Dziecko z Obrazów Zagłady w filmie PRL

A kiedy wracam do tamtych strasznych dni, to nie chce mi się wierzyć, że mogliśmy przeżyć takie piekło. Nie mogę odwiedzić Treblinki, gdzie zginęli rodzice i jeden z braci. Nie mogę oglądać żadnych filmów o tamtych czasach. Tutaj patrzę na kwiaty. Jeżeli jest słonko, siadam sobie blisko nich i powtarzam, że nigdy nie było holocaustu, nie było rzezi Żydów, nie było ostatniej wojny. Ale kiedy zmierzch i takie ponure dni, to ta świadomość, ten jad mnie truje. Bo niby dlaczego ja ocalałem? Czy to takie szczęście żyć kosztem tamtych moich? Bo przecież każdy ocalony zabrał życie kogoś spalonego, zamęczonego .


Temat nie miał być miły ani lekki; miał wzruszyć, zastanowić, może nawet wywołać po łezce na każdym z policzków, tymczasem każdy najdrobniejszy fragment historii, do których dotarłam i wciąż docieram, powoduje istne tornado w mojej głowie i powodzie pytań: jakim prawem?!
Często zdarza mi się bywać na ulicy Stawki w Warszawie i wstyd się przyznać, ale dopiero niedawno dowiedziałam się, iż właśnie w tym miejscu jest wejście na Umschlagplatz. Ciągle jeszcze tam nie byłam i chyba długo nie odważę się pójść. Głównie dlatego, że mam w głowie wyryty pewien obraz: zawodząca w niebogłosy kobieta, która chcąc ukryć przed robiącymi czystki w getcie Niemcami siebie i swoje dziecko, udusiła je w obawie, że usłyszą oni jego płacz. W moich myślach jest jeszcze chłopiec sprzedający Irysy po 20 złotych za sztukę wierząc, że te pieniądze będą mu w jakiś sposób przydatne. Każdy powinien znać te obrazy, jeśli tylko czytał pamiętniki Władysława Szpilmana lub oglądał nakręcony na ich podstawie film Romana Polańskiego pod tytułem „Pianista”. Nie ma w moim życiu ukochańszej książki niż ta właśnie i nie ma w moim mniemaniu lepszego filmu, ale nie im chciałam poświęcić swoją uwagę.


Dzieci na początku wojny, dzieci w gettach, dzieci w obozach koncentracyjnych i dzieci, które do nich nie trafiły lub uciekły, ukrywając się przez lata na poddaszach, w piwnicach, dziuplach drzew… i te dzieci, którym udało się przeżyć piekło Holocaustu, które w momencie wybuchu wojny dziećmi przestały być.
Szukające literatury, która mogłaby posłużyć mi jako podłoże do ukazania sytuacji dzieci w okresie Zagłady, natrafiłam na książkę Joanny Iwaszkiewicz pod tytułem „Wtedy kwitły forsycje: Pamięci dzieci- ofiar Holocaustu” . Trudno opisać, jak wielkie było moje zdziwienie, gdy zaczęłam czytać pierwszy z reportażów. Otóż jest to historia Żyda Ajzyka i jego syna, Moszego, którzy mieszkali z moim rodzinnym Piasecznie. Szczególnie ten fakt zadecydował o tym, iż temat mojej pracy stał mi się jeszcze bliższy, bo nie ma lepszego sposobu na obcowanie z historią, niż dotykanie jej własnymi dłońmi, albo choćby odwiedzenia miejsca dawnego getta piaseczyńskiego i poczucie pamięci dawnych lat pod stopami. Ale wróćmy do opowieści o moich dawnych sąsiadach.
Przed wojną Żyd Ajzyk zajmował się obnośnym handlem pieczywem, nabiałem i różnymi świecidełkami do włosów czy przyborami do szycia. Kosze z towarem dźwigał na plecach, gdyż nie stać go było nawet na wózek, a najważniejszym członkiem jego pięcioosobowej rodziny była koza, o którą dbano o wiele bardziej niż o którekolwiek z dzieci. Niedługo po rozpoczęciu wojny, Ajzyk wraz z bliskimi trafił do piaseczyńskiego getta, bo następnie zostać przeniesionym w obręb warszawskiego. Tam całą rodzina ukrywała się w piwnicy, w obawie przed wywozem do obozu. Z kryjówki wychodził jedynie mały Mosze, ośmioletni starzec, który straciwszy dzieciństwo i dorosłość, jakimś cudem przedostawał się przez mury getta, przebywał dziennie 60 kilometrów w obie strony, by dostawszy prowiant dla rodziny, wracać niespostrzeżenie do bliskich. I nigdy nie chciał nocować, nawet odpocząć, bo tam wciąż na niego czekali; w nieludzkich warunkach, zamarzający, zabrudzeni krwawą biegunką, z tyfusem, bo prócz niego wszyscy chorowali, a potem marli na jego rękach. Tajemnicą było, czy jeździł „ciuchcią”, czy chodził pieszo, podobnie jak dziesiątki innych dzieci wysyłanych po jedzenie za miasto.
W getcie warszawskim, otoczonym kilkumetrowym murem, dzieci miały istotny wkład w zaopatrzenie głodujących. Najmłodsze, 5-8 letnie jako jedyne miały szansę przecisnąć się przez podkop, szczelinę czy dziurę w murze na "aryjską stronę", by przynieść chleb czy warzywa. Te dzieci często były żywym celem dla strażników urządzających sobie na nie polowania.
Mosze nigdy nie chciał u nikogo zostawać, choć niejednokrotnie mu to proponowano, bo wciąż jeszcze za murami czekał na niego ojciec. Chodź nadszedł taki okres, że Ajzyk kazał synowi „(…) pójść do Domu Sierot Starego Doktora, doktora Janusza Korczaka przy Śliskiej- Siennej, gdzie dzieci nie znały najgorszej prawdy o getcie do ostatniego dnia. Nie wolno im było wychodzić na zewnątrz, stykać się z innymi, a Stary Doktor nadludzkim wysiłkiem wydostawał dla swoich wychowanków, z biegiem czasu coraz bardziej i bardziej głodowe, racji pożywienia. Ale dzieci je miały. Tak samo, jak codzienne zajęcia przy utrzymaniu porządku w domu, naukę i zabawę. Tam wszystko działo się jakoś inaczej. Atmosfera pogody mimo grasujących chorób i licznych zgonów. Z czasem napływ do sierocińca był coraz większy. Doktor coraz bardziej słaby i chory, coraz więcej dzieci leżących na biegunkę i tyfus. Ale tam była i woda i czysto. I stojąc przed tym domem Mosze widział Tamten Świat. Garstkę śpiewających dzieci, ich czyste fartuszki. A kiedy odwrócił się i przeszedł parę kroków po normalnej ulicy zapełnionej gazetami, które pokrywały leżące szkieleciki, to zrozumiał, że on tam, do Doktora nie ma prawa. ”. Trudno wyobrazić sobie taką scenę, a co dopiero mówić i niej i wczuć się w pozycję Moszego. Ale pojawił się tu w tej właśnie chwili Doktor Korczak, nad którym warto się zatrzymać.
Większość Polaków bardzo dobrze zna postać Janusza Korczaka (właściwie Henryk Goldszmit, pseudonim Stary Doktor), który zginął wraz ze swymi wychowankami wywieziony z getta w 1942 roku, dobrowolnie towarzysząc im w drodze na śmierć w komorze gazowej w obozie zagłady w Treblince, mimo że miał możliwość ucieczki z getta. Był on pedagogiem, publicystą, pisarzem, lekarzem. Komu z nas do snu matka nie czytała „Króla Maciusia I”, którego jest autorem?!
Stary Doktor to człowiek, który całe swoje życie, aż do męczeńskiej śmierci w Treblince, poświęcił dzieciom. Korczak był prekursorem walki o ich prawa. Domagał się uznania dziecka za pełnowartościowego człowieka od chwili narodzin i na każdym etapie swego istnienia. Uważał , że dziecko ma prawo być sobą, być takim, jakim jest. Jeżeli dziecko jest „pełnym człowiekiem” to ma prawo do szacunku, ma prawo do tego , aby nie było lekceważone i ma prawo tego wymagać od dorosłych. Szacunek ten jest potrzebny i dla jego niewiedzy i dla jego wysiłku poznawczego. Poglądy te znalazły odbicie w nowoczesnym anty autorytarnym systemie wychowania, który respektował potrzeby i dążenia dziecka, a zarazem skłaniał dziecko do pracy nad sobą. Idee pedagogiczne i system wychowawczy Korczaka kształtowały się w dość odległych już latach, w odmiennych warunkach, jednak jego spuścizna literacka powinna być niewątpliwie podstawowym elementarzem każdego przyszłego pedagoga, w tym także i moim.
Postać Janusza Korczaka stała się znana w świecie jako przykład wierności najszlachetniejszym ludzkim ideałom. W polskim panteonie piękna, tragiczna postać Mądrego i Dobrego Doktora zajmuje wysokie miejsce. I dla potwierdzenia tej właśnie opinii chciałabym zwrócić się ku filmowi, który upamiętnia ostatnie chwile z życia Korczaka i jego podopiecznych.


Film pod tytułem „Ambulans” wyreżyserował Jerzy Morgenstern. Jest on reżyserem również wielu doskonałych obrazów pełno i krótkometrażowych oraz tak popularnych seriali jak "Kolumbowie", czy "Polskie drogi", ale widzowie znają go przede wszystkim jako twórcę serialu "Stawka większa niż życie". Za swą wieloletnią działalność otrzymał wiele prestiżowych nagród, m.in. w 1977 Nagrodę Ministra Kultury i Sztuki I stopnia za filmową twórczość telewizyjną oraz w 1991 Nagrodę Przewodniczącego Komitetu Kinematografii dla producentów filmowych.
Film powstał w 1961 roku, czyli w czasie, gdy nasz kraj nosił miano Polskiej Republiki Ludowej. Scenariusz opracował Jerzy Łomnicki, który namówiła Morgensterna na jego zrealizowanie. Twierdził, że chciałby zrobić film o mordowaniu żydowskich dzieci w ciężarówkach, stąd pomysł.
Morgenstern nakręcił dziewięciominutowy czarno-biały film. Nie artystyczny, wręcz oświatowy, instruktażowy, o tym, co i jak robiono. Żeby dać świadectwo- stwierdził .
Na podstawie opisów została zbudowana kopia samochodu do zabijania. Dzieciom grającym w "Ambulansie" nie robiono żadnych wykładów o Zagładzie. Reżyser podpowiadał im tylko, co czują w danej scenie, jak się mają zachowywać.
Muzykę stworzył Krzysztof Komeda. Gdy obejrzał film, był bezradny - nie wiedział, jaka muzyka mogłaby z tym korespondować. Wykorzystał pewną ludową żydowską piosenkę. Muzyka miała być w tym filmie tylko lirycznym kontrapunktem.
Zdjęciami do filmu zajął się Jerzy Lipman, zaś scenografię stworzyła Helena Krzyżanowska. Film został wyprodukowany przez Studio Małych Form Filmowych (SE-MA-FOR) z Łodzi. Trwa zaledwie 9 minut.
Przez kilkadziesiąt lat film pokazywano w Oświęcimiu. Otrzymał I nagrodę na festiwalu w San Francisco.
Najkrócej o treści filmu można powiedzieć, iż pokazuje on obraz grupy żydowskich dzieci czekającej wraz ze swoim opiekunem na egzekucję. Zostaną oni uduszeni spalinami w ambulansie sanitarnym. Ale to tylko pierwszy plan obrazu, to tylko część akcji. Najważniejsze jest tło, a także to, czego możemy się tylko domyślać, a co niewidoczne.
Wiemy już, jak wyglądała sytuacja w getcie Janusza Korczaka, który jest centralną postacią filmu, i w jaki sposób byli wychowywani tam jego podopieczni. Możemy wyobrażać sobie tylko, w jak nieludzkich warunkach byli oni pędzeni do wagonów na Umschlagplatz, gdy nadszedł czas likwidacji, potem upychani kolbami do wagonów (poszukując informacji o dzieciach w gettach, znalazłam historię szesnastoletniego Żyda, któremu aż dwukrotnie udało się uciec z takiego wagonu ), a następnie kilkudniowa podróż w nieludzkich warunkach, choć to chyba zbyt delikatne słowo. Co działo się potem?!
Pusty plac, jakby odizolowany od reszty świata, bo zbrodnia, jaka miała mieć tam miejsce, też nie należała do naszego świata; była sprzeczna z naturą, sprzeczna z prawem i sprzeczna wartościami zdrowego moralnie społeczeństwa. Po niebie raz po raz przelatują wrony. Czarne ptaki, przyszli i przeszli żałobnicy. Symboliczni zwiastuni i dostarczyciele nieszczęścia.
Pośrodku placu stoi ambulans. Zwyczajny w tamtych czasach, z dużym czerwonym krzyżem na każdym z boków. Z tym krzyżem, na którym cierpiał Jezus i z tym krzyżem, za który może w mniemaniu Niemców, miały odpokutować żydowskie dzieci. Bo przecież był to najczęstszy argument okupantów, by nie Polacy nie litowali się nad losem hebrajczyków, gdyż to oni ukrzyżowali Jezusa. Argument tak bezsensowny, jak cały Holocaust, bo w końcu jeśli stawiać budynek bestialstwu, to najlepiej na nieludzkich argumentach…
Wokół ambulansu krzątają się Niemcy. Złączają oni rurę wydechową pojazdu z elementami doprowadzającymi spaliny i gaz do wnętrza pojazdu, w Krym zwykle przewożono pacjentów. Kilku żołnierzy pilnuje „więźniów”. Między nimi jest także najbardziej zdradliwy oficer- pies. Zdradliwy, gdyż mimo tego, iż psy potrafią zaatakować, ugryźć, a nawet zagryźć na śmierć człowieka, najczęściej są też jego najlepszymi przyjaciółmi. Pies może obronić przed napastnikiem, który zaatakował, może być opiekunem dla niewidomych, ale także dzieci. Przywiązujemy się do naszych psów, bawimy się z nimi i traktujemy jak członków rodziny- tak jest teraz i tak samo było dawniej.
Spójrzmy jednak na „więźniów”. Wszyscy mają nie więcej niż metr i dwadzieścia centymetrów wzrostu, ubrani są w odświętną odzież, dziewczęta mają kokardy we włosach splecionych w warkocze bądź wiązanych w kucyki. Są to żydowskie dzieci z sierocińca, uprzednio odizolowane w gettcie sierocińca od tego getta, które je otaczało. Tym dzieciom inne mogły tylko zazdrościć, bo nie musiały one ryzykować życia, by przeprawić się przez otaczające mury, bo zdobyć jedzenie dla bliskich, nie musiały przemierzać codziennie kilkudziesięciu kilometrów i to nie w strachu o własne życie, ale w strachu, że mogą już nie mieć do kogo wrócić, a co najważniejsze, nie musiały patrzeć na głodową śmierć swoich bliskich oraz bestialstwa Niemców, którzy mordowali każdego, kto wszedł im w drogę. O tym, jak wyglądał Holocaust widziany oczami dzieci, trudno myśleć, a co dopiero mówić i pisać. Trzeba mieć w sobie wiele odwagi, by przeżyć taki koszmar i móc normalnie żyć, bo nad snami i tak nie można całkowicie zapanować…
A nasze sieroty?! Przerażone znalezieniem się w nowej sytuacji, zainteresowany owczarkiem niemieckim, zdystansowane, nie zdają sobie sprawy z tego, co za chwile je spotka. Chłopcom udało się zabrać z getta kilka metalowych zabawek, takich jak na przykład wiatraczek na druciku, którym teraz bawią się. W pewnych chwili zostaje on uruchomiony i wylatuje w górę, by odlecieć poza ogrodzenie. Powoduje to natychmiastową reakcję psa, który wyrywa się żołnierzom, by popędzić za nim.
Wraz z dziećmi stoi Stary Doktor. On dobrze wie, co stanie się za chwilę. Wie także, że nie na darmo zdecydował się iść na śmierć ze swoimi podopiecznymi, choć miał możliwość ucieczki z getta i emigracji. Dziś niewielu zostało nam takich bohaterów…
Żołnierze skończyli przygotowania ambulansu. Rozpoczynają umieszczanie w nim dzieci. Jednej z dziewczynek spadł bucik, ale pies nie pozwolił jej go odzyskać. Gdy „więźniowie” zostają załadowani do pojazdu i są zamknięte na nimi drzwi, a ambulans odjeżdża, świat przystaje, by pozwolić śmierci nadejść szybko i bezboleśnie.


To tylko jeden z obrazów Zagłady, ten wyjątkowy, gdzie biel nie ma prawa zlać się z czernią, gdzie nigdy nie będzie odcieni szarości. Wróćmy do naszego Moszego.
Miał on przyjaciółkę, Hafcię Lipsztat, która również przedostawała się przez mury getta, by zdobyć pożywienie dla ukrywającej się rodziny. Mosze wiedział, że „kiedy Hafcia wracała w czterdziestym drugim, zaopatrzona w mąkę, słoninę i ziemniaki, stało się to właśnie… Utknęła w przeciskaniu się przez dziurę w murze. W tym miejscu, o określonej porze, udawało się jej przechodzić, kiedy miał wartę nienajgorszy żandarm (…). Tym razem była zmiana wartownika. Kiedy objuczona towarem Hafcia utknęła w dziurze muru, żandarm śmiejąc się, strzelił w jej wystający pośladek. Niemal jednocześnie z drugiej strony muru dostała serię w głowę, przy wtórze pijanych: Kuku! Kuku! A kiedy tamci z jednej i drugiej strony odeszli, rzucili się na nią ci, co czuwali od strony getta, blisko dziur, by okraść powracających z żywnością. ”
Pewnego dnia Mosze przestał wracać do Piaseczna i nikt nie wie, co się z nim stało. Jego historia nie jest oryginalna, większość opowieści o dzieciach żydowskich jest podobna i wyjątkiem są tu tylko sieroty Doktora Korczaka.
Wiemy, iż po wyodrębnieniu i zamknięciu gett następowała szybka pauperyzacja ich mieszkańców. Jej skutki najszybciej odczuły dzieci - głodowe racje żywności, brak warunków do zachowania higieny, a także elementarnych potrzeb młodych organizmów sprzyjały gwałtownemu wyniszczeniu i chorobom. Rodzice i opiekunowie często byli wywożeni do obozów, pozostawiając na łasce losu nieletnie dzieci. Również matki (często samotnie opiekujące się dziećmi) oddawały im całą swoją rację żywnościową, skazując się tym samym na śmierć głodową, a dzieci na samotną wegetację.
Dla wielu osamotnionych, głodujących dzieci istniało tylko jedno źródło utrzymania- żebranie na ulicach. Niektóre z nich miały jeszcze tyle siły, aby wykorzystać swoje umiejętności gry na instrumentach czy śpiewu - tworzyły się więc grupy ulicznych muzykantów grających za jałmużnę rzucaną przez przechodniów. Inne, wychudzone czy pokryte obrzękami głodowymi potrafiły tylko żebrać.
Z relacji działaczy Żydowskiej Samopomocy Społecznej, w getcie warszawskim było ponad 100 000 dzieci, z czego 75% wymagało natychmiastowej i wszechstronnej opieki. Tę rolę pełniły Komitety Domowe tworząc tzw. kąciki dla dzieci, czyli wydzielone miejsca, w których dzieci mogły się ogrzać i zjeść ciepły posiłek. Aby je nakarmić, Komitety organizowały tzw. "akcję łyżeczkową" - każdy lokator był zobowiązany dać jedną łyżeczkę od herbaty jakiegoś produktu - mąki, kaszy, tłuszczu i z tak uzbieranej żywności przyrządzano zupę dla podopiecznych. Często w roli wychowawców zatrudniała się młodzież danego bloku, a ich obowiązkiem było nie tylko pilnowanie porządku, ale także zajęcie się dziećmi - rozbawianie ich, czytanie, wspólne śpiewanie. Z czasem te kąciki zamieniły się w szkółki, realizujące oficjalny program edukacyjny.
Nie mniej ważnym zadaniem było zapewnienie młodzieży żydowskiej możliwości dalszego kształcenia się. Rozporządzenie władz okupacyjnych nakazało zamknięcie wszystkich szkół żydowskich już jesienią 1939 roku. Walkę o wydanie zgody na ich ponowne uruchomienie prowadzono przez dwa lata, dopiero we wrześniu 1941 umożliwiono otwarcie kilku szkół, z bardzo okrojonym programem. Szkoły, oprócz zajęć dydaktycznych prowadziły też dożywianie, badania lekarskie, kontrole czystości, dzięki temu chroniono dzieci przed chorobami zakaźnymi szerzącymi się w getcie.
Obok szkolnictwa oficjalnego, kontrolowanego przez Niemców, w getcie istniały szkoły nielegalne. Zajęcia odbywały się w kącikach dziecięcych, kuchniach i schroniskach. Obejmowało ono dzieci najbardziej zaniedbane, głodne i wycieńczone. Aby zainteresować je nauką, opracowano nową metodologię zajęć. Najważniejszym problemem było przełamanie apatii głodowej i związane z nią natręctwa psychiczne. Aby oderwać dzieci od nieustannego myślenia o posiłku, przeprowadzano bardzo krótkie, 15-20 minutowe lekcje, przerywane zabawą, śpiewem, prostymi ćwiczeniami gimnastycznymi. W tych szkołach wprowadzono też zasadę, że skuteczniejszą zachętą do pilności od złej oceny i krytyki jest nagroda i pochwała. Największą jednak nagrodą dla uczniów była szansa na skromny posiłek wydawany po lekcjach.
Pomimo braku podstawowych pomocy naukowych, a i niejednokrotnie podręczników, naukę w getcie, prowadzoną zarówno w szkołach legalnych jak i tajnych cechował bardzo wysoki poziom, co można wytłumaczyć również i tym, że nauka stała się jednym ze sposobów psychicznej ucieczki przed warunkami panującymi w getcie .
Kiedy jednak nie udało się pozostać w getcie, trzeba było prędzej czy później znaleźć się w jednym z obozów koncentracyjnych lub obozów zagłady. Wystarczy poznać treść „Losu utraconego” Irme Keretesza, który za książkę nagrodzony został Literacką Nagrodą Nobla, by poznać los dzieci w obozach koncentracyjnych, czy też sięgnąć bliżej, po „Medaliony” Zofii Nałkowskiej, gdzie bez owijania w bawełnę ukazane zostało życie naszych najmłodszych w najtrudniejszych warunkach, jakie człowieka mogły spotkać: świadomość o tym, że ma się umrzeć.
Nałkowska relacjonuje, że do uduszenia w gazie wybierano najmniejsze dzieci, nie nadające się jeszcze do pracy. Selekcji dokonywano w ten sposób, że dzieci przechodziły kolejno pod prętem zawieszonym na wysokości jednego metra i dwudziestu centymetrów. Świadome powagi chwili mniejsze dzieci prostowały się, stąpały wyprężone na palcach, by zaczepić głową o pręt i uzyskać życie. Dzieci, przeznaczone na uduszenie, trzymano w zamknięciu, póki nie było kompletu potrzebnego do wypełnienia kamery. One też wiedziały, co się z nimi stanie. Słychać było z daleka, jak płakały i błagały o ratunek .
Obozy koncentracyjne stworzone zostały początkowo jako miejsca odosobnienia dla przeciwników politycznych, przestępców i "elementów aspołecznych". W okresie poprzedzającym wojnę osadzano w nich wyłącznie mężczyzn. Sytuacja zmieniła się po utworzeniu rządów okupacyjnych w krajach podbitych przez III Rzeszę. W tworzących się wówczas organizacjach konspiracyjnych i opozycyjnych brały udział również kobiety, które dzieliły z mężczyznami zarówno walkę, jak i w wypadku aresztowania poddawane były najokrutniejszym torturom. Rosnąca ilość aresztowanych kobiet zmusiła hitlerowców do tworzenia nowych obozów koncentracyjnych przeznaczonych dla kobiet, lub wydzielania dla nich odcinków w obozach już istniejących.
Z chwilą pojawienia się kobiet powstał problem dzieci, które tam się rodziły. Do 1943 roku istniało rozporządzenie nakazujące bezwzględne zabijanie zarówno noworodków, jak i ich matek, jako "elementu nieproduktywnego". Później, ze względu na konieczność wykorzystywania pracy jak największej ilości więźniów, zabijano wyłącznie noworodki, oszczędzając życie kobietom. Jak wskazują relacje i wspomnienia, porody odbierano w bloku, często na kanale grzewczym ciągnącym się wzdłuż pomieszczenia. Taki poród możemy zaobserwować w filmie pod tytułem „Ostatni etap” w reżyserii Wandy Jakubowskiej. Natychmiast po porodzie dziecko mordowano topiąc je w kuble na nieczystości. Tym procederem zajmowały się głównie kryminalistki.
W 1943 roku umożliwiono kobietom o "aryjskim" pochodzeniu porody w szpitalu obozowym, lecz mimo poprawy warunków w trakcie samego porodu dzieci niezmiennie skazywano na śmierć, z tą jedynie różnicą, że nie topiono ich w fekaliach, lecz podawano im truciznę. Jednak z biegiem czasu problem dzieci rodzących się w obozie uległ pewnemu złagodzeniu - urodzoną we wrześniu 1943 r. dziewczynkę wciągnięto na listę więźniów, oficjalnie nadano numer (ze względu na zbyt małe ramię noworodka wytatuowano go na udzie) i pozwolono żyć przez kilka dni.
Inny los czekał dzieci przybywające do Birkenau z transportami żydowskimi. W trakcie wstępnej selekcji na rampie oddzielano kobiety od mężczyzn, następnie spośród nich nieliczne tylko osoby - młode i zdrowe, kierowane były do obozu, reszta (około 90%) kierowana była do komór gazowych. W tej liczbie znajdowali się starcy, kobiety w ciąży i te, które miały przy sobie dziecko. Jedyną, nikłą szansę na uniknięcie śmierci w komorze miały bliźnięta. Z tłumu wyławiał je Joseph Mengele prowadzący w Birkenau badania genetyczne nad fenomenem rodzeństwa bliźniaczego. Osadzone w baraku sąsiadującym z jego "laboratorium" poddawane były bezsensownym, pseudomedycznym doświadczeniom, dzięki którym Mengele chciał między innymi odkryć mechanizm wywołujący ciąże mnogie. W jego mniemaniu miał to być wkład w umożliwienie większej rozrodczości kobiet niemieckich i zwiększenie populacji "rasy panów". Obok badań nad bliźniętami prowadził na wyselekcjonowanych dzieciach doświadczenia mające na celu doskonalenie rasy - między innymi próby stworzenia odczynnika chemicznego zmieniającego kolor oczu z ciemnego na nordycki błękit. W wyniku wkraplania żrących substancji oślepił około sześćdziesięciorga dzieci. Wszystkie dziecięce "króliki doświadczalne" Mengelego, po przeprowadzeniu eksperymentów były zabijane dosercowym zastrzykiem fenolu.
Do Birkenau trafiły również te dzieci, które zostały przez hitlerowców ujęte po upadku powstania warszawskiego. Było ich około 800, z czego najmłodsze miało dwa lata, górną granicę stanowił wiek 15 lat. Jak wspominają więźniowie, najstarsze z nich, na początku jeszcze próbowały "trzymać fason", ratować się zarówno humorem, jak i dumą, że brały udział w walkach powstania. Jednak głód, choroby, bicie i nieludzkie warunki obozowe odbierały energię i chęć walki o życie, co w efekcie powodowało coraz głębszą apatię prowadzącą do śmierci.
Zachowały się zestawienia więźniów, z których wynika, że od września 1944 roku było w obozie 619 chłopców, w styczniu 1945 (przed ewakuacją) zarejestrowano ich 773. W dniu wyzwolenia obozu zastano 270 dzieci. Badania, przeprowadzone przez komisję lekarską Armii Czerwonej wykazały, że prawie wszystkie one były zagłodzone i wycieńczone, u połowy badanych wykryto różne stadia gruźlicy, powszechne też były odmrożenia, szkorbut i świerzb .


Dziecko traktowane jest jako symbol czystości, wrażliwości, dobra i nowego życia nieskalanego „brudem teraźniejszości”. Kiedy pojawia się na świecie liczy się każda minuta, w której poznaje otaczający go świat. Rozpoczyna się najpiękniejszy okres w życiu każdego z nas: dzieciństwo. Krok po kroku, nie spiesząc się nigdzie mały człowiek wychodzi z nieświadomości ku światłu, na końcu tej drogi „czeka” dorosłość, samodzielność, odpowiedzialność.
W czasie wojny każde dziecko, w każdym wieku zostało pozbawione cząstki dzieciństwa, bezpowrotnie utraciło ważny element swojego człowieczeństwa. Dzieci żydowskie straciły także wiarę w świat, który nie pozwolił im nawet zaistnieć. Wydarzenia tamtego okresu odcisnęły na nich głębokie piętno, pozostały na zawsze w ich duszach, ale w przeciwieństwie do odczuć dorosłych nie mogły być niczym zrównoważone. Punkt odniesienia nie istniał, czasami nie istniał też inny świat- Holokaust stał się naturalnym początkiem istnienia.
Dzieci żydowskie często samotnie czytały książki w swoich kryjówkach, próbowały się uczyć, chciały w ten sposób coś zrozumieć. Anna Frank nie tylko czytała, ale także pisała podobnie jak Dawid Rubinowicz. Ich relacje pozostały jako świadectwo tamtych dni, naznaczone ich dziecięcą niewinnością. Mimo młodego wieku przymus pisania był spowodowany wewnętrzną motywacją. Twórcy wspomnień zdawali sobie sprawę z powagi sytuacji, grozy wydarzeń. Oprócz dwojga wyżej wymienionych dzieci pisała cała masa, ich relacje zaginęły, rozpłynęły się i pozostają nieznane, ale niezapomniane.
Holokaust to teraźniejszość, ale i przyszłość. Jako piętno dotyka każdego i pozostaje do końca. Każdy z młodych bohaterów czasami myślał o tym, co czeka go później, czy w ogóle jakieś później będzie. Wiele relacji ocalonych to jakby podsumowania tamtych oczekiwań, nie tylko jako terapia odnowy człowieczeństwa w nich, ale także jako świadectwo tego, że jednak przeżyli. Imre Kertesz traktuje wspomnienia jak rany, jak stygmaty, które tak naprawdę nigdy nie znikną.
Holokaust zaraził każdego z ocalałych wirusem otępienia, mimo przeżycia wydanego wyroku nikt nie cofnął. Także dziś każde nowonarodzone dziecko żydowskie przychodzi na świat z odbiciem Szoah w oczach.



Bibliografia:

 J. Iwaszkiewicz, Wtedy kwitły forsycje: Pamięci dzieci- ofiar Holocaustu, Wydawnictwo Bis, Warszawa 2002, pierwsze wydanie 1993 rok, książka pisana w latach 1988-1989
 Z. Nałkowska, Pisma wybrane. Medaliony. Dorośli i dzieci z Oświęcimiu, Czytelnik, Warszawa 1954
 I. Kertesz, Los utracony, Wydawnictwo WAB, Warszawa 2002
 J. Ostrowska, Holocaust w oczach dziecka. Tragedia odbita w oczach niewinnych, Hatikvah- magazyn kultury żydowskiej, styczeń 2006
 Życie raz jeszcze. Z Januszem Morgensternem rozmawiają K. Bielas i J. Szczerba, Gazeta Wyborcza, wyd. 21.11.2002
 Z. Nissenbaum w: Żywym i umarłym, Wydawnictwo Fundacji Rodziny Nissenbaumów
 www.diapozytyw.pl


W pracy chciałam wykorzystać także film Stanisława Różewicza pod tytułem „Świadectwo urodzenia” część III „Kropla krwi”, ale niestety nie udało mi się do niego dotrzeć.

Dodaj swoją odpowiedź