Metodologia niczego nie dostarcza, bo nie umie
Socjologia jak każda dyscyplina badawcza ma wyodrębniony obszar badawczy czego skutek nie podlega analizie badawczej. Dzielenie obszarów badawczych jest kanonem kuturowym i pomimo że kanon jako taki, nie jest oparty na przesłance racjonalnej, to choćby ktoś tkwił w głębokim przeświadczeniu o uniemożliwieniu przez to osiagania wyników badawczych prawdziwych, stałych, a więc dostrzegał, że jest to jedynie forma rozrywki ludzi i źródło czczej interakcji, to do zniwelowania podziałów i skonsolidowania nauki musiałby wywieść stały mechanizm błędu powstający na skutek uszczegóławiania obszarów (przedmiotów) badań.
W pojedyńczych przypadkach t.j. w odniesieniu do pojedyńczych twierdzeń nieskonsolidowanych interdyscyplinarnie jest to o wiele prostsze, bo wystarczy dokonywać weryfikacji w oparciu o każdy czytelny (niepodważalny) antagonizm pochodzący z dyscypliny wyodrębnionej jako różna. Dzięki dokonywaniu tego rodzaju weryfikacji można zrozumieć np. dlaczego Blumer i Kuhn doszli do rozbieżnych wniosków na temat interakcjonizmu symbolicznego.
Każdy z nich starał się o uzyskanie naukowych parametrów dla tego pojęcia dokonując analiz zachowań odrębnych grup ludzkich (w praktyce pewnie jeszcze mniej, niż grup - zachowań własnych). Dlaczego tak sądzę? Wywodzę to z nieuwzględnienia przez tych badaczy czynnika znanego w teologii jako przeistoczenie i nieprzeistoczenie, natomiast w psychologii - jako asertywność i nieasertywność. Ta druga dychotomia jest powszechniej znana naukowo, chociaż jest mniej adekwatna do wyjaśnienia popełnionego przez badaczy błędu, gdyż uchodzi za przemienną. Aserywność może być raz przejawiana, raz - nie, u tego samego osobnika. Natomiast ludzie przeistoczeni i nieprzeistoczeni to funkcje stałe w rozumieniu socjologicznym (w odniesieniu do całej natury - nie) oraz całościowe i sublimujące (jeden człowiek fizycznie nie może łączyć w sobie tych dwóch funkcji, aczkolwiek z obydwu bywa sądzony przez innych członków społeczeństwa). Kiedyś postaram się omówić tą dychotomię, choćby tylko filozoficznie, bo rzeczywiście naukowo jest prawie nieznana.
W każdym razie, gdy socjolog zapomina o uwzględnieniu typologii na ludzi nieasertywnych i asertywnych (w krótkim wycinku czasu, można mówić o tym, iż są to grupy typologiczne), to nie zauważy reguły, iż dominantą jednej z tych grup jest nieumiejętność wychodzenia poza reguły i schematy postępowań, w więc kierowanie się naśladownictwem w podejmowaniu wyborów i swoisty pęd do znajdowania się w masie, do nieponoszenia odpowiedzialności za to co się powiedziało, zrobiło, zaniechało zrobić itp., natomiast dominantą tej drugiej grupy jest kreatywność, wolnomyślicielstwo bez opierania na podsuwanych wzorach, a więc wyznaczanie coraz nowych schematów, a nie spełnianie zastałych. Jest różnica?
Jest to różnica wystarczająca, by w oparciu o zachowania tak różnych grup nie dojść do tych samych wniosków o oddziaływaniu wzajemnym ludzi na siebie czyli interakcjoniźmie. Mówiąc w uproszczeniu Blumer na wszystkich ludzi patrzył jak na nieasertywnych, natomiast Kuhn - jak na asertywnych. Ani jednego, ani drugiego patrzenia nie można odnosić do ogółu społeczeństwa.
Żaden rodzaj metodologii, zarówno przyjętej z góry przed badaniem, jak i odtwórczej, nie zapobiega postawaniu błędów tego rodzaju, a więc wynikających z nieznajomości przedmiotu badań, z nieznajomości elementów poddawanych badaniu.
Socjologia wyodrębniająca gatunek ludzki jako przedmiot badania z niewielkim zawężeniem, iż zmierza do odkrycia przyczyny, dlaczego ludzie się nawzajem rozumieją i po co ich tylu, skoro już jeden osobnik jest bytem określanym mianem człowieka, jest kapitalnym polem do robienia błędów, bo może tylko udawać swoją sprawność w ogarnianiu całego obszaru specyficznych dla siebie badań. W badaniach dotyczących całego gatunku można opierać się wyłącznie na wycinkach traktowanych jako reprezentatywnych dla całości. Znajomości wszystkich składowych (wszystkich ludzi) nie może posiąść żaden badacz, bo takiego należałoby po prostu potraktować jako wszechwiedzącego (boga), a więc już nie badacza.
Czy badania socjologiczne jest w stanie uwiarygodniać metodologia? Jaka metodologia? Personifikowana? Stawiana w miejsce tego hiopotetycznie wszechwiedzącego człowieka?
Przecież personifikowanie metodologii, to tylko mitologizacja tego pojęcia, więc co to ma wspólnego z wartością naukową? Socjolog potrafi wypisywać całe litanie i książki o tym czego dostarcza światu, naukowcom, czy komubądź, metodologia... A metodologia nie jest żadnym dostawcom. Taki socjolog wprowadza błąd a priori. Metaforyczne maniery w nauce, wzorowane na zwrotach: poezja dostarcza, literatura dostarcza (a oczywiście i te niczego nie dostarczają, tylko przeciwnie - to one są tworzone, a więc trzeba pokonywać wysiłek w celu ich formowania), to tylko demagogia i tak trzeba patrzeć na całą metodologię o ile nie ustawi się jej w jakiejś racjonalniejszej pozycji.
Gdyby przeciętnemu człowiekowi powiedzieć, że pożywienie dostarcza mu pożywienia, to bardzo sprawnie i szybko oceniłby takiego mówcę jako ocieżałego na umyśle, marnujacego czas sobie i jemu. A spersonifikowanie pożywienia, a więc przypisanie mu możliwości działania na podobieństwo ludzkiego, czy tylko że ono potrafi zrobić coś niezależnie od człowieka ma niekiedy aspekty sensowne, bo ono może znajdować się w swoistej opozycji do zapotrzebowania człowieka. Może bryknąć jako jelonek na łące, można mówić o niemożności zdobycia jedzenia, o niemożności przełknięcia, o jego szkodliwości lub pożyteczności, a więc tym samym, że ono może służyć... (personifikacja).
Natomiast mówienie o ludzkiej skłonności do porządkowania faktów jako o czymś co mu służy, to tak jak opowiadanie o przeżuwaniu. Zęby mogą bardzo stanąć w opozycjii do ludzkiego zapotrzebowania na przeżucie pokarmu, o ile porobią się w nich dziury, wypadną i trzeba będzie je zastąpić protezami, ale uczenie mnie czego one mi dostarczają, żebym opanowała umiejętność gryzienia, to jest tylko groteska (nie ma powiązania przyczynowo skutkowego). Człowiek nie umie nie korzystać z metodologii, tak jak nie umie nie korzystać z żębów póki je ma. Na dodatek każdy ma swoją metodologię jak i zęby, a wartościowanie jednej nad drugą jest pozbawione sensu, ponieważ człowiek może nie znać ani jednego pojęcia utworzonego przez kogoś tam w celu ujawnienia zastosowanej metody porządkowania faktów, żeby te fakty porządkować. Teoria tutaj jest tak wtórna w stosunku do mechaniki i to mechaniki naturalnie zindywidualizowanej, aż niewiadomo po co się wciska. Znajomość składu zęba ma sens, bo jego psuciu się można dzięki temu zaradzić. Natomiast znajomość składowych myślenia metodologicznego ma sens jedynie w celu tworzenia inteligencji sztucznej, znajdującej się poza człowiekiem. Człowiek sprawnie myślący nie potrzebuje tracić czasu na zapamiętywanie pojęć wyjaśniających mu tą jego sprawność, a człowiek, który szwankuje funkcyjnie t.j. nie może z jakiś względów zająć się sprawnym porządkowaniem faktów (zemdlał, obumarły mu już komórki, nie ma predyspozycji intelektualnych itp.) nie wstawi sobie protezy w postaci opisu, żeby odtworzyć swoje logiczne myślenie.
Po co komu wyuczenie się nazw narzędzi, gdy nie może ich wziąć do ręki? Z praktycznego punktu widzenia jest to jałowe i odhumanizowane, a nie społeczne, jak mówi nazwa mająca być wyróżnikiem socjologii. Jaki więc jest sens tworzenia pojęć o składowych metod porządkowania faktów? Tylko dla uformowania kasty ludzi posługujących się określonym kodem językowym dopuszczającym członków wedle stopnia przyswojenia nazw specyficznych dla grupy?
Taką naukę, to można zaczerpnąć w każdej grupie kontestującej, poszukującej odrębnych identyfikacji, wyróżników dla siebie, a przy tym uczciwiej wobec społeczeństwa, bo bez nazywania się naukowcem.
Małgorzata Karska-Wilczek (Wyższa Szkoła Nauk Społecznych im. ks. J. Majki w Warszawie)