Refleksje na temat wizyty Benedykta XVI w Polsce
„Świat i Kościół potrzebują kapłanów,
świętych kapłanów!”
(Benedykt XVI)
Nigdy nie darzyłem papieża jakimś szczególnym uczuciem, zarówno wtedy, gdy na tym stanowisku był Jan Paweł II, jak również teraz, gdy jest nim Benedykt XVI. Traktuję go jak zwykłego biskupa, jednego z tysięcy. Fakt, że podlegają mu wszyscy łacinnicy nie robi na mnie większego wrażenia. Od lat dziecięcych nie uznaję również pojęć takich jak „patriotyzm” i „ojczyzna”, gdyż doszedłem do wniosku, że miłość do kraju urodzenia i wywyższanie go nad inne jest uczuciem niechrześcijańskim. Na nic zdały się tu tłumaczenia kapłanów, że biblijni Żydzi kochali swój kraj, wszak ich miłość do Ziemi Świętej polegała zupełnie na czymś innym niż dzisiejszy patriotyzm.
Zapytacie pewnie: „to po co piszesz tę pracę, skoro we wstępie wyraziłeś obojętność wobec obydwu filarów tematu? Nie obchodzi cię przecież ani Benedykt XVI, ani Polska.” Właśnie. Uważam papieża za jednego z biskupów, czyli pasterzy, a jako pokorna owca lubię słuchać głosu pasterza, bez różnicy czy jest on bacą, czy tylko zwykłym juhasem. Pomimo apatii względem spraw polskich oraz obojętności wobec papiestwa, uważam się za gorliwego katolika. Co więcej, chce swoją zażyłość z Panem jeszcze bardziej zwiększyć, wstępując w przyszłym roku w szeregi Braci Mniejszych Kapucynów, gdzie chcę podjąć się posługi kapłaństwa Chrystusowego. Brzmi to trochę dziwnie: kapłan obojętny wobec papieża. Może lepiej ujmijmy to tak: obojętny, ale posłuszny.
Właśnie ten temat – kapłaństwo – trafił do mnie najbardziej ze wszystkich spraw poruszanych przez Benedykta podczas pobytu w Polsce i jemu chciałbym poświęcić kilka moich kolejnych kropel atramentu.
Podczas spotkania z duchowieństwem w warszawskiej archikatedrze św. Jana arcypasterz - niczym wspomniany wyżej baca – przypomniał podległym sobie pasterzom kilka prostych i elementarnych prawd o ich powołaniu. „Prostych i elementarnych”, to nie znaczy zawsze pamiętanych i przestrzeganych.
Pierwszymi słowami, które mnie uderzyły, było napomnienie: „Wierzcie w moc waszego kapłaństwa!”. Zapewne dla wielu ludzi, te słowa były szokiem. „Jakże to? To oni nie wierzą?” – powiedziała mi pewna znajoma staruszka. „Niestety, ale tak bywa” – musiałem jej odpowiedzieć.
Spotkałem w swym krótkim życiu już pewnie z półtora setki wszelkiej maści kapłanów za-konnych, oraz diecezjalnych. Wielu z nich miało świetny kontakt z młodzieżą, było wyśmienitymi gospodarzami swoich parafii, wybitnymi teologami i katechetami, a jednak gdy pod-chodzili do ołtarza brakowało im tego czegoś, tego błysku w oku człowieka, który działa in persona Christi. Nawet, gdy ogromną wagę przykładali do wyglądu liturgii, pamiętali o każ-dym skinieniu głową podczas modlitw, to jednak mnie jako owieczce brakowało czegoś w takiej Eucharystii, brakowało tej odwagi pasterza, który nie był pewien gdzie prowadzi swoje stado.
Spotkałem w swoim życiu również wielu wspaniałych kapłanów, wiedzących komu oddali swe życie. Nawet gdy z braku świątyni składali Ofiarę Mszy Świętej na stole bilardowym w kazachstańskim barze, to byli pewni, że na ich słowa mocą Ducha Świętego przyjdzie Jezus, i że Ojciec Niebieski przyjmie Tę Żertwę ofiarną. Może czasem nie byli w pełni świadomi konieczności wykonania jakichś pomniejszych gestów liturgicznych, zawsze jednak odprawiali Eucharystię z wielkim namaszczeniem, wiedząc, że to od nich zależy zbawienie uczestników każdorazowego Łamania Chleba. I choć zdarzało się, że sprawowali obrzędy w pośpiechu, to wyglądało to tak, jakby sam Jezus się spieszył, by jak najszybciej odkupić ludzi.
Takim kapłanem jest mój proboszcz, franciszkanin. Gdy pochyla się on nad Ciałem Pańskim prosząc Boga o pokój, to naprawdę odczuwa się tę błogość ogarniającą duszę. Podobnie i podczas sakramentu Pojednania, człowiek wie, że grzechy są mu odpuszczone. Choć zdarza się, że potrafi on odesłać człowieka bez rozgrzeszenia, to robi to zawsze dla jego dobra. W ten sposób, wierząc w moc swojego kapłaństwa, przeprowadził mnie on przez bramy nawrócenia, zapewne nie będąc tego do końca świadomym. Za to mu dziękuję.
Tacy kapłani są niczym kwas dodany do ciasta. Wystarczy kilka kropel, aby całe ciasto było kwaśne. Wystarczy kilku świętych kapłanów, aby uświęcić cały Kościół. I takim w przyszłości zaczynem chciałbym być, abym już nie ja żył, ale żył we mnie Chrystus. Mam nadzieję, że również Pan - jak powiedział papież - „zapragnie posłużyć się moimi ustami i rękami, moją ofiarnością i talentem”.
Mimo mej chęci służby Bogu, wielkość tego daru mnie przeraża. W tym momencie znajduję pocieszenie w słowach Benedykta, który wspomina lęk przed powołaniem jaki przejawiał się u samego św. Piotra, który wołał: „Wyjdź ode mnie Panie, bo jestem człowiek grzeszny” (Łk 5,8). Papież radzi, by w takim momencie zaufać Bogu, który jest miłością, by zawierzyć Mu siebie wraz ze swymi obawami. Zachęca, by nie zrażać się na milczenie Boga podczas modlitwy, bo „On milczy, ale działa”. Wskazuje na milczącą adorację, jako na naj-piękniejszą formę modlitwy, którą tak umiłowali młodzi. Ach… jakże ciężko w naszych czasach znaleźć chwilę ciszy, nawet we własnym domu często niemożliwym jest odnaleźć chociaż godzinę pustyni, a gdy już się ją znajdzie, nagle odnajdujemy także dziesiątki innych spraw do załatwienia. Jednak skoro pasterz tak radzi, to mnie, jako łagodnej owieczce wypada tak czynić. Niech to będzie główny wniosek z nauczania Benedykta podczas tej pielgrzymki: „Odkrywać Boga w cichej adoracji, bo ona daje siły do trwania w powołaniu.”
Kończąc powoli swoje rozważania, chciałbym przemyśleć jeszcze jedno zdanie, które pozostało w moim sercu po powrocie arcypasterza do Rzymu, a mianowicie to, że „Wierni oczekują od kapłanów tylko jednego, aby byli specjalistami od spotkania człowieka z Bogiem”. I tak faktycznie jest. Nie żądam od kapłanów, by powiększali wszelkimi sposobami zyski parafii, by wprowadzali w świątyni udogodnienia dla ludzi, by prowadzili działania na arenie politycznej miasta, choć i to jest potrzebne. Jednak żądam od nich głównie tego, by zagwarantowali mi wejście do Królestwa Niebieskiego, by ukazali mi miłość Boga i sposoby na jej odwzajemnienie. I niech to robią wszelkimi możliwymi sposobami. Żądam, by byli Bożymi szaleńcami na punkcie nawracania ludzi do Boga, tak jak św. Franciszek z Asyżu. Żądam tego od nich i tego będę wymagał od siebie, jeśli Bóg pozwoli mi zostać kapłanem, bo wiem, że jako kapłan sam do piekła, ani nieba nie pójdę, ale zabiorę z sobą swoją trzódkę i nie mam zamiaru zaprowadzić jej na wieczne potępienie.
Po tych słowach wiem, że kapłanem być jest trudno, ale jeśli zawierzy się swe życie Temu, który jako Boski Baca, powołuje swoich juhasów tu na Ziemi, to nie ma się czym mar-twić, po prostu trzeba przy Nim trwać nawet, gdy się zwątpi w Jego obecność. Zawsze trwać, na cichej adoracji Jezusa w swym sercu…