Reforma ubezpiecenia emerytalnego
Reforma ubezpieczeń społecznych jest bombą z opóźnionym zapłonem, już teraz, chociaż jeszcze ani jedna emerytura nie została wypłacona, widać jej nieudolność, zbiurokratyzowanie, i co najważniejsze brak perspektyw. System już jest niewydolny
Reforma ubezpieczeń społecznych – jeden z głównych filarów programu rządu Jerzego Buzka, chociaż zapoczątkowana przez jego lewicowych poprzedników w latach 1996-97, miała przynieść Polsce doniosłe zmiany, które w przyszłości miały zapoczątkować nową jakość w systemie emerytalnym a także zreformować sektor finansów publicznych. Z perspektywy ponad 3 lat jej funkcjonowania możemy chyba pokusić się o jej ocenę. Tym bardziej, że nie brakuje kontrowersyjnych zdań na jej temat, a same skutki pozornie obecnie niewidoczne, za kilkanaście lat dadzą znać o sobie.
Stary system zbankrutował. Nieprawdą bowiem jest, że jego zmiana spowodowana była przez troskę rządzących o obywateli. Nikt też nie chciał, abyśmy uzyskiwali wyższe świadczenia. Prawda jest bolesna, po prostu dalsze trwanie systemu, przy znacząco wzrastających wynagrodzeniach i coraz większym niżu demograficznym było niemożliwe.
Już bowiem w 1999 roku składka na ZUS sięgnęła 45% jej podstawy wynagrodzenia przed opodatkowaniem. Znane są symulacje resortowe, które mówiły, że w przypadku pozostawienia starego systemu wysokość składki musiałaby w ciągu 2-3 lat wzrosnąć do 52-55% wymiaru wynagrodzenia. Wzrastała bowiem liczba emerytów i rencistów, która wówczas dobiegała 9 mln osób, a w 2002 roku miała sięgnąć 9,3 mln osób. Z drugiej strony stało w miejscu zatrudnienie, a wyż demograficzny zamiast zasilać rzesze zatrudnionych i powiększać ogólną sumę składek, produkował bezrobotnych. Do tego znacząco wzrosło średnie wynagrodzenie, co powodowało konieczność rewaloryzacji emerytur. A ludzie jak na złość żyli coraz dłużej. O skali bankructwa systemu niech świadczy fakt, że jeszcze w 1981 roku składka na ZUS wynosiła 25% wynagrodzenia, a 1989 roku 38%. Okazuje się więc, że przy dalszym trwaniu systemu w ciągu 20 lat składka nań wzrosłaby dwukrotnie. System jednak to nie tylko składki. Od dawna bowiem z samych składek nie dałoby się go sfinansować. W 2001 roku wydatki z budżetu państwa na wszelkie emerytury i renty wyniosły 14% PKB, czyli ok. 30% całości rocznych wydatków budżetowych. Najgorsze zaś miało dopiero nadejść. Trzeba było coś z tym zrobić. Powagę sytuacji rozumiały wszystkie ugrupowania polityczne. Bez radykalnych za ok. 10 lat państwu groziło całkowite bankructwo. Konieczna była jakaś reforma. Tyle że nie bardzo były jakiekolwiek na nią pomysły, a na radykalne zmiany brakowało odwagi. Wiadomo było, że na hasło dobrowolność ubezpieczeń – nikt do ZUS się nie zapisze. Składki obecnych emerytów już dawno zostały przejedzone a nie było innego pomysłu jak ten, żeby obecnie pracujący finansowali bieżące emerytury. Ten dogmat ubezpieczeń społecznych nie runął.
Twórcy reformy mieli przed sobą ciekawe zadanie – zjeść nasze ciastko i jednocześnie je nam zachować. Wymyślono iście szatański plan. Otóż skorzystano ze złej złodziejskiej opinii ZUS wśród obywateli płacących składki i rozpropagowano jako naczelne hasło reformy – tyle dostaniesz, ile sobie odłożysz. Hasło chwytliwe – niczym lep na muchy i równie jak on zabójcze dla swoich odbiorców. Jednocześnie podzielono społeczeństwo na cztery kategorie.
Pierwsza kategoria do ludzie nadal pozostający poza systemem. Wcale nie było ich mało – generalnie wszelkie służby mundurowe i związani z nimi sędziowie i prokuratorzy oraz druga grupa – ubezpieczeni dotychczas w KRUS rolnicy. Pierwsi zostali wyłączeni z nowego systemu ze względów politycznych, ta grupa nie dałaby się bowiem oszukać i mogłaby nader ostro zareagować. Druga zaś była tak nieefektywna z punktu widzenia systemu i że jej włączenie mogłoby na starcie reformy rzucić cień na jej powodzenie. Rolników po prostu nie stać było na płacenie składek, a z tych które płacili emerytura w nowym systemie byłaby bardziej niż symboliczna.
Druga kategoria to urodzeni przed 1949 rokiem – którzy pozostawali w systemie. Oni nie byli po prostu wstanie już wejść do nowego systemu. Drugim biegunem były osoby urodzone po 1968 roku, które musiały do niego wejść obowiązkowo – wszak już wcześniej mówiłem że dobrowolność doprowadziłaby bo całkowitego braku chętnych – to potencjalne przyszłościowe ofiary reformy. Ostatnia kategoria to ludzie urodzeni między 1949 a 1968 rokiem – którzy mieli pozorny wybór. Wybór między starym a nowym systemem. Stary kojarzył im się z degrengoladą – nowy jaśniał w świetle reklam i szczytnych haseł. Tak naprawdę rządzącym zależało na tym, aby do systemu zapisało się jak najwięcej osób z tego przedziału wiekowego. Bo chociaż początkowo przejściowo generowało to wyższe koszty dla systemu to później miało przynieść mu wyjątkowe korzyści.
Zmieniono sposób naliczania składki – teraz ją rozdzielono. Część 22% płaci pracodawca, a część płacą ludzie w ramach swoich ubruttowionych z tego tytułu dochodów. Jednocześnie nastąpił drugi podział. Teraz zostało ściśle określone, że 24% wynagrodzenia przed ubruttowieniem szło na system emerytalny, zaś 21% na renty, chorobowe i obsługę wypadków przy pracy. Niesamowita jest tutaj składka rentowa – wynosi 16%, czyli 2/3 wartości składki emerytalnej. Jest ona zdecydowanie za wysoka i nijak się ma do rzeczywistego prawdopodobieństwa trafienia na rentę. Szacowana ona była w oparciu o rzeczywiste koszty ponoszone przez ZUS na wypłatę rent. Renta i zasiłek stały się bowiem po 1989 roku sposobem na wegetację dla znaczącej liczby ludzi PRL-u. Zawyżenie składki rentowej aż do tego poziomu ma swoje oczywiste ujemne strony. Po pierwsze wzrastają znacząco koszty pracy, po drugie zbyt skromne środki przeznaczane są na przyszłe emerytury.
Te 24% które jednak idzie na naszą emeryturę jest znów dzielone na tzw. filary. Śmieszne jednak jest to, że filary w reformie są trzy, a pieniądze przeznaczone na emeryturę są dwa. Trzeci filar jest nadobowiązkowy i wiąże się z dodatkową składką. Tak jakby wcześniej nie można było odkładać na starość i rząd musiał o tym przypominać w ustawie.
Pierwszy filar to emerytura z ZUS. Trafia tam 12,22% na 19,52% zarobków po ubruttowieniu, czyli ponad 60% sumy przeznaczonej ze składki na emerytury. Czyli ponad 60% tego co mamy odkładać na emerytury z powrotem trafia do ZUS. Na jakiś tajemniczych kontach dokonywane są zapisy naszych składek i w oparciu o twe zapisy potem naliczona zostanie nam emerytura. Zapisy te nie są jednak równoznaczne z tym, że te pieniądze rzeczywiście mamy na jakimś koncie w ZUS. ZUS to nie bank. ZUS jak dawniej finansuje bieżące emerytury z naszych pieniędzy, a nam oferuje nic nie warte zapisy. W przypadku bankructwa systemu okaże się, że nie ma tych pieniędzy. Jedyna pociecha, że zapisy są gwarantowane przez skarb państwa.
Drugi filar, zaledwie 7,3% zarobków brutto – trafia do OFE, w zasadzie powinno trafiać ale jeszcze się chyba taki miesiąc nie zdarzył, żeby ZUS wywiązał się z przekazania całości pieniędzy. Długi sięgają już wraz z odsetkami 7-8 mld zł. OFE maja taką konstrukcję, ze nie muszą konkurować o klienta ani stopą zwrotu ani wysokością opłat. Przemieszczanie się między funduszami kosztuje bowiem zbyt wiele. Prowizje są kilkakrotnie wyższe od tych na rynku funduszy inwestycyjnych, a wyniki inwestycyjne po odjęciu skutków prowizji nie rekompensują nawet inflacji. Zarobki funduszy są niezależne od ich wyników, zaś nawet jeśli któryś z nich będzie słaby i upadnie, to koszty tej upadłości muszą ponieść pozostali uczestnicy. Gwoździem do trumny okazały się pierwsze symulacje przeciętnych emerytur i rent. Będą one w stosunku do wówczas panujących wynagrodzeń znacznie niższe niż obecne emerytury. Ci, którzy weszli dobrowolnie do nowego systemu mogą mieć je katastrofalnie niskie, nawet jeśli obecnie zarabiają powyżej średniej. Za 15 lat okaże się jak straszliwą dla przyszłych emerytów jest ta reforma. Prawdopodobnie też zwiększy ona w sposób znaczący dług publiczny państwa. A jeśli Polska nie będzie rozwijać się imponująco, to i ten nowy system może zbankrutować tyle że w 2015-20 roku
Podsumowując, reforma ubezpieczeń społecznych jest bombą z opóźnionym zapłonem, już teraz, chociaż jeszcze ani jedna emerytura nie została wypłacona, widać jej nieudolność, zbiurokratyzowanie, i co najważniejsze brak perspektyw. System już jest niewydolny. A niedowiarkom – proponuje ćwiczenie sprawdźcie ile będzie wynosić wasza emerytura, tylko uwzględnijcie obecne tempo wzrostu płac (2% realnie), obecne tempo wzrostu bezrobocia (średnio ok. 1/5 czasu będziecie na bezrobotnym), wasze zarobki od których macie płacony ZUS, oraz prowizję jaką płacicie OFE. Kobiety dodatkowo niech uwzględnią okres na wychowywanie dzieci oraz to, że wcześniej idą na emeryturę. Chyba zdajecie sobie sprawa, że wydłużenie czasu pracy nie zwiększy sumy odłożonych składek w skali kraju. Po prostu absolwentom jeszcze trudniej będzie znaleźć pracę.
Jeśli to zrobicie i włos się wam na głowie nie zjeży, zróbcie drugą symualcję dla tegorocznych absolwentów – pensja na poziomie minimum, wzrost płacy w tempie 2%, 40% bezrobocie. To będzie ciekawy eksperyment.
Sytuacja przyszłych emerytów może nie być wcale tak różowa, jak się wcześniej wydawało - wynika z raportu Urzędu Nadzoru nad Funduszami Emerytalnymi. I tak na przykład 65-letni mężczyzna będzie co miesiąc otrzymywał równowartość 43 procent swoich zarobków, 60 letnia kobieta zaś - tylko 30 procent. Winą za ten stan rzeczy obarcza się fundusze emerytalne, które wypracowują zysk rzędu zaledwie 4,5 procent.
Trudno jednak wierzyć w nieomylność raportu - warunki gromadzenia świadczeń emerytalnych nie będą przecież zawsze takie same jak teraz. Poza tym w okresie wdrażania reformy przekazano funduszom o wiele mniej pieniędzy ze składek, niż planowano. Zwiększyły się koszty, a to między innymi za sprawą braku działającego systemu komputerowego w ZUS. Swoje trzy grosze dorzucił też sam UNFE, blokując łączenie się funduszy emerytalnych. Niemożliwa była zatem redukcja kosztów ich funkcjonowania.
Pobierane opłaty zredukują wielkość przyszłych świadczeń o 20 procent w przypadku osoby płacącej składki przez 40 lat. Średnia wysokość pobieranej prowizji to 8,6 procent. Stopa zwrotu zaś to wielkość rzędu 4,5 procent. Oszczędności znaleźć można ograniczając wymogi prawne - pozwoliłoby to na zredukowanie kosztów o 25 procent.
Rząd powinien też podjąć działania mające na celu umożliwienie funduszom zakup większych ilości akcji firm zagranicznych. W przeciwnym wypadku jedynym wyjściem będzie dla wszystkich inwestowanie w papiery skarbowe, a to osłabi konkurencję. Wiceminister pracy chce stworzyć atrakcyjne warunki do lokowania pieniędzy w rodzimą gospodarkę. Dla przyciągnięcia uwagi inwestorów zapewne niezbędne okażą się gwarancje Skarbu Państwa. Mimo wszystko jednak, nie warto byłoby popierać przedsięwzięć mogących przynieść straty.
Na wysokości przyszłej emerytury w znacznym stopniu zaważy ogólny stan gospodarki. Wiadomo, że w warunkach dobrej koniunktury znacznie łatwiej jest inwestować. Od tego zależy też filar ZUS-owski, na który trafia prawie dwa razy więcej pieniędzy niż na filar drugi.
Stagnacja gospodarcza może wywierać wpływ także innego rodzaju. Im niższe są bowiem zarobki, tym niższa indeksacja płac. Pieniądze na kontach w ZUS są bowiem corocznie indeksowane o 75 procent realnego wzrostu płac. Gdy będzie się rozwijać gospodarka, zmaleje tak zwana stopa zastąpienia (stosunek emerytury do zarobków). Obecnie wynosi ona 60 procent i w warunkach dobrej koniunktury będzie maleć, ale mniej procent nie będzie wtedy wcale oznaczać mniej pieniędzy.
Jeżeli okres słabej kondycji gospodarki ulegnie przedłużeniu, to przyszłe emerytury mogą okazać się niewiele wyższe od obecnych. Osobom mało zarabiającym przyjdzie żyć w skrajnym ubóstwie.
Politycy z AWS obawiali się odebrania kobietom przywileju przechodzenia na wcześniejszą emeryturę. Tymczasem ci, którzy zajmowali się planowaniem systemu emerytalnego, zakładali taki sam staż pracy dla obu płci. W efekcie kobiety znajdują się w gorszej sytuacji. Ostatnie kilka lat znacząco wpływa na wysokość świadczeń - panie płacą bowiem składki krócej, a dłużej żyją. Trzeba też pamiętać, że - zajmując te same stanowiska co mężczyźni - są zazwyczaj gorzej opłacane. Nie da się więc zaproponować takiego rozwiązania, które byłoby sprawiedliwe dla wszystkich.
Nie została jeszcze wspomniana konieczność udokumentowania zarobków. Ma to duże znaczenie dla wielkości przyszłej emerytury. Jeżeli nie uda się odnaleźć stosownych dokumentów (na przykład gdy firma zbankrutowała), zostanie odnotowany jedynie staż pracy, a za pensję będzie przyjęta minimalna płaca krajowa.
We znaki dadzą się nam kłopoty z wdrażaniem systemu komputerowego. Trudno też będzie zmusić ZUS do zapłacenia przez niego karnych odsetek w przypadku zwlekania z przelaniem pieniędzy na konto. Jeśli nie uda się przedstawić dowodu na płacenie składek, wtedy wszystkie należności przepadną.
Przed dramatycznym obniżeniem stopy życiowej na starość miał nas chronić trzeci filar. Niestety, ze względu na recesję oraz i tak już wysokie w Polsce koszty pracy, nie zyskał on popularności. Dlatego rząd obiecuje wprowadzenie ulg na oszczędzanie na starość.
Mimo tylu narzekań dobrze się stało, że politycy zdecydowali się w końcu na przeprowadzenie reformy systemu emerytalnego. Wciąż brakuje jeszcze radykalnych rozwiązań w sferze funduszu rentowego, wypadkowego i chorobowego. Sposób gospodarowania nimi woła bowiem o pomstę do nieba.
W tej sytuacji śmieszne wydaje się wydawanie emerytom zakazu dorabiania. Lepiej byłoby stworzyć takie przepisy, które zmniejszałyby atrakcyjność takiego rozwiązania. Jeżeli nie zostaną one stworzone, może nam grozić finansowa klęska.
Póki co wszystko wskazuje na to, że przyszli emeryci w bolesny sposób przekonają się o wysokości swoich świadczeń. Mogą wtedy próbować dorabiać lub postarają się później zakończyć aktywność zawodową. A tego chyba chcemy uniknąć...