” i nic nie płacili. Za sonet można się było napić herbaty; łyżeczkę zastępowała obsadka pióra.
Chodziłem „w sławie, jak w słońcu”. Gębę upozowałem w śmiertelną powagę. Trzy panienki z pensjonatu, dokąd niezmierna sława moja dotarła, kochały się we mnie. Biedne, bo kochały się beznadziejnie... Głowę miałem zaprzątniętą czym innym, nie marnymi romansami. Na czole miałem chmurę, w duszy boskie szaleństwo. Toteż dostojnie i wspaniale brzmiał dialog podczas przerwy w gimnazjum. Dziś słynny uczony, wówczas kolega mój z szóstej klasy, Juliusz Kleiner, zawsze i wtedy niezmiernie poważny, zapytał mnie:
- Nad czym kolega teraz pracuje?
- Piszę poemat filozoficzny pod tytułem Dusze.
- Strofy?
- Tak, oktawy. To forma, którą najbardziej lubię...
Gdzie jesteś, młodości, młodości! „W tym miejscu łza miast kropki padła...”

Dodaj swoją odpowiedź
Język polski

Napisz informacje o Kornelu Makuszyńskim z książki : ,, Szatan z siódmej klasy ' Daję naj, dziękujkę i 5 gwiazdek !!!

Napisz informacje o Kornelu Makuszyńskim z książki : ,, Szatan z siódmej klasy ' Daję naj, dziękujkę i 5 gwiazdek !!!...

Język polski

Napisz krótką notatkę o Kornelu Makuszyńskim. Nie z internetu :) Dam naj :D

Napisz krótką notatkę o Kornelu Makuszyńskim. Nie z internetu :) Dam naj :D...

Język polski

Krzyżówka o Kornelu Makuszyńskim. Szybko to na dzisiaj 1. Był nim również Kornel Makuszyński. 2. Imię matki pisarza. 3. "......... z VII klasy" - tytuł powieści dla młodzieży. 4. Była o Basię. 5. Imię ojca pisarza. 6. Miejsce pobytu i śmierci K. Ma

Krzyżówka o Kornelu Makuszyńskim. Szybko to na dzisiaj 1. Był nim również Kornel Makuszyński. 2. Imię matki pisarza. 3. "......... z VII klasy" - tytuł powieści dla młodzieży. 4. Była o Basię. 5. Imię ojca pisarza. 6. Miejsce p...

Język polski

Napisz notkę biograficzną o Kornelu Makuszyńskim. Notka biograficzna jest krótka wiec proszę nie kopiować wszystkiego z Wikipedii lub innych źródeł daje Naj z góry dziękuję

Napisz notkę biograficzną o Kornelu Makuszyńskim. Notka biograficzna jest krótka wiec proszę nie kopiować wszystkiego z Wikipedii lub innych źródeł daje Naj z góry dziękuję...

Język polski

Proszę o informacje dotyczące o Kornelu Makuszyńskim :) Daje Naj i każdemu kto odpowiedział dziękuje .

Proszę o informacje dotyczące o Kornelu Makuszyńskim :) Daje Naj i każdemu kto odpowiedział dziękuje ....

Język polski

Potrzebuje na jutro wypracowania o Kornelu Makuszyńskim. To mają być bardziej ciekawostki z jego życia niż np. w którym roku ukończył szkołe itp. Za najlepszą odp. daje naj!!!

Potrzebuje na jutro wypracowania o Kornelu Makuszyńskim. To mają być bardziej ciekawostki z jego życia niż np. w którym roku ukończył szkołe itp. Za najlepszą odp. daje naj!!!...