II Wojna Światowa - referat "Polowanie na Bismarca".

W końcu maja 1941 r. flota brytyjska w ramach obrony żeglugi przeprowadziła głośną operację przeciwko „Bismarckowi” i towarzyszącemu mu ciężkiemu krążownikowi „Prinz Eugen”. W operacji tej uczestniczył polski okręt wojenny „Piorun”. Okręt ten nie miał takiego znaczenia dla nas Polaków jak „Schleswing-Holstein” , ale zapisał się w dziejach floty białego orła .


Pływająca twierdza


„Bismarck” był nowoczesnym okrętem liniowym, wybudowanym w latach 1936-1940 w Hamburgu. 14 lutego 1936 r. nastąpiło jego wodowanie, przy czym oficjalnie podano do wiadomości, że masa jego kadłuba ma standardową wyporność 35 000 ton. Rzeczywista wyporność wynosiła 42 343 tony, a bojowa, z wszystkimi zapasami – 50 955 ton. 24 sierpnia 1940 r. okręt zasilił flotę hitlerowską jako największa jej jednostka. Właściwie pod względem wielkości
nie dorównywał mu wówczas żaden okręt wojenne na świecie. Była to prawdziwa pływająca twierdza, której konstrukcja, zbudowana według najnowszych wzorów technicznych. Cały kadłub podzielony był na 22 przedziały wodoszczelne. Zalanie wodą jednego lub nawet kilku przedziałów nie groziło okrętowi zatopieniem, ponieważ stalowe grodzie miały taką wytrzymałość, że mogły powstrzymać rozchodzenie się wody. Przed wybuchami min i torped chronił „Bismarcka” specjalne przedziały, zwane podwójnym dnem, o szerokości 5,4 m. Przeciw pociskom artyleryjskim wyposażono okręt w grube pancerze, wykonane z najlepszej stali. Pancerz na burtach miał grubość 320 mm, a na pokładzie grubość jego wynosiła 135 mm. Główne mechanizmy okrętu składał się z trzech instalacji turbinowych o maksymalnej mocy 170 000 KM. Prędkość okrętu dochodziła do 30 więzów. Załoga „Bismarcka” liczyła około 2100 ludzi, a na czas rejsu zwiększono ją do 2400-2600 osób.

Charakter pływającej twierdzy nadawał „Bismarckowi” jego wymiary, a przede wszystkim potężne uzbrojenie artyleryjskie. Długość okrętu wynosiła 251m, szerokość 36 m, a zanurzenie przy pełnej wyporności 10,8 m. Główną artylerię stanowiło 8 dział kalibru 381 mm, 12 dział kalibru 150 mm i 16 dział 105 mm. Łączna salwa burtowa tej altyrelii ważyła ponad 8000 kg. Ponadto okręt miał 15 dział przeciwlotniczych kalibru 37 mm i kilkadziesiąt działek automatycznych kaliber 20 mm. Miał także 6 wodnosamolotów i katapultę do ich startu.



Operacja „Rheinubung”


Wiosną 1941 r. dowództwo niemieckie postanowiło wysłać „Bismarcka” na Atlantyk z zamiarem niszczenia konwojów i statków alianckich. Kolosowi miały towarzyszyć dwa mniejsze, ale równie silne okręty liniowe „Scharnhorst” i „Gneisenau” , a całej operacji nadano kryptonim „Rheinubung” („Ćwiczenia nad Renem”). Zespół trzech okrętów liniowych stanowiłby dużą siłę i mógłby pokusić się o zdezorganizowanie żeglugi brytyjskiej. Zadaniem „Bismarcka” miało być zwalczanie słabszych brytyjskich okrętów ochraniających konwoje, a dwaj jego partnerzy mieli niszczyć pozbawione ochrony transportowce. Do wspólnej wyprawy trzech okrętów liniowych nie doszło, gdyż „Gneisenau” i „Scharnhorst” zablokowane zostały w Breście, a ponadto pierwszy był uszkodzony wskutek zbombardowania, drugi zaś miał awarię turbiny. Z przeprowadzenia operacji jednak nie zrezygnowano, przemawiały za nią inne względy polityczno-strategiczne. Sprzyjała ona mianowicie zamaskowaniu planowanej operacji na wschodzie przeciwko Związkowi Radzieckiemu. Ostatecznie zdecydowano się wysłać „Bismarcka” na Atlantyk, a zamiast okrętów liniowych miał mu towarzyszyć ciężki krążownik „Prinz Eugen” . Był to również nowy okręt, wcielony do Kriegsmarine (nazwa wojennej marynarki niemieckiej) dopiero 1 sierpnia 1940 r., o wyporności pełnej 18 400 ton, prędkości 32 węzłów, mający jako artylerię główną 8 dział kalibru 203 mm.

Wyjście okrętów na Atlantyk przygotowano bardzo starannie. Wszystkie przygotowania czyniono w ścisłej tajemnicy. Dowódcy zespołu wiceadm. Guntherowi Lutjensowi bardzo na skrytym przedarciu się na Atlantyk, chciał tam bowiem zaskoczyć konwoje alianckie.

18 maja 1941 r. „Bismarck” i „Prinz Eugen” opuściły redę portu gdyńskiego. Następnego dnia przeszły przez cieśninę Wielki Bełt i 21 maja znalazły się w małym norweskim fiordzie Grimstad koło Bergen. Zastosowane przez adm. Luntjensa śrotki ostrożności niewiele pomogły, gdyż o wyjściu okrętów niemieckich z Gdyni admiralicja brytyjska została powiadomiona przez działającą tam komórkę wywiadu polskiego. Później „Bismarcka” dostrzeżono wybrzeżach duńskich i norweskich. Powiadomiona o ruchach zespołu niemieckiego admiralicja zaczęła wzmacniać blokadę wszystkich możliwych przejść, aby nie dopuścić do przerwania szlaków wodnych. Do akcji przeciw „Bisnarckowi” główne siły floty brytyjskiej.



Klęska „Hooda”


Zespół wiceadm. Lutjensa po opuszczeniu wybrzeża norweskiego kursem północnym, a następnie zachodnim, podążał do Cieśniny Duńskiej, aby tym przejściem między Islandią a Grenlandią przedostać się na Atlantyk. Przejście pilnie strzeżone już było przez okręty brytyjskie, o czym Lutjens jeszcze nie wiedział.

Do pierwszego spotkania między przeciwnikami doszło pod wieczór 23 maja 1941 roku. Patrolujący Cieśninę Duński ciężki krążownik „Suffolk” wykrył okręty niemieckie w odległości około 6 mil. Wkrótce dostrzegł je także ciężki krążownik „Norfolk”. Również oba okręty brytyjskie zostały zauważone przez Niemców. „Bismarck” otworzył do nich ogień, lecz te, mając po 8 dział kalibru 203 mm, nie podjęły walki, szybko wycofując się na bezpieczną odległość. Podążał one całą noc za rufami okrętów niemieckich, bacznie je obserwowały za pomocą radarów i przekazywały jednocześnie meldunki pozostałym siłą brytyjskim.

Wiceadmirał Lutjens nie dążył do walki z okrętami brytyjskimi. Chciał
Przedrzeć się na Atlantyk i tam dopiero gromić konwoje alianckie. Tymczasem po otrzymaniu meldunków z Norfolka admiralicja brytyjska skierowała przeciwko zespołowi niemieckiemu eskadrę wsparcia dozoru wiceadmirała L.E. Holland, znajdującą się najbliżej przeciwnika. W skład eskadry wchodziły dwa duże okręty, z których każdy przynajmniej pozornie dorównywał siłą „Bismarckowi”, a znacznie przewyższał „Prinz Eugena”. Jednym z nich był krążownik liniowy „Hood” – okręt będący dumą floty brytyjskiej. „Hood” wybudowany został pod koniec pierwszej wojny światowej, gdyż z pochylni zszedł 22 sierpnia 1918 roku, a do służby został wcielony dopiero w 1920 roku. Przez dwadzieścia lat, do czasu wodowania „Bismarcka”, był największym okrętem wojennym na świecie. Pod względem rozmiarów i siły uzbrojenia nie ustępował „Bismarckowi”. Wypierał 42 100 ton, a z pełnym obciążeniem
46 200 ton. Całkowita długość okrętu wynosiła 262 m, szerokość 32,2 m, a zanurzenie 8,7 m. Potężne turbiny o mocy 151 000 KM zapewniały mu rozwijanie prędkości maksymalnej 31 węzłów. Na burtach miał pancerz o grubości 305 mm, a wieże działowe chronione były nawet pancerzem o grubości 381 mm. Stosunkowo słabo opancerzony był pokład, pancerzem o grubości 102 mm, kiedy bowiem budowano „Hooda”, okrętom nie groziły jeszcze silne uderzenia bombowe lotnictwa. Na tym dorównującym wielkością „Bismarckowi” kolosie w czterech wieżach pancernych znajdowało się 8 dział kal. 381 mm – tyle, co na okręcie niemieckim. „Hood” miał nieco słabszą artylerię średnich kalibrów, jednak nie odgrywała ona większej roli w walce gigantów. Stanowiło ją 12 dział kal. 140 mm i 8 dział przeciwlotniczych kal. 102 mm. Do obrony przed samolotami okręt miał też kilkadziesiąt działek automatycznych małych kalibrów. Dodatkowo dysponował 6 wyrzutniami torped kal. 533 mm. Towarzyszący mu okręt liniowy „Prince of Wales” był także kolosem, wypierającym 35 000 ton i rozwijającym prędkość 28 węzłów. Na burtach miał pancerz o grubości 406 mm, a na pokładzie 10 dział kalibru 356 mm, 16 dział kal. 132 mm i 32 działka przeciwlotnicze kal. 40 mm. Długość
kadłuba wynosiła 226 m, szerokość 31,4 m, a zanurzenie 8,5 m. Był młodszy od „Hooda”, wodowano go bowiem 3 maja 1939 r. i w tym też roku wcielono do floty. Wspólnie z „Hoodem” stanowił silny zespół, który z powodzeniem mógł zmierzyć się z największymi okrętami niemieckimi.

Do spotkania przeciwników doszło nad ranem 24maja 1941 roku. Wiceadmirał Holland miał ponad dziesięć godzin czasu na ustalenie planu walki. Dysponował zespołem sześciu niszczycieli, mógł więc śmiało dążyć do jednoczesnego wykonania silnego uderzenia torpedowo-artyleryjskiego. Zdecydował się jednak na stary sposób walki, stosowany w latach pierwszej wojny światowej – bój artyleryjski. Wierzył w potęgę ognia swych okrętów, toteż niszczycielom nie powierzył zadania atakowania jednostek przeciwnika, lecz bezpośrednio po wykryciu „Bismarcka” przystąpił do walki artyleryjskiej. Co więcej rozwiązał fatalnie walkę pod względem taktycznym. Jednym z błędów było podjęcie walki z dużej odległości, ponad 22 tyś. metrów, gdyż pociski niemieckie spadały pod kątem 60 i mogły przebić stosunkowo cienki pancerz „Hooda”. Dowódca powinien zmniejszyć odległość do 10 tyś. metrów, a wówczas pociski spadające pod kątem 10 mogłyby sunąć się po kadłubie. Zasadniczym błędem było jednak nie wysłanie do wstępnej walki niszczycieli z bronią torpedową.

Bój rozpoczął się o godzinie 5:52 z odległości 22 150 m. Popełnione przez dowódcę błędy drogo kosztowały Anglików. Po trzeciej salwie z „Bismarcka” na „Hoodzie” wybuchł pożar, prawdopodobnie amunicji przeciwlotniczej. Piąta salwa „Bismarcka” była także celna. Okręty brytyjskie wykonywały wówczas zwrot, aby otworzyć ogień także z wież artylerii rufowej. Zanim jednak to nastąpiło, jeden pocisk kal. 381 mm z szóstej salwy „Bismarcka” przesądził wynik walki. Pocisk trafił w pokład „Hooda”, przebił pancerz i wpadł do komory amunicyjnej, a tam wybuchając spowodował dodatkową eksplozję zgromadzonej amunicji. Właściwie wszystkie wybuchy połączyły się w jedną potężną eksplozję między drugim kominem i tylnym masztem. Olbrzymi okręt rozerwał się na dwie części, które w trzy bądź cztery
minuty później oddzielnie zatonęły. Wraz z okrętem zginęła cała niemal załoga licząca 95 oficerów oraz 1324 podoficerów i marynarzy. Uratowało się tylko 3 marynarzy. Wśród poległych znalazło się także czterech Polaków – młodych podchorążych, odbywających na okręcie brytyjskim staż.

Po zatopieniu „Hooda” okręty niemieckie przeniosły ogień na drugi brytyjski okręt liniowy, przy czym odległość walki zmniejszyła się do 16 tyś. m.
„Prince of Wales” nie wytrzymywał skoncentrowanego ognia przeciwnika, tym bardziej że pociski były celne. Jeden pocisk dużego kalibru uszkodził dziobową wieżę artylerii. Drugi wybuchł na pomoście, powodując śmierć całej jego obsady, z wyjątkiem cudem niemal ocalałego dowódcy okrętu kmdr. J.C. Leacha. Łącznie „Prince of Wales” w ciągu kilku minut trafiony został czterema pociskami kal. 381 mm i trzema kal. 203 mm. To wystarczyło, aby kmdr Leach zdecydował wycofać się z walki. Kiedy więc odległość od okrętów niemieckich zmniejszyła się do 13 tys. m, „Prince of Wales” postawił zasłonę dymną, zmienił kurs i odszedł od przeciwnika.



Ucieczka „Bismarcka”


Zatopienie „Hooda”, uszkodzenie „Prince of Wales” i wycofanie się z walki było porażką zespołu brytyjskiego, która mogła przekształcić się w klęskę, gdyby okręty niemieckie zdołały przerwać się na Atlantyk. Sytuacja zespołu niemieckiego była jednak również kłopotliwa. Podczas walki „Bismarck” trafiony został trzema pociskami i wskutek doznanych uszkodzeń musiał zmniejszyć prędkość do 28 węzłów. Co gorsza, jeden z pocisków rozbił mu dziobowe zbiorniki z paliwem, a tym samym ograniczył możliwości operacyjne zespołu. Tymczasem w bezpiecznej odległości za zespołem niemieckim, poza zasięgiem ognia, wciąż podążały dwa ciężkie krążowniki brytyjskie, do których później dołączył się okręt liniowy „Prince of Wales”. W takiej sytuacji dowódca „Bismarcka” kmdr Ernest Lindemann nalegał na dowódcę zespołu wiceadm. Lutjensa, aby wydał decyzję zaniechania operacji i powrotu do bazy. Lutjens, po
Radiowym porozumieniu się z naczelnym dowódcą Kriegsmarine adm. Erichem Raederem, podjął jednak inną, niejako kompromisową decyzję. Na Atlantyk postanowił wysłać krążownik „Prinz Eugen”, a „Bismarcka” skierować do Saint-Nazaire. Z realizacją tej decyzji czekał na dogodny moment, w którym okręty jego zdołałyby się niespostrzeżenie oderwać od podążających wciąż poza zasięgiem ognia jednostek brytyjskich.

Tymczasem po zatopieniu „Hooda” admiralicja brytyjska zaczęła ściągać do rejonu przebywania „Bismarcka” większość swych dużych okrętów, w tym 4 okręty liniowe, 2 krążowniki liniowe, 2 lotniskowce, 12 krążowników i dużą liczbę niszczycieli. W celu odcięcia zespołowi niemieckiemu drogi do baz francuskich na pozycji odległej o 120 mil od Brestu ustawiono 6 okrętów podwodnych. Główne siły oddalone jednak były od „Bismarcka” o ponad 300 mil i aby mogli go dopaść, należało przede wszystkim wstępnymi uderzeniami zmniejszyć prędkość zespołu niemieckiego. W tym celu wieczorem 24 maja „Prince of Wales” wraz z towarzyszącymi mu krążownikami „Norfolk” i „Suffolk” zbliżyły się do okrętów niemieckich i nawiązały z nimi walkę artyleryjską, która nie przyniosła Brytyjczykom sukcesów. Po krótkiej wymianie ognia okręty te w obawie przed trafieniami pocisków musiały wycofać się z walki. Z zamieszania bitewnego skorzystał krążownik „Prinz Eugen”, który zgodnie z rozkazem wiceadm. Lutjensa niespostrzeżenie dla okrętów brytyjskich odłączył się od „Bismarcka” i samotnie udał się na Atlantyk.

Dopiero po niefortunnej potyczce artyleryjskiej admiralicja brytyjska przypomniała sobie o lotniskowcach. W nocy z 24 na 25 maja z lotniskowca „Victorious” rzuciła przeciw „Bismarckowi” grupę samolotów torpedowych typu „Swordfish”. Samolotów było niewiele, zaledwie 9, ale atak ich był znacznie skuteczniejszy od ognia artyleryjskiego okrętów. Jedna z wyrzuconych torped trafiła „Bismarcka” w dziób. Dowódca Home Fleet adm. Tovey liczył teraz na szybkie doścignięcie okrętu niemieckiego, lecz 25 maja o godz. 03.06 krążowniki brytyjskie nieoczekiwanie utraciły z nim kontakt radiolokacyjny . „Bismarck” wykonał ostry zwrot na zachód, wyszedł z zasięgu radiolokatorów i jak gdyby przepadł na olbrzymich przestrzeniach oceanu. W rzeczywistości w wyniku manewru znalazł się w tyle za okrętami brytyjskimi, co pozwalało mu bezpiecznie przejść z powrotem przez Cieśninę Duńską i zawinąć do którejś z baz w Norwegii lub w Niemczech. Wiceadm. Lutjens nie znał jednak pozycji okrętów brytyjskich, postanowił więc podążać do baz na wybrzeżu francuskim, z tym że Saint-Nazaire zamienił na bliżej położony Brest.





Poszukiwania „Bismarcka”


W admiralicji brytyjskiej po utracie kontaktu z „Bismarckiem” zapanowała konsternacja. Uważająca się jeszcze za „królową mórz” flota straciła przecież swój największy okręt, podczas gdy jego pogromca zyskiwał szanse przedarcia się na Atlantyk bądź bezkarnego zawinięcia do którejś z baz. Postanowiono uczynić wszystko, aby odnaleźć „Bismarcka”, osaczyć go i zatopić, bo tego wymagały już nie tylko względy strategiczno-operacyjne , lecz także prestiżowe.

Przed południem 25 maja 1941 r. w admiralicji brytyjskiej zaświtała nadzieja rychłego odzyskania kontaktu z nieprzyjacielem. Brytyjskie stacje podsłuchowe przejęły meldunek radiowy adm. Lutjensa i dzięki temu zdołały określić pozycję „Bismarcka”. Niestety, wskutek błędnego naniesienia pozycji na mapy wypadła ona bardziej na północ niż była w rzeczywistości. Adm. Tovey, opierając się na błędnie naniesionej pozycji sądził, że „Bismarck” będzie próbował powrócić do bazy w Niemczech, okrążając od północy wyspy brytyjskie. Przed godz.11.00 zarządził więc zmianę kursu wszystkich okrętów biorących udział w pościgu. Na „Bismarcku” dopiero po odebraniu z radiostacji Kriegsmarine kategorycznego polecenia wprowadzenia ciszy radiowej zorientowano się, że okręty angielskie zgubiły trop. Niezwłocznie wstrzymano wysyłanie meldunków radiowych, ograniczając się do przyjmowania depesz radiostacji z Berlina i Paryża.

Tymczasem w admiralicji dopiero po dziewięciu godzinach bezowocnych poszukiwań stwierdzono, że pozycja „Bismarcka” została błędnie naniesiona. Natychmiast zarządzono zmianę kursu okrętów na południowo-wschodni. „Bismarck” był wówczas daleko w przodzie i miał wszelkie szanse osiągnięcia w ciągu najbliższej doby strefy patrolowanej przez lotnictwo niemieckie, startujące z terytorium Francji. Na domiar złego, biorące udział w pościgu okręty zaczęły odczuwać brak paliwa. „Prince of Wales” oraz „Repulse” zmuszone były zawrócić do Hvalfjordu na Islandii dla napełnienia zbiorników. To samo musiały zrobić niemal wszystkie niszczyciele osłony głównych sił adm. Toveya.

Cały dzień 25 maja upłynął flocie brytyjskiej na bezowocnych poszukiwaniach niemieckiego kolosa. W admiralicji brytyjskiej atmosfera napięcia i zdenerwowania osiągnęła szczyty. Do poszukiwań postanowiono rzucić dodatkowe siły. Między innymi odwołano szereg okrętów z eskorty konwojów, a wśród nich 4 flotyllę niszczycieli pod dowództwem kmdr. Philipa Viana, eskortującą konwój „WS-8B”, złożoną z czterech okrętów brytyjskich i polskiego „Pioruna”.

Tymczasem w admiralicji brytyjskiej w miarę upływu czasu zaczęto tracić nadzieję odnalezienia „Bismarcka”. Hitlerowski kolos przepadł gdzieś na zachód lub południowy zachód od wysp brytyjskich i nikt nie wiedział , jakim kursem mógł podążać. O dziesiątej przed południem 26 maja mijała trzydziesta pierwsza godzina od utraty z nim kontaktu. Rozwijając prędkość 25 węzłów mógł on w ciągu 31 godzin przybyć 775 mil. Każda godzina zwiększała promień poszukiwań o 25 mil. Olbrzymia powierzchnia koła tworzona na mapach Atlantyku przez ten promień przekraczała 1880 tys. mil kwadratowych i z każdą godziną zwiększała się o ponad 100 tys.mil. Wśród oficerów kierujących poszukiwaniami „Bismarcka” obawy o losy operacji były coraz poważniejsze.



Ponowne wykrycie „Bismarcka”


Sytuacja uległa zmianie 26 maja o godz. 10.30. Przelatujący nad oceanem na wysokości zaledwie 200 m kanadyjski wodnosamolot „Catalina” dostrzegł „Bismarcka” wśród piętrzących się fal i nisko wiszących chmur. Okręt niemiecki powitał go silnym ogniem przeciwlotniczym i zdołał nawet uszkodzić, ale piloci po zwiększeniu wysokości do 500 m bezbłędnie przekazali meldunek o kursie i pozycji kolosa. „Bismarck” znajdował się w odległości około 550 mil na zachód od przylądka Lends End w południowej Anglii.

W ciągu następnej godziny dwa samoloty typu „Swordfish” z lotniskowca „Ark Royal” ponownie odnalazły „Bismarcka” potwierdzając meldunek z wodnosamolotu kanadyjskiego. Fakt ten przyniósł zrozumiałą ulgę admiralicji, ale sytuacja była nadal pełna napięcia i niepokoju. „Bismarck” szedł kursem na Brest i gdyby mu nic nie przeszkodziło, w godzinach rannych 27 maja mógł znaleźć się w zasięgu lotnictwa niemieckiego, startującego z lotnisk na wybrzeżu francuskim. Okręty brytyjskie musiałyby wówczas odpierać ataki samolotów, „Bismarck” zaś pod osłoną z powietrza mógłby bezpiecznie schronić się w bazie. Aby do tego nie popuścić, trzeba było go zatrzymać, nawiązać z nim walkę, zmusić do zmiany kursu, ograniczyć jego prędkość. Rozrzucone w różnych akwenach oceanu okręty brytyjskie miały jednak ograniczone możliwości doścignięcia „Bismarcka”. Jedynym rodzajem sił, jaki można było w tej sytuacji skutecznie użyć, pozostało lotnictwo. Zbyt późno pomyślano o nim w admiralicji, lecz ostatecznie niejako z konieczności jemu powierzono zadanie zaatakowania „Bismarcka” w celu co najmniej uszkodzenia go i zmniejszenia jego prędkości.






4 flotylla niszczycieli w pościgu za „Bismarckiem”



Meldunki z samolotów opozycji „Bismarcka” admiralicja brytyjska przekazała do wszystkich okrętów. Dowódca 4 flotylli niszczycieli, do której należał „Piorun”, pierwszy meldunek o ponownym wykryciu okrętu niemieckiego otrzymał krótko przed godz. 11.00. Flotylla jego podążała wówczas na spotkanie okrętów liniowych „Duke of York” i „Rodney”, aby stanowić ich osłonę. Trzy niszczyciele – „Cossack”, „Sikh” i „Zulu” – miały dołączyć do „Duke of York”, a „Piorun” z brytyjskim „Maori” miał osłaniać „Rodneya”. Po otrzymaniu meldunku o wykryciu „Bismarcka” okazało się, że niszczyciele 4 flotylli znajdowały się najbliżej okrętu niemieckiego, w odległości zaledwie około 50 mil. Kmdr Vian podjął wówczas śmiałą decyzję: postanowił ścigać „Bismarcka”, a po wykryciu go – zaatakować torpedami.

Niszczyciele rozwijały prędkość o kilka węzłów większą od „Bismarcka” i doścignięcie go w normalnych warunkach byłoby dla nich sprawą dość prostą. Warunki hydrometeorologiczne były jednak nader trudne i sprzyjały raczej okrętowi niemieckiemu. Na dużej fali potężny kadłub „Bismarcka” utrzymywał się znacznie lepiej od niewielkich niszczycieli, a co ważniejsze – duża fala uniemożliwiła mniejszym okrętom rozwijanie pełnej prędkości. „Bismarck” podążał z prędkością 25 węzłów, a ścigające go niszczyciele mogły płynąć z prędkością zaledwie o 1-2 węzły większą, czyli praktycznie miały szanse dogonienia go po upływie doby, kiedy znajdowałby się pod osłoną własnego lotnictwa. W takiej sytuacji dowódcy niszczycieli z nadzieją oczekiwali na wieści o atakach lotnictwa brytyjskiego, bo tylko samoloty mogły celnymi trafieniami torped ograniczyć prędkość „Bismarcka”.

Tymczasem w godzinach popołudniowych 26 maja z lotniskowca „Ark Royal” wystartowała pierwsza grupa 11 samolotów torpedowych z zamiarem zaatakowania okrętu niemieckiego. Samoloty przedzierając się przez nisko wiszące nad oceanem chmury, przez dłuższy czas poszukiwały „Bismarcka” i wreszcie o godz. 15.50 przystąpiły do ataku, zrzucając wszystkie jedenaście torped, ale – jak się okazało – na własny krążownik „Sheffield”. Wskutek słabej widoczności piloci po prostu nie rozpoznali okrętu, przyjmując podążający z Gibraltaru krążownik brytyjski za „Bismarcka”. Dowódca „Sheffielda” wykazał duże opanowanie, nie oddając ani jednego strzału do samolotów i zręcznymi manewrami unikając trafienia torped. Niemniej jednak szansa zaatakowania właściwego celu została zmarnowana. „Bismarck” nadal z prędkością 25 węzłów podążał do Brestu.




Niszczyciele na kursie „Bismarcka”



Na okrętach brytyjskich nastroje były raczej minorowe, gdyż po nieudanym ataku samolotów najwięksi optymiści zaczęli tracić nadzieję na dogonienie „Bismarcka”. O godz . 16.00 odległość między okrętem niemieckim a niszczycielami 4 flotylli kmdr. Viana wynosiła 45 mil i nic nie wskazywało, aby w najbliższych godzinach sytuacja uległa jakiejś radykalnej zmianie. Pogoda wciąż sprzyjała „Bismarckowi”. Po południu siła wiatru wzrosła, a deszczowe burze ograniczały widoczność do kilku mil. Silna fala znacznie utrudniała sterowanie okrętami. Na „Piorunie” przechyły dochodziły do 60 . Woda obmywając pokład wdzierała się przez otwory wentylacyjne i luki do pomieszczeń wewnętrznych.

Niszczyciele podążały w szyku czołowym, w odległości 25 kabli jeden od drugiego. W środku szedł „Cossack” z proporczykiem dowódcy flotylli, po prawej jego burcie znajdował się „Sikh”, na prawym skrzydle, wysunięty najbardziej na południe, szedł niszczyciel „Zulu”. Po prawej burcie „Cossacka” zmagał się z falą niszczyciel „Maori”, mający za sąsiada z lewej burty „Pioruna”. Utrzymanie szyku było niezmiernie trudne, ale podczas dnia okręty dawały sobie jakoś radę.

Pod wieczór do „Pioruna” dotarł meldunek o możliwości spotkania się z lotniskowcem „Ark Royal”, krążownikiem liniowym „Renown” i towarzyszącymi im jednostkami z eskadry gibraltarskiej. Było to bardzo ważne powiadomienie, bo po zapadnięciu zmierzchu można się było pomylić w rozpoznaniu okrętów i mogło dojść do bratobójczej walki.

Wieczorem 26 maja z lotniskowca „Ark Royal” ponownie wystartowała grupa, tym razem 15 samolotów torpedowych. W niej pokładano ostatnie nadzieje, gdyż później, po zapadnięciu ciemności, nawet samoloty miałyby trudności z odnalezieniem „Bismarcka” na wzburzonym oceanie. Tym razem samoloty nie popełniły omyłki, a nawet miały ułatwione zadanie, gdyż „Bismarcka” dostrzegł wcześniej na ekranie radiolokatora krążownik „Sheffield” i naprowadził je na niemieckiego kolosa. „Sheffield” próbował nawet zbliżyć się do przeciwnika, ale ten otworzył do niego tak silny ogień, że dowódca krążownika szybko wycofał się na bezpieczną odległość, mógł jednak samolotem wskazać w przybliżeniu rejon przebywania niemieckiego okrętu.

Samoloty dość szybko odnalazły „Bismarcka” i o godz. 20.53 przystąpiły do wykonywania ataków torpedowych. „Bismarck” powitał je ogniem ze wszystkich luf artylerii przeciwlotniczej, lecz atakującym z dużą determinacją pilotom udało się zrzucić torpedy. Dwie z nich były celne. Jedna trafiła w śródokręcie i choć zrobiła dużą wyrwę w kadłubie, nie spowodowała większego obniżenia zdolności bojowej okrętu. Druga ugodziła kolosa bardziej dotkliwie. Wybuchła przy rufie, powodując uszkodzenie śrub i steru. „Bismarck” zatoczył olbrzymie koło, prędkość jego uległa wyraźnemu, zmniejszeniu. Po odlocie samolotów okręt stanął. Spuszczeni za burtę nurkowie odblokowali jeden ster, jednak drugiego nie potrafili uruchomić. Zmiana olbrzymich śrub okrętowych była niemożliwa. Okręt ponownie uruchomił turbiny, ale choć te pracowały na pełnych obrotach, rajder mógł rozwijać prędkość zaledwie kilkunastu węzłów.




„Piorun” w samotnym rajdzie



Meldunek o uszkodzeniu „Bismarcka” przez samoloty dotarł na okręty alianckie wieczorem po godz. 20.00. Wzbudził on zrozumiały entuzjazm wśród załóg, bo szanse nawiązania boju z „Bismarckiem” wyraźnie wzrosły. Sprawa nie była jednak jeszcze przesądzona. Zbliżała się noc, a wiatr nie słabł na sile. Szare chmury wciąż przesuwały się nad oceanem i siekąc deszczem ograniczały i tak już małą widoczność. „Bismarck” w warunkach niemal sztormowych i pod osłoną nocy mógł jeszcze ujść pogoni.

Niszczyciel „Piorun” przez cały czas podążał na lewym skrzydle 4 flotylli, ale po zapadnięciu ciemności stracił kontakt z sąsiednimi okrętami. Dowódca okrętu kmdr por. Eugeniusz Pławski próbował dołączyć się do flotylli, jednak przeprowadzone manewry nie dały rezultatów. „Piorun” odłączył się od flotylli i podążał samotnie, poszukując już nie tylko „Bismarcka”, lecz także towarzyszących mu dotąd niszczycieli brytyjskich. Po prostu jak gdyby zagubił się na oceanie.

O godz. 22.14 sygnaliści z „Pioruna” dostrzegli przed dziobem duży okręt, który wkrótce podał światłem sygnał rozpoznawczy. Był to krążownik „Sheffield”. „Piorun” odpowiedział umówionym sygnałem. Przed rozejściem się okrętów z krążownika odebrano jeszcze powiadomienie o prawdopodobnym rejonie przebywania „Bismarcka”. Sheffield” stracił kontakt z okrętem niemieckim podczas wycofywania się poza zasięg jego ognia.







Spotkanie i walka „Pioruna” z „Bismarckiem”



Wkrótce, o godz. 22.37, sygnalista na pomoście „Pioruna” mat Edward Dolecki ponownie wykrył po prawej burcie przed dziobem duży okręt. Dowódca kmdr por. Plawski nie wiedział, czy wykrytą jednostką nie był któryś z okrętów brytyjskich, poszukujących „Bismarcka”. Chcąc się upewnić, kogo ma przed dziobem, polecił sygnaliście podać światłem sygnał rozpoznawczy. „Bismarck” gdyż to był on, zamiast sygnału rozpoznawczego odpowiedział ogniem artylerii, początkowo z dział kal. 150 mm. Gdyby kmdr Pławski od razu rozpoznał w wykrytej jednostce „Bismarcka”, prawdopodobnie nie podawałby sygnału rozpoznawczego, lecz dążył do zmniejszenia odległości i skrytego wystrzelenia torped z posiadanych na pokładzie pięciu wyrzutni torpedowych kal. 533 mm. Był doświadczonym oficerem i musiał zdawać sobie sprawę, że jedynie skryty atak torpedowy mógłby zapewnić „Piorunowi” osiągnięcie jakiegoś sukcesu, a „Bismarckowi” przysporzyć kłopotu. Zresztą zgodnie z rozkazem dowódcy 4 flotylli kmdr. Viana niszczyciele ścigały „Bismarcka” po to, by zaatakować go torpedami, następnie zaś śledzić do czasu nadejścia głównych sił brytyjskich. Nadanie sygnału rozpoznawczego przez okręt polski nie było więc jakimś buńczucznym wyzwaniem na pojedynek hitlerowskiego kolosa. Nie chodziło także o żadne przedstawienie się Niemcom, aby wiedzieli, że przystępuje do walki z nimi polski okręt. Sprawa była raczej prosta – na niszczycielu polskim nie rozpoznano wykrytego okrętu. Nie można było o to mieć najmniejszych pretensji do polskich marynarzy, bo ciemności nocy i trudne warunki hydrometeorologiczne utrudniały obserwacje. Podanie sygnału rozpoznawczego było koniecznością, podyktowaną dążeniem do uniknięcia pomyłki, bo przecież w istniejących warunkach nietrudno było o wystrzelenie torped do któregoś z przebywających w pobliżu dużych okrętów brytyjskich, na przykład okrętu liniowego „Renown” czy też krążownika „Sheffield”. Zresztą z tym ostatnim spotkano się przecież kilkudziesięcioma minutami. Okręt brytyjski mógł wykonać zwrot i ponownie znaleźć się na kursie „Pioruna”. Przy pierwszym spotkaniu na krążowniku „Sheffield” postąpiono podobnie jak na „Piorunie” – podano sygnał rozpoznawczy, aby uniknąć bratobójczej walki pomiędzy własnymi okrętami.

Po pierwszych salwach „Bismarcka” na „Piorunie” natychmiast zorientowano się, że wykrytą jednostką jest okręt niemiecki. Marynarzom polskim dopisało szczęście natknęli się bowiem na kolosa, którego poszukiwała cała flota brytyjska. Po pierwszych salwach „Bismarcka” nie można było jednak przystąpić do wykonania ataku torpedowego, bo ten wymagał zmniejszenia odległości, co przy sile ognia hitlerowskiego okrętu równało by się samobójstwu. Po pierwszych salwach „Bismarcka” nikt nie miałby najmniejszej pretensji do polskich marynarzy, gdyby „Piorun” wycofał się z walki na bezpieczną odległość, poza zasięg ognia kolosa, podobnie jak to uczynił krążownik „Sheffield” czy też przed nim inne okręty brytyjskie. Wśród marynarzy polskich zwyciężyło jednak poczucie obowiązku. Po wykryciu „Bismarcka” najważniejszą sprawą stało się obserwowanie jego ruchów i przekazywanie pozycji, kursu oraz prędkości pozostałym okrętom brytyjskim. Zdawał sobie z tego sprawę kmdr por. Pławski i postanowił śledzić „Bismarcka”, a radiotelegrafistom nakazał przekazywać bez przerwy meldunki do głównych sił brytyjskich. Decydując się świadomie na obserwację „Bismarcka”, marynarze polscy musieli jednak przebywać w zasięgu jego ognia, gdyż choć „Piorun” miał już wtedy radar – urządzenie, które z większej odległości umożliwiło w ciemnościach nocy obserwację przeciwnika, to jednak nie zdążono jeszcze dokładnie poznać jego właściwości i obawiano się ewentualnych niedokładnych wskazań tego nowego wówczas środka obserwacji. „Bismarcka” obserwowano głównie za pomocą zwykłych środków optycznych, przede wszystkim lornet, a to wymagało przebywania okrętu polskiego w niewielkiej odległości od przeciwnika, praktycznie w zasięgu ognia jego średniej i ciężkiej artylerii. Artylerzyści polscy na salwy „Bismarcka” odpowiedzieli również ogniem ze swych dział kal. 120 mm, ale nikt chyba nie spodziewał się, aby pociski tego kalibru mogły wyrządzić jakieś szkody silnie opancerzonemu okrętowi niemieckiemu. Ogień okrętu polskiego miał raczej znaczenie moralne dla załogi, inaczej bowiem człowiek czuje się, kiedy prowadzi aktywną walkę, inaczej natomiast, kiedy biernie obserwuje przeciwnika i czeka, aż jakiś pocisk ciężkiego kalibru spadnie na pokład. Siły przeciwników były zbyt nierówne, aby można było myśleć o stoczeniu pojedynku. „Bismarck” był przecież 25-krotnie większy od „Pioruna” pod względem wyporności. Salwa burtowa „Pioruna” artylerii kalibru 120 mm ważyła zaledwie 132 kg, a salwa „Bismarcka” tylko z głównej i średniej artylerii ponad 8000kg. „Piorun” nie był w ogóle opancerzony, „Bismarck” zaś miał potężny pancerz na burtach i wieżach artyleryjskich. Każdy pocisk „Bismarcka” mógł spowodować zatopienie polskiego okrętu. Było to dramatyczne zmaganie małego okrętu polskiego z największym okrętem liniowym na świecie. Nie było jednak w tym starciu buńczuczności czy też zbędnej brawury. Walka była koniecznością, wynikającą z konkretnej sytuacji, zasadniczym zaś jej celem było powiadomienie głównych sił floty brytyjskiej i naprowadzenie ich do miejsca przebywania „Bismarcka”.








Ataki niszczycieli


Zasadniczy cel dramatycznej walki „Pioruna” został osiągnięty, gdyż nadawane przez niego meldunki o wykryciu i pozycji „Bismarcka” odebrane zostały przez inne okręty brytyjskie. Pierwszy odebrał je dowódca 4 flotylli kmdr Vian i niezwłocznie nakazał swym okrętom zajęcia tzw. Shadowing station czyli pozycji śledzącej. Tymczasem o godz. 22.42 „Bismarck” otworzył bardzo silny ogień z dział głównego kalibru przeciwko najbliższym niszczycielom, to jest „Piorunowi” i „Maori”, znajdującym się na lewym skrzydle 4 flotylli. Wiceadm. Lutjens chciał się przede wszystkim pozbyć „Pioruna”, bo ten niewielki okręt był dla niego w danej sytuacji najgroźniejszy, bynajmniej nie z powodu siły swego ognia, lecz wskutek ciągłego przekazywania meldunków do okrętów brytyjskich. Przekazywane przez „Pioruna” sygnały radiowe odbierali przecież także radiotelegrafiści na okręcie niemieckim, w wiceadm. Lutjens musiał sobie zdawać sprawę z ich treści. Chciał się za wszelką cenę pozbyć najbliższego obserwatora swych manewrów , bo to dawało mu jeszcze jakieś szanse ucieczki. „Bismarck” nie szczędził więc pocisków, aby zatopić bądź przepędzić „Pioruna”.Kmdr por. Pławski umiejętnie jednak manewrował pod ogniem niemieckiego kolosa i ten nie zdołał się wstrzelać.

„Piorun” przebywał pod ostrzałem hitlerowskiego okrętu dokładnie przez 59 minut. Męstwo jego załogi nie poszło jednak na marne, gdyż w ciągu tej blisko godziny na miejsce walki przybyły pozostałe niszczyciele z 4 flotylli kmdr. Viana. O godz. 23.35 „Piorun” stracił kontakt z przeciwnikiem. Zanim jednak do tego doszło, kmdr Vian wydał niszczycielom rozkaz atakowania „Bismarcka” torpedami. Ataki miały być przeprowadzone sposobem określanym jako „divergent or by subdivisions” (z oskrzydleniem lub półdywizjonami). Sposoby te znali z pewnością dowódcy okrętów 4 flotylli, nie znał ich natomiast dowódca „Pioruna”. Zresztą według oświadczenia kmdr. por. Pławskiego 4 flotylla niszczycieli była jedynym zespołem, który przeszedł odpowiednie przeszkolenie i ćwiczenia w wykonaniu ataków grupowych. „Piorun” został czasowo przydzielony do tej flotylli, załoga jego nie odbyła jednak żadnych ćwiczeń w wykonywaniu zespołowych ataków torpedowych. Dowódca „Pioruna” nie otrzymał żadnych instrukcji co do sposobu wykonania ataku z oskrzydleniem. Nie znał sposobu także zaokrętowany na „Piorunie” brytyjski oficer łącznikowy. Drugi sposób – atak półdywizjonami – znany był kmdr. Pławskiemu, lecz przed wyjściem na morze nie ustalono, a przynajmniej dowódca „Pioruna” nie został poinformowany, z którym okrętem brytyjskim tworzy półdywizjon. W chwili wydania rozkazu o atakowaniu „Bismarca” torpedami, najbliżej „Pioruna” znajdował się niszczyciel „Maori”, ale okręt ten zmienił kurs, nie nadając żadnych sygnałów. W takiej sytuacji kmdr por. Pławski powziął rozsądną i najsłuszniejszą chyba decyzję – postanowił poczekać, aż ataki przeprowadzą niszczyciele brytyjskie, aby swymi manewrami nie wprowadzić w zespole jakiegoś niepotrzebnego zamieszania. Dopiero po wystrzeleniu torped przez jednostki brytyjskie „Piorun” miał również wykonać samodzielny atak.

W rzeczywistości niszczyciele 4 flotylli wykonywały ataki torpedowe z różnych kierunków, ale samodzielnie. O godz. 01.21 jako pierwszy wystrzelił cztery torpedy niszczyciel „Zulu”, lecz ani jedna z nich nie osiągnęła celu. W 16 minut później z lepszym skutkiem wykonywał atak „Maori”. Jedna z dwócg wystrzelonych przez niego torped była prawdopodobnie celna, choć później zaprzeczali temu członkowie załogi „Bismarcka”. Jako trzeci wystrzelił trzy torpedy „Cossack”.I on uzyskał prawdopodobnie jedno trafienie. O godz. 02.18 salwę z czterech torped wystrzelił niszczyciel „Sikh”. Jedna z jego torped była również celna.

Po tym ostatnim ataku przyszła kolej na „Pioruna”. Ale z „Pioruna” nie było widać Bismarcka” i nikt nie mógł wskazać jego miejsca. Około godz. 3 niszczyciel „Sikh” wystrzelił dwa pociski oświetlające, aby nimi wskazać miejsce przebywania „Bismarcka”, lecz w oświetlonej części oceanu nic nie było można dostrzec. „Piorun” zmniejszył prędkość i rozpoczął zygzakami przeszukiwanie rejonu, jednak „Bismarcka” nigdzie nie było. Od godz. 01.31 do 03.59 „Piorun” nie otrzymał żadnego sygnału o pozycji „Bismarcka”, a kmdr. por. Pławski jedynie po wybłyskach z luf armatnich mógł w przybliżeniu orientować się co do pozycji nieprzyjaciela. Niszczyciele brytyjskie także często traciły kontakt z okrętem niemieckim, ale jedno nie uległo wątpliwości – w wyniku przeprowadzonych przez nie ataków „Bismarck” trafiony został dwoma bądź trzema torpedami, a wskutek doznanych uszkodzeń prędkość jego zmniejszyła się do 8 węzłów. O godz. 03.53 dotarł na pomost „Pioruna” komunikat przekazany przez dowódcę flotylli kmdr. Viana, że „Bismarck” od godz. 02.30 do 03.40 przebył odległość zaledwie 8 mil. „Piorun” nadal poszukiwał więc przeciwnika, a marynarze żywili jeszcze nadzieję wykonania skutecznego ataku torpedowego.

Krótko przed godz. 04.00 cała załoga okrętu polskiego poderwana została na nogi, bo niespodziewanie jakiś okręt wystrzelił w kierunku „Pioruna” pociski oświetlające. Wszyscy przekonani byli, że to „Bismarck” ponownie strzela do polskiego okrętu, aby oświetlić go i potem zasypać gradem pocisków z dział większego kalibru. Kmdr por. Pławski natychmiast zwiększył prędkość i wykonał zwrot w kierunku, z którego dostrzeżono wystrzelone pociski. Wkrótce z nie rozpoznanym okrętem uzyskano kontakt radiolokacyjny. O godz. 04.00 dostrzeżono przez lornety jakąś sylwetkę. Na pokładzie „Pioruna” przygotowywano się już do wystrzelenia torped, ale na szczęście w porę dostrzeżono, że wykryta jednostką był „Cossack”.

Do tragicznej pomyłki nie doszło, „Piorun” zmienił kurs i ponownie przystąpił do poszukiwań. „Bismarck” musiał przebywać gdzieś w pobliżu, jednak mała widoczność ograniczała zasięg obserwacji. W niedalekiej odległości od „Pioruna” poszukiwania prowadził „Cossack”, lecz i jego trud był daremny.

O godz. 05.00 kmdr por. Pławski otrzymał od dowódcy 4 flotylli kmdr. Viana rozkaz przerwania poszukiwań i udania się do Plymouth w celu uzupełnienia paliwa.

W chwili otrzymania rozkazu o zaniechaniu poszukiwań „Piorun” miał jeszcze w zbiornikach 150 ton paliwa, mniej więcej tyle, ile trzeba było na dotarcie do Plymouth, odległego od miejsca akcji o około 630 mil. Choć paliwo było na wyczerpaniu, „Piorun” jeszcze przez blisko godzinę na zmniejszonych obrotach maszyn prowadził poszukiwania, by następnie po godz. 06.00, kiedy stracono nadzieję zaatakowania przeciwnika, odejść do bazy.





Zagłada „olbrzyma”



W niecałą godzinę po odejściu „Pioruna” , dostrzegł „Bismarcka” niszczyciel „Maori”. O godzinie 06.56 wystrzelił do niego dwie torpedy, ale obie były niecelne. Od tego jednak czasu niszczyciela 4 flotylli nie straciły już kontaktu z „Bismarckiem”, który znajdował się w odległości około 400 mil od Brestu, jeszcze poza zasięgiem niemieckiego lotnictwa.

27 maja krótko przed godz. 09.00 do uszkodzonego okrętu niemieckiego podeszły główne siły floty brytyjskiej: okręt liniowy „King Georg V” z 10 działami kal. 356 mm i tej samej klasy „Rodney” z 9 działami kal.406 mm. Dysponując trzykrotnie większą prędkością, zajęły dogodne pozycje i o godz. 09.00 otworzyły ogień z odległości 18 200 m. „Bismarck” odpowiedział salwami z ciężkiej artylerii, ale ogień jego był już chaotyczny i niecelny. „King George V” szedł równoległym do niego kursem, „Rodney” zaś manewrował przed dziobem okrętu niemieckiego, kilkakrotnie przecinając mu drogę. Opór „Bismarcka” stopniowo słabł. Wiele ciężkich pocisków kal. 406 mm i 356 mm trafiło w okręt, przebiło pancerz i wybuchło wewnątrz pomieszczeń. „Bismarck” przechylał się na lewą burtę i wkrótce stracił całkiem sterowność. Nie było już najmniejszej wątpliwości co do wyniku walki, tym bardziej że na miejsce boju przybywały ciężkie krążowniki „Norfolk”, „Suffolk” i „Dorsetshire”, które gradem pocisków kal.203 mm zaczęły dobijać „Bismarcka”. „King George V” i „Rodney” zmniejszyły odległość do 3700 m.

O godz. 10.15 na „Bismarcku” zamilkło ostatnie działo. Jego dowódca, kmdr Lindemann, wydał rozkaz opuszczenia okrętu. „Bismarck” był już pływającym wrakiem, ale nadal utrzymywał się na powierzchni. Tymczasem brytyjskie okręty liniowe wystrzelały całe niemal zapasy amunicji. Adm. Tovey wycofał je z walki, a na ich miejsce skierował okręty z uzbrojeniem torpedowym. Do „Bismarcka” zbliżył się krążownik „Dorsetshire” i trzema torpedami dokończył dzieła zniszczenia. O godz. 10.36 „Bismarck” zatonął. Z załogi jego uratowało się około 110 ludzi. W chwili tonięcia „Bismarcka” niszczyciel „Piorun” oddalony był od niego o około 80 mil. Nie mógł uczestniczyć w końcowej fazie operacji.

Zatopieni „Bismarcka” było sukcesem, wprawdzie okupionym stratą „Hooda”, jednak mogący służyć podniesieniu ducha walki we flocie brytyjskie i sprzymierzoną z nią flot innych państw, które od początku wojny znajdowały się w defensywie.




Relacje ocalałych



Marynarz Robert Kilburn, jeden z trzech ludzi, któży przeżyli zatopienie „Hooda”, opowiada o ostatnich minutach stadku :


„Nasz radar wyłapał dwie jednostki idące na wschód, więc zmieniliśmy kurs, żeby je złapać. Oczekiwaliśmy „Bismarcka” i „Prinza Eugena”, ale dopóki ich bezpośrednio nie zobaczyliśmy, nie byliśmy pewni. Zbliżyliśmy się i otworzyliśmy ogień z 20 tysięcy metrów. Niemieckie statki odpowiedziały natychmiast. Trzecia i czwarta salwa trafiła, a piąta wysadziła magazyn amunicji. Byłem na pokładzie. Obsługiwałem działko przeciwlotnicze, ale oczywiści nie byliśmy potrzebni. Za mną było tylko dwóch ludzi. Inni kryli się za osłoną artyleryjską. Wpadł tam pocisk i wszystkich zabił. Jeden z pocisków wpadł w podręczny skład 90-milimetrowych nabojów. Wybuchł pożar i amunicja eksplodowała. Nasza trójka czekała, aż ustaną wybuchy, żeby potem ugasić pożar. Leżeliśmy na pokładzie, gdy rozległ się straszliwy wybuch. Najbardziej była niesamowita cisza ; myślałem , że ogłuchłem. Jeden z tych co byli zemną nie żył, a drugi miał ranę w boku i wnętrzności wywaliły mu na zewnątrz. Podszedłem do burty i zwymiotowałem.

Zacząłem odpływać od okrętu. „Hood” się przewrócił i reje połamane podczas ostrzału uderzyły mnie w nogi, anteny zawinęły się wokół stóp i pociągnęły za okrętem. Rozciąłem gumowe buty nożem i wyskoczyłem jak korek z butelki.(...)Zanim mnie uratowano byłem w wodzie jakieś cztery i pół godziny. Rozlała się wielka plama ropy i pływało w niej sporo resztek. Nie chciałem się w nią dostać, małe tratwy – „sucharki”, miały z metr kwadratowy. Wreszcie tak zmarzłem, że musiałem się dostać na tratwę. Byłem całkiem blisko Toma Briggsa; nie czuł się dobrze, bo nałykał się paliwa. Podchorąży Dundas był na innej tratwie, na odległość głosu. Byliśmy w szoku i bardzo, bardzo zmarznięci. Czytałem wcześniej opowieści o tym, że jak ci jest naprawdę zimno, to po prostu zasypiasz i umierasz, więc próbowałem zasnąć, bo taki sposób umierania wydał się przyjemny.

Zostaliśmy uratowani przez niszczyciela „Elektra”. Wciągnęli nas za burtę jak worki ziemniaków. Próbowali dać mi papierosa, ale byłem tak zmarznięty, że musieli wsadzić mi go do ust, a potem wyjąć, kiedy zacząłem kaszleć.




Hans Zimmermann, jako dwudziestolatek, był palaczem na pancerniku „Bismarck”, opowiada o zagładzie statku :

Wyświetlono w pewnej odległości brytyjskie okręty. To „Hood” i „Prince of Wales” idące pod kątem ostrym na kurs zbieżny z „Bismarckiem”. Otworzył ogień krótko przed 6.00. Pierwsza trafiona została sekcja 14 czwartej maszynowni. Pocisk przebił poszycie i wybuchł w drugiej warstwie pancerza i komorze torpedowej. Drugi trafienie poszło w kubryk. Woda lała się całymi trzema sekcjami, pompy odwadniające wysiadły po krótkim czasie, zapasowe obwody elektryczne odcięto. Potem zaraz po 6.00, przyszedł raport, że trafiliśmy HMS „Hooda”. Został rozwalony. Łatwo zrozumieć, że młoda załoga była zachwycona pierwszym zwycięstwem nad okrętem wroga. W marynarce przeważnie traktowało się bitwę jako walkę okrętu z okrętem, a nie ludzi z ludźmi. Byliśmy bardzo zdziwieni, że admirał Lutjens zostawił „Prince of Wales”. Później ustalono, że to polecenie faktycznie było błędem.

Rano 27 maja zwolniono mnie z wachty, a o 8.45 otworzono przeciwko nam ciężki ogień dział. Okazało się też, że mamy kłopoty z paliwem w nocy mówiono nam, że zrobi się wszystko, aby Luftwaffe mogło nam pomóc, że tankowce i niszczyciele idą, żeby nas wyciągnąć ze strefy walki. Ale Luftwaffe nie mogło dolecieć, a niszczyciele nie mogły wyjść z portu przy tak silnym wietrze. O 8.45 zaczął się ostrzał na wprost. Bitwa trwała 45 minut. Ponieważ nie mogliśmy manewrować, robiliśmy koła. Wtedy wieże, które pozostały, były przez nas obsługiwane tylko „z szacunku dla nieprzyjaciela”. Potem rozkazano : „Otworzyć zawory denne”. Gdybyśmy tego nie zrobili Brytyjczycy wzięli na hol.

Przeszedłem z dziobu do pomieszczeń załogi. Ci, którzy przeżyli, przeważnie obsługa techniczna, zebrali się w sekcji 10. Wielu ludzi rozwaliły na kawałki przypadkowe pociski. Ponieważ po trafieniu unosił się tylko dym, myśleliśmy, że Brytyjczycy strzelają do nas pociskami z gazem. Ale tak nie było. Najwyżsi oficerowi dywizjonu stali obok siebie. W sekundę potem zostali rozerwani na strzępy. (...) Zdjąłem ciężkie buty i wskoczyłem do wody o temperaturze 9 C. Po 74 minutach udało mi się dopłynąć do HMS „Dorsetshire”. Marynarze starali się nas wyciągnąć. Jednego, podchorążego Brooksa, zapamiętałem na zawsze. Pomimo zakazu spuścił się po cumie i pomógł jednorękiemu marynarzowi. Później dowiedziałem się, że został za to ukarany.

Dodaj swoją odpowiedź