Od sterydów przez somatotropinę do silikonu czyli czego się nie robi dla olimpijskiego złota
Ilu zawodników u pana w kadrze bierze? - zapytał przy kolacji profesor Kurzbauer. Naprzeciw siedział wiceprezes ogólnopolskiej organizacji jednego ze sportów siłowych. Toczyła się rozmowa o dopingu. - Jak nie biorą, to nie są w kadrze - wyznał wiceprezes.
Profesor Roman Kurzbauer, chirurg i kierownik Zakładu Medycyny Sportowej katowickiej AWF, nie zakrztusił się tylko dlatego, że spodziewał się takiej odpowiedzi. Inaczej jest ze mną. - Jak to, czyżby każdy sportowiec wyczynowy stosował środki dopingujące? - dziwię się. Profesor kiwa głową: - Tak jest w przypadku sportów siłowych, np. boksu, zapasów, judo, podnoszenia ciężarów. Jedzenie kotletów i dźwiganie sztangi dzisiaj nie wystarczy, żeby wyrobić sobie siłę wystarczającą na dołączenie do krajowej czołówki - mówi. - Trochę lepsza sytuacja jest w sportach zespołowych, tam nie każdy bierze. Ale trzeba mieć świadomość, że czystymi dyscyplinami są dzisiaj tylko strzelanie z łuku, golf i szachy.
Koń na dopingu
Nie tak miało być, kiedy w 1896 roku wskrzeszano igrzyska olimpijskie. Baron Pierre de Coubertin, pomysłodawca nowożytnych olimpiad, chciał, żeby startowali w nich amatorzy. Ich współzawodnictwo miało zacieśnić przyjaźń między narodami. Przyjaciel de Coubertina, dominikanin Henri Didon, wymyślił dewizę igrzysk: Citus, Altius, Fortius, czyli: szybciej, wyżej, silniej. - Człowiek pragnie zwyciężać samego siebie, kształtować swoje ciało i ducha, aby odkryć to, co najlepsze w samym sobie - powtarzał ojciec Didon. W tym samym czasie w Warszawie podczas wyścigów konnych widzowie zauważyli, że zwycięskie wierzchowce są nienaturalnie spienione. - Czym oni je karmią?! - denerwowali się gracze, którzy przegrali zakłady. Z miasta ściągnięto aptekarza. Ten pobrał próbki końskiej śliny. Wykrył w niej strychninę. Substancja ta ułatwia przewodzenie bodźców nerwowych, dzięki czemu serca koni biły jak oszalałe, a mięśnie były zdolne do większego wysiłku. Strychnina pobudza jednak też gruczoły produkujące ślinę. W nieco większej dawce jest zabójczą trucizną. Badanie koni w Warszawie było pierwszą znaną nam w dziejach świata kontrolą antydopingową. Nikt nie domyślał się jeszcze, że za kilkadziesiąt lat trzeba będzie szukać środków dopingujących także w organizmach ludzi.
Z mięśniaka inwalida
Siłownia w dużym mieście na Śląsku, koniec lat 90. - Co bierzesz? - słychać z głębi sali. Student AWF, który zbiera materiał do pracy magisterskiej o środkach dopingujących, pilniej nadstawia uszu. Podsłuchuje rozmowę drobnego chłopaka z potężnym "mięśniakiem". - Metanabol - rozlega się odpowiedź. - Ile? - Piętnaście do dwudziestu dziennie. - To ja będę ładował po trzydzieści, bo mam mało czasu. Gdzie to kupić? Student wychodzi na ulicę blady jak ściana. Wie, że w medycynie stosuje się tę substancję do odbudowy mięśni, ale tylko u pacjentów skrajnie wyniszczonych, np. przez nowotwory. Dawka wynosi zaledwie dwie tabletki dziennie! - Nie jestem w stanie określić skutków ubocznych działania 30 tabletek tego środka. Z całą pewnością jednak chłopak szybko stanie się inwalidą - wyrokuje prof. Kurzbauer. Metanabol zawiera hormony kory nadnerczy, zwane sterydami. Powodują one błyskawiczny wzrost wagi mięśni. Równie szybko jednak w organizmie kostnieją tzw. nasady kostne. A to oznacza, że nastolatek stosujący te hormony przestanie rosnąć. Mięśnie rosną też szybko wskutek zażywania hormonu wzrostu. Medycyna do tej pory nie nauczyła się wykrywać go w organizmie. Do wielkiej wpadki doszło tylko raz. Serię sukcesów święciły właśnie chińskie pływaczki. Podczas mistrzostw w Australii komisja zbadała jednak bagaże chińskich trenerów. W walizkach były nieoznakowane ampułki z płynem, który po zbadaniu okazał się właśnie hormonem wzrostu. Australijskie prawo traktowało środki dopingujące na równi z narkotykami. Trenerzy zostali więc wydaleni za próbę przemytu. Pływaczki same wycofały się z igrzysk. - Do Polski hormon wzrostu trafia z Rosji. Młodzież, która go kupuje, igra ze śmiercią podwójnie, bo Rosjanie uzyskują hormon z ciał padłych zwierząt - tłumaczy Kurzbauer. - Oprócz hormonu można więc wstrzyknąć sobie AIDS, gruźlicę i inne choroby wirusowe. Jeśli hormon wzrostu zażywa dorosły, jego twarz zmienia się. Powiększają się wszystkie chrząstki, m.in. małżowiny uszu i nos.
Alarm i pięćdziesiąt pompek
Norwegia, rok 1997. W odstępie kilku tygodni umierają podczas snu trzej czołowi biegacze na orientację. Kiedy na ich grobach kwitły już kwiatki, ktoś powiedział: "A może to było EPO?". EPO - czyli erytropoetyna, hormon wytwarzany przez nerki. Ciała ekshumowano i poddano sekcji. Przypuszczenie potwierdziło się: w mózgach zmarłych lekarze znaleźli skrzepy. EPO pobudza szpik kostny do tworzenia czerwonych krwinek. Czerwone krwinki przenoszą tlen: im ich więcej, tym więcej tlenu otrzymuje organizm. Kiedy człowiek otrzyma EPO z zewnątrz, jego szpik wciąż produkuje czerwone krwinki, można więc np. bardziej wytrwale biec. Jednak człowiek nie potrzebuje aż tyle tlenu, kiedy odpoczywa i śpi. Serce zwalnia wtedy bieg. Krew w żyłach płynie wolniej i w drobnych naczyniach krwionośnych zaczyna krzepnąć. Pomimo to EPO jest w modzie. Sportowcy, którzy go zażywają, śpią podłączeni do kardiomonitorów. Gdy ich tętno spada do trzydziestu uderzeń na minutę (powinno być około 70), w mieszkaniu zaczyna wyć alarm. Sportowiec zrywa się, robi pompki i przysiady, biega wokół domu, a po chwili wraca do łóżka. Do kolejnego alarmu. Przed dwoma laty za stosowanie EPO zdyskwalifikowano ćwierć peletonu w "Tour de France". Jeden ze zdyskwalifikowanych powiedział dziennikarzom, że bez EPO w "Tour..." nie da się wygrać nawet etapu.
Fru do mięśnia silikon
Kulturyści wymyślili niedozwolony doping fizyczny mniej rujnujący zdrowie. - Jak im któryś mięsień nie chce ładnie rosnąć, to oni fru do niego silikon. Co drugi kulturysta go sobie wstrzykuje - twierdzi prof. Kurzbauer. Bokserzy, by nie czuć bólu, zażywają środki przeciwbólowe i narkotyki. W przypadku strzelców za doping uznaje się wypicie "pięćdziesiątki" wódki. Ręce bowiem mniej wtedy drżą. Pływakom przed zawodami trenerzy pompują powietrze do odbytnicy. Zawodnik jest wtedy w wodzie lżejszy, więc szybciej płynie. Komisje walczą z tym procederem, zamykając pływaków w osobnym pokoju na godzinę przed startem. - Powietrze w tym czasie z organizmu uchodzi - mówi Kurzbauer. - Ale wkrótce pewnie ktoś wymyśli tabletkę, która o odpowiedniej porze zagazuje jelita. Nawet, jeśli komisja to wykryje, zawodnicy wytłumaczą, że na śniadanie zjedli grochówkę. A sporty zespołowe? - Niech pan spojrzy na fotografie piłkarzy z lat 30., 40. Tacy ci panowie malutcy, nóżki chudziutkie. Nie to, co teraz - zauważa Kurzbauer. - Ale w poprzednich pokoleniach wszyscy byli niżsi! - próbuję oponować. Profesor kręci głową. - Nie o to chodzi. Dzisiejsi piłkarze mają nieprawdopodobnie rozrośnięty aparat mięśniowy. To nie są zwyczajni cherlawi obywatele, jak ja i pan. W sportach zespołowych nie ma presji ze strony trenerów, żeby brać. Jednak zawodnicy często zażywają doping na własną rękę, sami kontaktują się z lekarzami albo wymieniają się między sobą dopingowymi doświadczeniami. Środków dopingujących szuka się w moczu sportowców. Zawodnicy oddają go pod nadzorem komisji. Ale i tak, choć trudno w to uwierzyć, zdarzały się oszustwa. - Trenerzy cewnikowali swoich podopiecznych. Zawodnik stawał przed komisją z moczem swojego trenera w pęcherzu. Robił to dla tych dwudziestu tysięcy dolarów - mówi Kurzbauer. - Dlatego niech pan się przyjrzy w telewizji, teraz po ukończonej konkurencji do zwycięzców od razu podchodzą sędziowie, biorą ich pod ramię i prowadzą do laboratorium. Część zawodników zażywa niedozwolone środki z wyprzedzeniem, żeby w czasie zawodów w ich organizmie nie pozostał już żaden ślad. Dlatego powstały lotne brygady antydopingowe. Jedna z nich dotarła za Katrin Krabbe aż do Namibii, gdzie ta słynna niemiecka sprinterka przygotowywała się do igrzysk w Barcelonie. Krabbe została zdyskwalifikowana. - Jednak np. wobec zawodników trójboju siłowego lotna brygada jest bezsilna. Kiedy przyjeżdżają panowie z komisji, żona sportowca informuje, że męża akurat nie ma w domu. A mąż jest, ćwiczy sobie w piwnicy, wychodzi stamtąd tylko na posiłki - mówi Kurzbauer.
Teraz genetyka
- Co pcha ludzi do tego powolnego zabijania się? Chyba nie tylko pieniądze? - pytam profesora o zdanie. - Mój student, który bierze, powiedział, że górnik też naraża życie, żeby nakarmić żonę i dzieci. Więc sportowiec też może świadomie narażać życie - wspomina profesor. - Ja jestem przeciwnikiem dopingu, bo to oszukiwanie swoich uczciwych przeciwników i szkodzenie własnemu zdrowiu. Ale zwolenników zalegalizowania dopingu szybko przybywa, widzę to choćby podczas dyskusji z kolejnymi rocznikami studentów. Obawiam się, że doping w końcu stanie się całkiem legalny. - A my będziemy z przyjemnością patrzeć, jak sportowcy-gladiatorzy z wolna wykrwawiają się na arenie? - pytam. - Niestety, mentalność człowieka nie zmieniła się od starożytności - zasępił się Kurzbauer. - Lubimy nawet, kiedy gladiatorzy wykrwawiają się szybko. Dlatego na lekkoatletykę przychodzi tylko 10 tysięcy, a na Formułę Jeden aż pół miliona ludzi, bo tam może być wypadek. Zawodnicy stosują doping, bo my oczekujemy niecodziennego widowiska. Dotychczasowe nieuczciwe praktyki w sporcie zawodowym mogą okazać się jednak dopiero przygrywką. Dziś zawodnik sam podejmuje decyzję, czy chce zrujnować swoje zdrowie. Jutro być może zadecydują za niego rodzice. Manipulacje genetyczne pozwolą "zamówić" dla swojego dziecka trzy metry wzrostu albo silne mięśnie nóg. Najbardziej udane osobniki będzie można sklonować. Pracują nad tym naukowcy, a prawo w Wielkiej Brytanii już dopuszcza takie eksperymenty. Ponieważ głosy sprzeciwu są w świecie zbyt słabe, ludzkość wydaje się nieuchronnie zdążać w tym kierunku.