Recenzja filmu "Sztandar chwały"
Wojna bez mitów
Clint Eastwood w trakcie swojej kariery aktorskiej status gwiazdy uzyskał grając w mało ambitnych filmach takich jak „Brudny Harry” szerzących kult przemocy. Wcielając się w rolę reżysera, którym chciał zostać od zawsze, wydaje się, że na swoją pokutę wybrał kręcenie filmów mało efektownych, ale za to niosących przesłanie. Jego najnowszemu dziełu – „Sztandarowi chwały” (Flags of our fathers) nie można wprawdzie odmówić efektowności, ale bardzo głębokie przesłanie zdaje się potwierdzać drugą część tej tezy.
Film oparty na bestsellerze Jamesa Bradleya pt.: „Flags of Our Fathers: Heroes of Iwo Jima”, jest antywojennym obrazem bazującym na historii morderczych walk o kawałek wulkanicznej skały zwanej Iwo Jima, które trwały prawie dwa miesiące, a pochłonęły życie 22 tysięcy Japończyków i 10 tysięcy Amerykanów, nie licząc wielu tysięcy rannych. Trudno o bardziej obrazowy przykład bezsensu wojny. Wyspa licząca zaledwie 21 km kw. stała się areną morderczych, wręcz bezsensownych walk o każdą piędź tej niegościnnej ziemi. Japończycy z szaleńczym fanatyzmem bronili się do ostatniego oddając życie za swojego cesarza, a amerykańscy żołnierze nie ustępowali im okrucieństwem. Po zdobyciu najwyższego punktu wyspy – wulkanu Suribachi, sześciu żołnierzy zatknęło na jego szczycie amerykański sztandar, co zostało uwiecznione na zdjęciu. Fotografia stała się mitycznym symbolem wysiłku wojennego Amerykanów i zaczątkiem ogromnej medialnej kampanii w kraju. Żołnierze zatwierdzający sztandar stali się przypadkowo, a nawet wbrew własnej woli, narodowymi bohaterami kwestującymi na rzecz kupowania bonów wojennych. I nie miało znaczenia to, że była to tylko wymiana wcześniej zatkniętego sztandaru na większy, jak się dowiadujemy z filmu. Najważniejszy był wydźwięk propagandowy i zachęcenie społeczeństwa do zwiększenia wysiłku na rzecz ostatecznego zwycięstwa.
„Sztandar chwały” jest próbą pokazania wojny na Pacyfiku widzianej oczami Amerykanów. Niedawno premierę miały „Listy z Iwo Jimy” (Letters from Iwo Jima), drugi film w reżyserii Eastwooda przedstawiający wydarzenia z japońskiej perspektywy. W „Sztandarze” jednak sceny batalistyczne odgrywają rolę drugorzędną, ponieważ na pierwszy plan wysuwa się nie to, co dzieje się na kamienistych plażach Iwo Jimy, a to co rozgrywa się za kulisami wojennych zmagań. Z szóstki zatykających flagę żołnierzy trzech już nigdy z wyspy nie wróciło, natomiast trzech pozostałych (w rolach tych Ryan Phillippe, Jesse Bradford i Adam Beach) zostało w Stanach przyjętych wręcz z histerycznym uwielbieniem. To właśnie ich losy, bohaterów z przypadku, są kwintesencją opowieści nakręconej przez Eastwooda. Żołnierze, którzy jedynych prawdziwych przyjaciół pochowali na Iwo Jimie, stają się jedynie marionetkami w rękach wojennej machiny propagandowej. Osławiona fotografia jest tylko środkiem użytym w celu przekonania do dalszych wyrzeczeń społeczeństwa, które pod koniec wojny nie było już tak skłonne wysyłać swoich synów, żeby nadal przelewali krew tysiące kilometrów od domu. Na zdjęciu nie widać nawet twarzy, a jego żyjący bohaterowie wiedzą, że przynajmniej jeden żołnierz nie nim widniejący, nie został podany przez oficjalne źródła wskazujące kogoś zupełnie innego. Mimo to dają się wciągnąć w tę grę, przemilczając zakłamane fakty, nawet wbrew własnemu sumieniu. Cyniczna propagandowa machina już ruszyła, nic nie może jej zatrzymać i musi osiągnąć swój cel, który uświęca wszelkie środki. Tym samym niewiele różni się od propagandy totalitarnych reżimów ZSRR, III Rzeszy czy cesarskiej Japonii. Podobnie jak w innym filmie, „Doskonałym świecie”, gdzie główny bohater – przestępca, przejawia ludzkie cechy i nie jest postacią na wskroś negatywną, Eastwood pokazuje, że świat nie jest czarny i biały, i nawet w Stanach Zjednocznych, zdawałoby się ostoi demokracji i wolności, nie zawsze gra się czysto. Ta szara optyka przewija się przez większość filmów tego reżysera.
Reżyser rozprawia się z mitologizacją amerykańskiej historii, rzuca na nią cień, obnaża nieskalane dzieje. Ukazuje hipokryzję i cynizm rządzących, którzy świadomie i z pełną premedytacją sztucznie kreują symbolikę heroicznej fotografii i jej bohaterów, którzy z kolei sami doskonale zdają sobie sprawę, że prawdziwymi bohaterami są ci, którzy złożyli swoje życie na ołtarzu ojczyzny, ale nie mogą występować na bankietach, uroczystościach, wiecach i swoją twarzą firmować sens dalszych poświęceń. To też skrzętnie stara się przemycić widzowi Eastwood. Spektakularnie nakręcone sceny batalistyczne ukazane w filmie są prawdziwą gratką dla miłośników, widać tutaj rękę współprocudenta Stevena Spielberga, którego „Szeregowiec Ryan” był wojennym majstersztykiem, jednak Eastwood stara się przekonać widza, że walki na Iwo Jimie i żołnierze tam polegli niczym nie różnią się od poległych na plażach w Normandii, we Francji czy Niemczech. Z jednej strony oddaje hołd wszystkim poległym nie pozostawiając wątpliwości kto najbardziej zasługuje na miano bohaterów, ale z drugiej stara się przekazać, że każda wojna jest tak samo okrutna, brutalna i bezsensowna. Tak jak w jednym ze swoich najlepszych filmów – uhonorowanego czterema Oskarami „Bez przebaczenia”, bez ceremoniałów odziera kult przemocy ze wszelkich mitów, to samo w „Sztandarze chwały” stara się czynić z wojną. Śmierć tutaj nie jest piękna, szybka, honorowa tylko bolesna, wredna, niespodziewana. Wojna zabiera najlepszych, najgorszych pozostawiając przy życiu, zabija przyjaciół, czyni herosa z tego, który nim być nie powinien, a prawdziwych bohaterów pozostawia anonimowymi.
Reżyser ukazuje różne sylwetki trzech głównych bohaterów. Jeden z początku ochoczo korzysta z przypadkowej sławy, aby później z goryczą zdać sobie sprawę, że nie zasługuje choćby na cząstkę przypisywanej mu chwały. Drugi, z pochodzenia rdzenny Amerykanin z rezerwatu w Arizonie, nie chce brać udziału w całej farsie, a wstrząsające przeżycia z walk na Iwo Jimie topi w alkoholu, dodatkowo zmagając się z ksenofobią amerykańskiego społeczeństwa, które, mimo statusu heroicznego bohatera, nadal widzi w nim tylko prymitywnego Indianina. Z kolei trzeci, wydaje się, że wypośrodkowany między dwoma pozostałymi, stara się zachować dystans do tego wszystkiego, mając jednocześnie świadomość, że musi brać udział w propagandowym przedsięwzięciu. Okrutne wspomnienia powodują, że wzajemnie się od siebie oddalają. Eastwood pokazuje jak ulotna jest sława, zwłaszcza budowana na potrzeby mas. I kiedy bohaterowie, już anonimowi, spotykają się po wojnie na otwarciu pomnika Marines w Waszyngtonie wzorowanego na fotografii, zamieniają ze sobą zaledwie parę słów nie potrafiąc zdobyć się na nic więcej.
Jest tutaj drugie dno. Eastwood szczególną uwagę zwraca na rolę przyjaźni, która może powstać tylko w specyficznych warunkach wojny – ciągłego zagrożenia, deindywidualizacji czyli zbicia jednostek w szarą masę, żołnierskiej solidarności. Człowiek z narażeniem życia, nie zważając na nic, robi wszystko, żeby uratować przyjaciela. Reżyser demonstruje także jak te silne więzi mogą pójść w rozsypkę pod wpływem traumatycznych przeżyć, kiedy przyjaciel umiera na twych rękach, a głowa najlepszego kolegi, z którym przed chwilą rozmawiałeś ląduje pod twoimi nogami. Okrucieństwo jest tutaj zamierzone, reżyser z całą siłą chce pokazać konsekwencje zbrojnego konfliktu prowadzonego na totalną skalę. O wadze bliskich więzi między walczącymi ramie w ramie żołnierzami ma świadczyć końcowa konstatacja zawarta w „Sztandarze” głosząca, że być może żołnierze walczyli za ojczyznę, ale umierali za przyjaciół.
Eastwood w swojej karierze aktorskiej wcielał się w rolę żołnierzy jak w „Tylko dla orłów” lub „Złoto dla zuchwałych”. Były to jednak typowe filmy akcji, płytko traktujące zagadnienie II wojny światowej i epatujące bezrefleksyjną przemocą. Eastwood nakręcił całą serię filmów żenujących z myślą o zaspokojeniu komercyjnych oczekiwań hollywoodzkich producentów. Jednak z biegiem lat miał ambicje stać się odpornym na wpływy klasykiem, który nie daje się ponieść panującym modom. Z drugiej strony zdaniem wielu twórców Eastwood doskonale czuje nastroje amerykańskiego społeczeństwa. Jeszcze 20 lat temu, w czasach zimnej wojny, Eastwood nigdy nie mógłby nakręcić takiego filmu. Współcześnie, w czasach zaangażowania Stanów w Iraku i globalnej wojny z terroryzmem reżyser na nowo stawia pytania o wartość poświęcenia, patriotyzmu, żołnierskiej solidarności. Dociekając historycznej prawdy stara się przywrócić właściwe proporcje takim pojęciom jak honor, godność, ofiara. Robi to bez uproszczeń i mimo że momentami obraz ocieka przesadnym patosem to nie odbija się to negatywnie na reżyserskim kunszcie Eastwooda.