Cała wielka literatura opowiada o moralności – twierdził angielski pisarz D. H. Lawrence. Czy zgadzasz się z tym twierdzeniem?
Moralność to coś, co każdy z nas ma w sobie. To właśnie dzięki niej rozróżniamy dobro od zła. Możemy wybrać właściwie, zgodnie ze swoim sumieniem dobro lub, z różnych przyczyn, lecz wbrew sobie, zło. „Życie to sztuka wyboru” – jak mówi slogan reklamowy. Reklama dotyczy lodów, ale hasło jest prawdziwe; bo czy w którymkolwiek momencie życia jesteśmy zwolnieni od podejmowania decyzji?
Biel czy czerń? Które jest warte naszej uwagi? Łatwo odpowiedzieć: biel, oczywiście. Lecz między tymi dwoma kolorami jest cała gama odcieni szarości, o której właśnie opowiada wielka literatura. Bo czymże jest moralność, jeśli nie ciągłym, nieprzerwanym dążeniem do bieli, czystości sumienia? Ale my, ludzie, istoty ułomne, często zbaczamy z kursu – i to jest właśnie w nas najciekawsze. Czym byłby świat, gdyby wszyscy byli dobrzy, mężni, szlachetni i uczciwi? To, co dla jednych jest białe, dla innych może być czarne jak noc. Dla mnie moralne jest podążanie za tym, co dyktuje własne serce, lecz dla kogoś innego wyznacznikiem właściwego postępowania może być opinia innych. Człowiek jest najciekawszym tematem literackim właśnie z racji wewnętrznych komplikacji, rozterek, rozmyślań i wszystkich procesów, które zachodzą wewnątrz niego oraz jaka część tych właśnie procesów jest ukazywana na zewnątrz. Całe rzesze ludzi, których widzimy co dzień na ulicy, wyglądają tak samo. Nikt jednak nie jest w stanie odgadnąć, ile zagadek natury moralnej kryje się wśród tego szarego tłumu. Każdy z nas jest odmienny; a o tym, jacy jesteśmy, świadczą skutki wyborów dokonywanych przez nas codziennie, w każdej chwili, zarówno przy czynnościach rutynowych, jak i w sytuacjach ekstremalnych.
Kryzysowe sytuacje zdarzają się chyba znacznie częściej w książkach niż w życiu. Nie chodzi mi tutaj o poczytne kryminały, w których roi się od przełomowych momentów, lecz o moralne decyzje w określonych chwilach w życiu postaci ambitnych dzieł, które (momenty, nie dzieła) rzutują na cały późniejszy świat, jaki widzi dana osoba. W przypadku Antygony ów moment zadecydował o śmierci bohaterki, lecz to tylko podkreśla, jak dobrze trzymała się ona własnych zasad. Nie dała się złamać władzy mimo, że wiedziała, jaki los ją czeka. Zupełnie jak Jezus z „Mistrza i Małgorzaty” (piszę w ten sposób, gdyż tam biblijny zbawiciel, wcielenie Boga, jest przedstawiony jako wystraszony, niepozorny wariat w pozytywnym tego słowa znaczeniu). Oboje nie wyrzekli się swojej prawdy, przypłacili to życiem, lecz nie żałowali swych decyzji. Dzięki temu została zachowana „czysta” pamięć o nich.
Poncjusz Piłat, który przyczynił się do śmierci Jeszui, ubolewał między innymi właśnie nad tym, że przyszłe pokolenia zapamiętają go jako bezwzględnego tyrana, urzędnika bez sumienia i bez serca. Tak też się stało – „zlitował się” nad nim dopiero Bułhakow pokazując jego tragedię. O dalszych losach procuratora Judei także zadecydował moment – moment tchórzostwa, moment, w którym bardziej liczyły się dla niego luksusy i pozycja społeczna niż własne sumienie i głęboko w środku ukryte zasady moralne. Uległ nie tylko władzy, ale też samemu sobie – był zbyt słaby, alby móc postąpić właściwie. Późniejsze próby zagłuszania sumienia nic nie dały. Stracił własną tożsamość na zawsze. Chciał się uwolnić od obcego człowieka, którym okazał się skazując na śmierć niewinnego. W momencie sądu rozstał się z dobą na zawsze. Już nic nie mogło cofnąć czasu. Nawet po śmierci cierpiał za ten jeden moment, gdy przestał być człowiekiem. Jego piekłem było piekłem wyrzutów sumienia, których niczym nie potrafił zagłuszyć.
Zenonowi z „Granicy” udawało się to o wiele lepiej; lecz na dłuższą metę jego usprawiedliwienia przestawały działać a kompromisy z zasadami moralnymi dawały o sobie znać w postaci nieokreślonego niepokoju dręczącego go w chwilach refleksji. On także przestał być sobą. Stało się to już w momencie owych pamiętnych wakacji w Boleborzy. Jego postanowienie z dzieciństwa, że nigdy nie będzie taki jak ojciec, poszło w niepamięć. Nie potrafił, nawet nie chciał walczyć z sobą, przeciwko genom, przeciwko swojemu ojcu. Tak jak i on, poszedł do łóżka z chłopką. Później oczywiście znalazł na to tysiąc usprawiedliwień.
Zenon niewątpliwie postępował wbrew sobie. Płacił za to przez całe życie niepokojem sumienia Płacili też za to ludzie dookoła niego, zwłaszcza kobiety – wykorzystana, porzucona Justyna oraz Elżbieta niosąca ciężki krzyż miłości i ciągnącej się za nią zdrady. Trochę podobnie unieszczęśliwił siebie i Joasię doktor Tomasz Judym. Postąpił na przekór swym uczuciom, sprawiając ból innym – postąpił więc niemoralnie. W tej miłości nie było nic złego, wręcz przeciwnie. Uczucie to, czyste jak łza, naturalne i dla obu stron zbawienne, powinno być pielęgnowane jak delikatny, „tajemniczy kwiat tuberozy”. Lecz szlachetny doktor ubzdurał sobie, że jemu przeznaczone jest coś innego i poświęcił się, jak ten Prometeusz, dla ludu. Koniecznie chciał „rozwalić te śmierdzące nory” samotnie, z dala od przyjemnego ciepełka ogniska domowego. Idea pomocy biednym może i jest dobra, ale cel nie do zrealizowania przez jednego człowieka. Po cóż więc poświęcać jedyny skarb, jaki się posiada, dla idei, której wcielenie w życie jest niemożliwe? Postępowanie Judyma możemy według mnie nazwać niemoralnym. Teoretycznie nie zrobił nic złego, obrał po prostu własną drogę życia. Lecz unieszczęśliwił tym samym siebie oraz kobietę życia. Obrazem jego rozterek jest zakończenie: refleksje doktora leżącego pod rozdartą sosną „ociekającą krwawymi kroplami żywicy”. On mógł uniknąć losu drzewa. Dlaczego tego nie zrobił? Dlaczego odrzucił miłość? Nie wiemy tego, bo jego wyjaśnienia są wyjątkowo mętne.
Bezimienny mistrz, tytułowy bohater powieści Bułhakowa, również chciał porzucić swą Małgorzatę, tak jak Tomasz porzucił Joasię. Bał się do niej napisać, nie chciał, alby ona widziała go w takim stanie w szpitalu psychiatrycznym. Judym miał swoich biednych malaryków, mistrz swoją chorobę. Lecz ten ostatni odrzucił szczęście z miłości, nie chciał krępować, bał się zawieść i skrzywdzić ukochaną, nie chciał, aby ona widziała jego słabość. Lecz porzucając ją tym samym postąpiłby wbrew swemu sercu unieszczęśliwiając siebie i ją.
„Nie płacz, Margot, nie dręcz mnie, jestem bardzo chory (…) Boję się, Margot! Znowu zaczynają się halucynacje!”
Lecz na szczęście ona trwała przy nim, czysta, piękna, silna, nieskalana grzechem. To ona przypilnowała, przy pomocy Wolanda, oczywiście, aby do ubogiej sutereny znów zawitało szczęście.
„No cóż, ten, który kocha, powinien dzielić los tego, kogo kocha.”
Małgorzata wypełniała to przykazanie w stu procentach, będąc oparciem dla swojego mężczyzny. Podobnie zrobiła Aldona, nie chcąc układać na nowo swego życia bez Konrada Wallenroda. Z własnej woli kazała się zamurować w wieży, aby móc trwać przy lubym. Postąpiła zgodnie ze swoim sercem i nigdy tego nie żałowała. Kierowała nią czysta miłość.
Lady Makbet również na początku trwała przy mężu. Kochali się i szanowali nawzajem, lecz do czasu. Gdy ona namówiła go do zbrodni, ich miłość się skończyła. Czyn nie tylko niemoralny, ale zbrodniczy zawalił ich świat. Makbet uległ żonie i swoim namiętnościom, mimo że miał ogromne wątpliwości. Władza nieustannie wabiła go i nęciła, a tę żądzę cały czas podsycała dama jego serca. No i zrobił to, co mu przepowiedziały czarownice. Przeznaczenie zwyciężyło, Makbet został królem, lecz zapłacił za to ogromną cenę, podobnie jak jego żona. Stali się dla siebie obcy, zamknięci we własnych sumieniach, Ona popadła w obłęd, nie mogła już żyć spokojnie, a w końcu popełniła samobójstwo. On stał się bezlitosnym tyranem, stracił wszelkie skrupuły, popadł w łańcuszek kolejnych zbrodni. Lecz następne morderstwa przychodziły już łatwiej.
„Za pierwszym razem
To nie było takie proste
W głowie czułem ból
A w sercu niepokój”
Tak mówią słowa piosenki. Makbet czuł to samo – świadczy to, że miał sumienie, wiedział, co jest białe a co czarne, lecz później zatracił umiejętność rozróżniania dobra od zła. Musiał zabijać dalej, aby móc zostać władcą. Musiał cały czas podążać raz obraną drogą. Zatracił się w tym, tron stał się jego obsesją. Lecz Szekspir pozwolił mu zachować resztkę człowieczeństwa zabijając go w honorowym pojedynku. I znów wypełniło się przeznaczenie: Makbet został zabity przez Makdufa, męża, który nie był zrodzony z niewiasty.
Przeznaczenie, które w starożytnej Grecji uosabiały Mojry, odegrało także dużą rolę w „Antygonie” Sofoklesa. Na całym rodzie Labdakidów, do którego należeli Antygona i Kreon, ciążyła klątwa związana z postępowaniem Edypa. W wyniku tego tytułowa bohaterka zginęła a Kreon został pozbawiony całej rodziny i bliskich. On próbował tylko być dobrym, konsekwentnym własną, lecz przez swoją zawziętość, która przerodziła się w ślepy upór, skrzywdził nie tylko siebie, lecz także innych. On też, podobnie jak Makbet, gdy raz podjął decyzję, nie chciał się wycofać. U Makbeta tą decyzją było dążenie do zachowania władzy, u Kreona – zapobieżenie podważenia jego królewskiego autorytetu. Lecz obaj za bardzo się zapędzili. Zwracali uwagę tylko na cel, w ogóle ni bacząc na konsekwencje. To ich zgubiło. Kreon rzeczywiście był wierny swym zasadom: chciał być dobrym, surowym władcą, chciał mieć pod pieczą silne państwo, chcial zapobiec anarchii. Rzeczywiście, pod tym względem postąpił słusznie zabraniając Antygonie pochować jej brata, którego uznał za zdrajcę Teb. Lecz po drodze zatracił ludzkie uczucia, przestał zważać na prawa boskie. Skazał na śmierć Antygonę, która mu się sprzeciwiła. Gdy się wreszcie zorientował, że zrobił źle i jego najbliżsi oraz lud są przeciw niemu, było już za późno. Antygona już nie żyła a za nią poszli następni – syn Kreona a jej narzeczony Hajmon oraz żona Kreona Eurydyka. I nagle tebański król został sam ze swoimi zasadami. Czy postąpił źle? Tak, bo zginęli niewinni ludzie. Czy postąpił dobrze? Tak, bo zachował swój autorytet, pozostał w zgodzie ze swoimi zasadami, uniknął anarchii w państwie. Jednak poniósł klęskę. A stało się tak dlatego, że wśród jego zasad zabrakło tych, które mówią, że należy respektować prawa boskie, opinię ludu i najbliższych, oraz jak postępować w relacjach międzyludzkich. Władza dla niego stała się ważniejsza niż moralność.
Tak, jak dla Kreona najwyższą wartością był dobro państwa, tak dla Giaura okazała się nią miłość. Czyste, prawdziwe uczucie, które towarzyszy obojgu aż do grobu. To była dla bohatera jedyna moralność. Po jej utracie zemścił się okrutnie na zabójcy swej Leili. I mimo tego, że popełnił tak ciężką zbrodnię, nie żałował jej; stać na to tylko ludzi bardzo silnych psychicznie. Ale zabicie Hassana nie uspokoiło jego duszy. Niestety, pięknej branki nie dało się już wskrzesić i tylko tego żałował nasz romantyk. Jego miłość była żywiołem, porywającym każdą cząstkę ciała, a jej skutki okazały się tragiczne. Już do końca życia nękała go tęsknota, czuł nienawiść do całego świata. Lecz nadal twierdził, że miłość była najlepszą i najpiękniejszą rzeczą, jaka go spotkała w życiu.
Takiego uczucia szukał także bohater ballady „Rękawiczka”. Przedkładał prawdziwą miłość nad dworskie popisy i puste frazesy. Jednocześnie był dumny i odważny – nie tylko, gdy poszedł „pomiędzy potwory”, lecz także gdy rzucił w twarz rękawiczkę pięknej Marcie i odszedł. Dla niego wyznacznikiem moralności nie był podręcznik savoir-vivre’u, tylko duma, szczerość, własne zasady. Gdy zorientował się, że on wraz ze wszystkim, co jej wcześniej oferował, jest tylko kaprysem, rozrywką rozpieszczonej arystokratki, a o prawdziwym uczuciu z jej strony nie ma mowy – po prostu „poszedł i więcej nie wrócił”. A Marta? Pewnie była bardzo zdziwiona, że tak w ogóle można zrobić. Ona nigdy nie odważyłaby się na podobny czyn.
Na początku napisałam, że zasady moralne są wrodzone i każdy z nas je ma w sobie, wpojone z mlekiem matki. Lecz to są tylko elementarne modele zachowań w danej sytuacji. Aby móc się nazywać w pełni człowiekiem, trzeba się czasem nad tym zastanowić. Co stanowi o tym, że robimy dobrze? Co jest wyrocznią? Tego nikt nie wie, chociaż potrafimy powiedzieć, że dobrze jest chodzić do szkoły a źle stać w bramie i pić piwo. Jednak dlaczego? Ludzie, którzy się nad tym nie zastanawiają, nie mogą być moralni, bo oni sami nie wiedzą, co to oznacza. Tacy ludzie bardzo często pojawiają się nie tylko w wielkich dziełach literackich, lecz jeszcze częściej, niestety, w życiu. Jedną z takich postaci była właśnie Marta czy Izabela Łęcka. Piękne, bogate, lecz puste panienki – arystokratki, traktujące życie jak zabawę a świat jak ich własność. Tutaj właśnie podręczniki zasad dobrego wychowania są podręcznikami życia. Izabela była od najmłodszych lat szkolona na ozdobę salonów, lecz, niestety, do niczego innego się nie nadawała, nie mówiąc o głębszych uczuciach jak miłość czy empatia. Akcje charytatywne, w których brała udział, były rozrywką, jednym ze sposobów na nudę, a ubóstwiający ją Wokulski – dziwnym dorobkiewiczem, który na siłę chce pozyskać jej względy. Gombrowicz w „Ferdydurke” bardzo trafnie powiedział o takim rodzaju kobiet:
„I dlaczegóż taka paniusia, która nieulękłym palcem rozdrapuje najkrwawsze bolączki społeczne, (…) dlaczegóż, pytam, tym samym palcem za nic nie odważy się w uchu publicznie podłubać. Dlatego, że byłoby to znacznie okropniejsze. Śmierć głodowa albo, na wojnie, śmierć miliona ludzi, da się zjeść, nawet ze smakiem – ale istnieją wciąż na świecie kombinacje niejadalne, womitalne, złe, dysharmonijne, odpychające i odstręczające, ach, szatańskie, które zrzuca organizm ludzki.”
Sprawa żebrzących dzieci była dla panny Izabeli równie dobrym tematem do konwersacji jak ostatnia wycieczka do Paryża. Ona nie widziała między tym różnicy – i na tym polegała jej niemoralność.
Aniela Dulska również nie pogrzebałaby sobie w uchu publicznie. Co innego, gdyby nikt jej nie widział. Ją jednak odróżniało od Izabeli to, że ona w ogóle nie myślała, czy robi dobrze, czy źle, a jej moralnością była opinia innych. Wszystko więc, co mogłoby się komuś nie spodobać i rzuciłoby cień na nieposzlakowaną opinię pani Dulskiej, jej rodziny czy kamienicy, musiało zostać w domu. Jak sama stwierdziła:
„Na to mamy cztery ściany i sufit, aby brudy swoje prać w domu i aby nikt o nich nie wiedział.”
A co do jej samooceny, to jej słowa świadczą same za siebie.
„Moje sumienie jest czyste i nie boję się dnia białego.”
Ona owszem, miała własną hierarchię wartości, lecz była ona zupełnie inna niż u normalnych ludzi. A ich rad nie chciała słuchać, bo, jak twierdziła:
„Ja sama, dzięki Bogu, wiem, co i jak się należy.”
Jej niemoralność wynikała tylko z głupoty i ograniczenia.
Trochę inaczej podchodził do tego Kafka tworząc Józefa K. Ten bohater był dobrym, sumiennym pracownikiem, nigdy nie zrobił nikomu krzywdy, lecz człowiek ten także nigdy nie zastanowił się co jest dobre. Wewnątrz niego tkwiła tylko ta elementarna, mechaniczna moralność. Również postępował tak, jak mówił schemat: rano pobudka i praca, wyjście ze współpracownikami lub wizyta u kochanki, wieczorem spanie i rano od nowa. On nie miał własnej tożsamości i, być może, o to też został oskarżony. Utracił własne nazwisko gdzieś po drodze. Nie miał nikogo bliskiego, nikogo, na kim by mu zależało. Józef był zupełnie bezosobowy, bo nie obudził swojego umysłu do rozważań na głębokie tematy - i to właśnie było w nim niemoralne. Nasz bohater nie tracił tożsamości stopniowo jak Zenon z Granicy. On nie miał jej od początku.
Jak widać na powyższych przykładach, każdy z nas jest inny i dla każdego moralność jest czym innym. Wielka literatura jest skarbnicą nie tylko rodzajów bohaterów, lecz także sposobów pojmowania terminu „moralność”. Według mnie człowiek postępuje właściwie gdy działa w zgodzie z własnym sumieniem nie krzywdząc przy tym innych oraz zastanawiając się, dlaczego jest człowiekiem.