Jeden dzień w Kartaginie.
Był piąty dzień stycznia roku pańskiego 2003, jak się później okazało był to dzień naprawdę niezwykły, chociaż wcale się na taki nie zapowiadał. Jak zwykle za sprawą mojego pieska "BORYSA" wstałem wcześnie rano ażeby udać się z nim na pilną kupkę do parku. Po powrocie do domu razem z moimi rodzicami zasiedliśmy do wspólnego śniadania. Ojciec wspomniał coś, że dzisiaj odwiedzi nas mój daleki wuj, który w związku ze śmiercią mojego dziadka wczoraj przybył z wizytą do Polski. Oprócz tego, że mój wuj miał na imię Rudolf, był starym siwym dziadkiem i od ponad czterdziestu lat mieszkał na Węgrzech nie wiedziałem o nim praktycznie nic. Po przeprowadzeniu wywiadu z moim ojcem, który o swoich przodkach do szóstego pokolenia wiedział praktycznie wszystko moja wiedzo o tajemniczym wuju nieco się powiększyła. Okazało się, że był on ciotecznym bratem mojego św. pamięci dziadka również Rudolfa Kowalskiego. Ojciec mówił mi, że gość, który dla mnie stawał się coraz bar-dziej tajemniczą i ciekawą postacią jest po prostu dziwakiem i czarną owcą naszej rodziny. Okazało się, że ponad czterdzieści lat temu jeden z jego nieudanych eksperymentów nieomal nie skończył się tragiczną śmiercią mojego ojca, który wtedy był jeszcze niemowlakiem.
Rozprawę mojego ojca na temat Rudolfa przerwało pukanie do drzwi. Okazało się, że nasz gość zjawił się nieco wcześniej. Mój wuj wyglądał dokładnie tak jak go sobie wyobrażałem, był starym sędziwym starcem, który pomimo białych jak śnieg włosów wydawał się być krzepkim i wysportowa-nym człowiekiem. Nie zdążyłem zaprosić go do środka, kiedy ten wyciągnął do mnie rękę i wesołym cienkim głosem powiedział:
-Dzień dobry Marku. To wspaniale, że wreszcie mogę się z tobą zobaczyć, najlepiej od razu chodźmy do twojego pokoju abym mógł coś ci powiedzieć.
Szczerze mówiąc takiego "wejścia" nie spodziewał się chyba nikt. Trochę oszołomiony poszedłem za wujem, który niewiadomo, jakim sposobem skierował się w stronę mojego pokoju. Po drodze zdążył mi jeszcze szepnąć na ucho, że z moim ojcem to nie było zupełnie tak jak mi to powiedział.
Wszystko to wydawało mi się nie tyle dziwne, co po prostu niesamowite. I jeszcze teraz, kiedy byliśmy już w moim pokoju zaczął mi opowiadać jakieś niestworzone rzeczy o tym, że jest w posiada-niu pewnego sekretu, że zna sposób na przemieszczanie się w czasoprzestrzeni, że w każdej chwili morze się przenieść w dowolne miejsce na świecie, mówił coś o jakimś wuju, który 50 lat temu owy sekret przekazał jemu i że teraz po 50 latach on musi zrobić to samo. Wszystko to wydało mi się śmieszne, wtedy właśnie w pełni poznałem znaczenie słowa dziwak. Chciałem już go wyprosić, ale on szybko zadał mi pytanie: „powiedz tylko gdzie i kiedy" Pomyślałem, że skoro stary naprawdę chce wyjść na idiotę to dobra. Jako że na wtorek musiałem napisać spóźnioną już pracę o Kartaginie zdecy-dowałem: Kartagina 500 lat przed Chrystusem.
Rudolf uśmiechnął się dziwnie, wyjął z kieszeni mały kieszonkowy złoty zegarek, coś nacisnął, pokręcił i w jednej chwili stałem już na jakimś morskim molo. Hmm nie było to ciekawe uczucie ze swojego pokoju wylądowałem w jakimś dziwnym miejscu, którego nigdy wcześniej nie widziałem. Dookoła było pełno statków, niebyły to jednak statki podobne do tych dzisiejszych, były to statki zu-pełnie inne. Wyglądały na statki wykonane przed naszą era, ale zupełnie inne niż łodzie Persów czy też greckie triery. Sprawiały wrażenie mocnych i stabilnych a za razem lekkich i szybkich. Było ich naprawdę mnóstwo, dziesiątki a może nawet setki. Tysiące ludzi niczym mrówki znosiło i wynosiło najprzeróżniejsze towary z i do statków. Byli oni poubierani dosyć dziwnie wyglądające stroje zarów-no męszczyźni jak kobiety ubrani byli w długie szaty o bardzo wyrazistych i intensywnych kolorach. Wśród zwykłych robotników wyróżniali się ludzie lepiej ubrani, jak się później dowiedziałem od swo-jego stryja byli to właściciele statków kupcy i handlarze z całego świata. Jak by tego wszystkiego było jeszcze mało gdzieś zginęły moje dżinsy i t-shirt, stałem teraz ubrany jak idiota, miałem na sobie długą przeźroczysta, lnianą szatę która w dodatku była niewygodna i wszędzie mnie koliła.
Mój stryj, którego znałem zaledwie kilkanaście minut powiedział do mnie: „Pamiętaj Marku nie jesteśmy już w Polsce a to bynajmniej nie jest 2003 rok, przez najbliższe 24 godziny będziemy zwie-dzać starożytną Kartaginę. Musisz o tym pamiętać podczas naszej wycieczki, od teraz nazywasz się Markus i jesteś młodszym synem bardzo bogatego i wpływowego kapłana, jakim jestem ja. Nie pytaj mnie nawet skąd wzięły się nasze nowe ubrania, dlaczego obaj płynnie mówimy tutejszym językiem i skąd wiem, co i gdzie się znajduje, bo sam nie znam odpowiedzi na te pytania. Tak dzieje się po prostu zawsze, kiedy gdzieś się przenoszę." To była dość wyczerpująca odpowiedź na pytania, których jeszcze nie zdążyłem zadać stryjowi.
-dobrze Markusie teraz udamy się do naszej posiadłości, aby się trochę posilić. Były to dla mnie dosyć miłe słowa, bo trochę zgłodniałem podczas naszej "podróży".
Nasz dom znajdował się daleko od miejskiego szumu i gwaru. Jak się okazało mój rzekomy oj-ciec był jednym z bogatszych kapłonów w Kartaginie, prowadził intensywną hodowlę osłów, mułów, koni i bydła rogatego, najbardziej dumny był jednak z liczącego sobie ponad 600 sztuk stada owiec. Owce wyglądały troszeczkę inaczej niż te dzisiejsze hodowane przez górali w Polsce, miały takie cha-rakterystyczne, małe, śmieszne, grubiutkie ogonki, którymi machały we wszystkie strony. Hodowla nie była jednak jedynym źródłem dochodów mojego ojca, był on w posiadaniu ogromnych połaci ziem uprawnych, na których przede wszystkim uprawiano drzewa oliwne i winną latorośl, rzadziej pszeni-cę i inne zboża. Produkty te były przerabiane w przydomowych winnicach a potem sprzedawane kup-com i handlarzom. Podczas naszego spaceru po włościach cały czas towarzyszyła nam grupka dener-wujących muzykantów i nosicieli latarń, którzy na siłę chcieli umilić nam życie.
Dyskretnie poprosiłem stryja żebyśmy udali się w stronę domu gdzie czeka na nas posiłek. Ru-dolf chyba podzielał moje zdanie, bo po krótkim namyśle szybko zmieniliśmy kierunek spaceru i zwró-ciliśmy się ku domowi. Walory smakowe posiłku trochę mnie zawiodły. Co prawda stół zastawiony był po brzegi ale 90% wszystkiego stanowiły twarde jak kamień nie przyprawione ryby. O ile do posił-ku mogłem mieć jakieś zastrzeżenia to wino tam serwowane było wyśmienite. Po krótkim odpoczynku przyszła pora na codzienne obowiązki przeciętnego kartagińskiego kapłana. W tym celu udaliśmy się do świątyni Baala Hammona, która znajdowała się w zachodniej części miasta tuż obok portu. Kiedy przybyliśmy, na miejscu czekali już na nas ludzie chcący złożyć ofiary. Było tam bardzo dużo różnych ludzi, reprezentowali oni wszystkie klasy społeczności kartagińskiej. Najwięcej było kupców i handla-rzy, ale trafiali się również wysoko postawieni urzędnicy państwowi. Łączyło ich jedno, każdy miał coś na sumieniu i chciał zadośćuczynić Baalowi, najwyższemu bogowi Kartaginy. Był to dla mnie ciężki czas, musiałem patrzeć jak mój stryj z zimną krwią uśmierca bogu ducha winne zwierzęta. Moje emocje sięgnęły zenitu, kiedy jeden z urzędników chcąc zmyć z siebie grzech korupcji, postanowił od-dać w ofierze swego pięcioletniego, pierworodnego syna. Mój wuj wiedział, że ciężko będzie mi na to patrzeć Kazał mi wyjść ze świątyni i czekać przed nią na siebie. Nie starałem sprzeciwiać się stryjowi było by to głupie zachowanie i kto wie jak mogłoby się dla mnie skończyć. Nie wyglądał on wtedy jak ten sam dziadek, którego jaszcze dzisiaj rano widziałem w drzwiach swojego domu, wyglądał raczej jak pozbawiony ludzkich odruchów drapieżnik zwięczający właśnie swoje polowanie. Kiedy wycho-dziłem ze świątyni słyszałem tylko płacz dziecka który w pewnym momęcie zamienił się w głuchą ciszę. Chłopiec widocznie już nie żył.
W drodze powrotnej stryj kazał mi o tym jak najszybciej zapomnieć powiedział, że kiedy odbędę już kilkanaście takich podróży powoli zacznę rozumieć istotę tego świata i że życie jednostki zmaleje w moich oczach. To, co mi wtedy powiedział wydało mi się okrutne, ale jak się w późniejszych latach okazało było najprawdziwszą prawdą.
Po drodze zahaczyliśmy jeszcze o tak zwane forum, był to plac znajdujący się nie daleko portu i będący handlowo administracyjnym centrum miasta. Zakupiliśmy tam trochę owoców, bo nie miałem już ochoty na ryby. Po drodze do domu spotkaliśmy jeszcze jakiegoś zaprzyjaźnionego z moją rodziną żołnierza, był to syn pewnego arystokraty, który mieszkał niedaleko naszej posiadłości. Korzystając z okazji poprosiłem go, aby opowiedział mi, chociaż trochę o kartagińskiej armii. Z tego, co mówił wy-nikało, że jeżeli chodzi o militarną siłę, Kartagińczycy nie mieli się właściwie, czym chwalić. Przed wojnami punickimi większość konfliktów senat starał się załatwiać na drodze dyplomatycznych ro-kowań i transakcji finansowych. Armia, która zazwyczaj nie przekraczała stu tysięcy nie była utrzy-mywana stale, przez co brakowało jej praktyki i wytrenowania. Nie ma to oczywiście nic wspólnego z późniejszą armią kartagińską, która na potrzeby wojny z rzymianami zainwestowała w najemników i zaczęła pozyskiwać rekrutów z pobliskich krain. Na szczególne uznanie zasługują specjalnie treno-wane słonie, które służyły za wozy bojowe oraz wielkie monumentalne drewniane konstrukcje będące olbrzymimi katapultami i wyrzutniami.
Za moją namową stryj postanowił oprawić na kolację tłuste jagnię. Okazało się, że tamtejsza baranina jest zdecydowanie lepsza niż ryby, jakie jadłem na obiad, ale mimo wszystko pozostawia wiele do życzenia. Mięso było spalone na wierzchu i surowe w środku na dodatek całość zastała podana na zimno. Miało to związek z tym, iż mięso pieczone było nad ogniskiem a kuchnia, w której przyrządzano posiłki była urządzona w innym budynku. Spało mi się naprawdę wyśmienicie, było to chyba wynikiem sporej ilości wina, jakie wypiłem podczas kolacji.
Nazajutrz rano zaraz po śniadaniu postanowiliśmy zwiedzić jeszcze pobliski zakład stolarski należący do ojca żołnierza, z którym wczoraj rozmawialiśmy. Wytwarzał on praktycznie wszystko, co można było uzyskać z drewna, począwszy od przedmiotów codziennego użytku takich jak domowe krzesła i stoły a skończywszy na elementach i podzespołach punickich maszyn wojennych. Nie hodo-wał on bydła ani nie uprawiał ziemi, wszystkie pieniądze czerpał z zakładu, jakim rozporządzał. Jego produkty były cenione wszędzie tam gdzie udało się je sprzedać. Zakład stolarski zrobił na mnie naprawdę olbrzymie wrażenie. Było tam około pięćdziesięciu pracowników, każdy z nich dokładnie wiedział, co ma robić i gdzie ma się podziać w danej chwili. Właściciel zdradził nam, że prawdziwym sekretem dobrych wyrobów są porządni i wykwalifikowani pracownicy.
Godzina naszego powrotu zbliżała się nieuchronnie, trochę żałowałem, że już musimy opuścić to niezwykle i urokliwe miejsce. Szczerze mówiąc naprawdę zaczęło mi się tam podobać.
Po wyjściu z zakładu mój stryj wyjął ze swojej tuniki złoty zegarek coś nacisnął trochę czymś pokręcił. Zapytał się mnie czy jestem już gotowy. Skinąłem głową i zamknąłem oczy, kiedy je otwo-rzyłem byłem już z powrotem w swoim pokoju, miałem na sobie dżinsy i swój t-shirt. Rudolf kazał wyciągnąć mi dłoń, kiedy to zrobiłem położył na niej swój złoty zegarek. Widać było wyraźnie, że jest mu go żal i że trudno jest mu się z nim rozstać.
-pamiętaj Marku to jest specjalny zegarek o wielkiej mocy. Posiadanie go wymaga od ciebie wielkiej odpowiedzialności. Korzystaj z niego mądrze i staraj się nie zmieniać biegu historii. Od teraz przez najbliższe pięćdziesiąt lat będzie działał tylko w twoich rękach. Pamiętaj o tym żeby dobrze wybrać osobę, której go podarujesz, bo w nieodpowiednich rękach może oznaczać koniec dla nas i całe-go świata.