Współczucie - wartość niezbędna do zbawienia!

Zima 1943 roku była jedną z najmroźniejszych w tym dziesięcioleciu. Kilka dni temu do obozu koncentracyjnego Auschwitz Birkenau wyruszył pociąg z Warszawy wypełniony więźniami aresztowanymi podczas łapanki. Droga ze stolicy do fabryki śmierci wynosiła 300km i trwała już pięć dni. Była godzina osiemnasta. Słońce zaszło przed kilkoma godzinami. Alfred Bielecki - młody, przystojny mężczyzna - siedział w jednym z wagonów z głową ukrytą w dłoniach. Blond włosy opadały mu na twarz. Policzek przecinała długa blizna. Jego ubranie zdradzało, że nie był przygotowany na taką wyprawę. Miał na sobie cienką kurtkę, sweter i znoszone spodnie. Bez czapki, szala i rękawiczek marzł okrutnie. Nieustannie analizował ostanie wydarzenia. Wciąż nie do końca zdawał sobie sprawę, z otaczającej go rzeczywistości. Koniec mur
Dobę później podróż chyliła się ku końcowi. Widać już było pierwsze zabudowania. Wkrótce pociąg dojechał do stacji w Oświęcimiu. Stamtąd więźniowie wyruszyli w stronę widocznych już murów obozu. Cegły były poniszczone. Na środku wysokiej ściany stała wyróżniająca się wielkością wartownia. Przy wejściu do obozu wisiał niemiecki napis "Arbeit macht frei&", co po polsku znaczy "Praca czyni wolnym". Karawana ludzi w niemal każdym wieku i obojga płci ruszyła naprzód. Potykali się i przewracali pospieszani przez SS-manów. Co kilka sekund usłyszeć można było dźwięk uderzenia kolbą karabinu w głowę. Wszyscy szli zgarbieni i skuleni ze strachu, jednak Alfred maszerował dzielnie wyprostowany i dumny. Nie chciał już na samym początku okazać słabości. Kiedy brama została otwarta, więźniowie wtłoczyli się do środka. Prowadzeni przez niemieckich żołnierzy szli dalej, aż dotarli do największego z budynków. Po kilku minutach wszyscy znaleźli się w wielkiej hali. Czekało tam kilku SS-manów. Niektórzy z nich pomagali ustawić tłum wzdłuż ścian hali. Następnie jeden Niemiec obszedł całe pomieszczenie dokonując selekcji wstępnej. Blisko połowa skazańców okazała się za słaba do pracy i została oddelegowana do komór gazowych. W oddali można było usłyszeć jęki i płacze biedaków, wśród których przeważały kobiety, dzieci i starcy. Bielecki razem z resztą więźniów ruszył dalej w kierunku łaźni. Zniósł w spokoju (choć z trudem) zabranie rzeczy osobistych oraz rozebranie do naga. Potem wszyscy zostali ogoleni, a następnie wepchnięci pod prysznic. Można było się tam wykąpać i zaspokoić pragnienie, jednak utrudniali im to złośliwi Niemcy, puszczając na przemian zimną i gorącą wodę. Po przyodzianiu w obozowy pasiak, więźniowie ruszyli na mróz, aby pracować. Wieczorem dostali kolację składającą się z kromki chleba i czarnej kawy, a zaraz potem poszli do spania w ciasnych barakach.
Tydzień później Alfred ledwo trzymał się na nogach. Choć był silnym i wytrzymałym mężczyzną, na samą myśl o następnym dniu robiło mu się niedobrze. Miał brudną twarz i zawszoną głowę. Osłabiony biegunką z powodu głodu prawie się przewracał. Wiedział jednak, że jeśli ulegnie niemocy, zostanie wysłany do komory gazowej. Pod czujnym spojrzeniem niemieckiego SS-mana, pracował dalej. Na szczęście wkrótce zabrzmiał sygnał oznaczający koniec pracy. Pokuśtykał na stołówkę. Z powodu zmęczenia, dotarł prawie pół minuty za późno. Przy wejściu zobaczył żołnierza, który nagle ryknął coś po niemiecku. Piotr nie zrozumiał ani słowa, więc podszedł do kotła, z którego wydawano żywność. Rozwścieczony strażnik, podbiegł do Polaka, chwycił go za bark, odwrócił ku sobie, a następnie zaczął wrzeszczeć. Bielecki kierowany strachem odszedł. Nie mając co ze sobą zrobić, skierował się ku stołowi i usiadł na krześle. Z zazdrością patrzył na czerstwy chleb ze spleśniałą marmoladą, które to danie jadła reszta więźniów. Nagle jeden z jego sąsiadów - na oko czterdziestoletni szatyn średniego wzrostu, o piwnych oczach z przerzedzonymi włosami - odezwał się do niego.
- Witaj - powiedział. - Znam niemiecki i wiem co mówił tamten Szwab.
- Powiedz - poprosił zainteresowany Alfred
- Z powodu spóźnienia na kolację nie można dostać posiłku. Pomijając kilka wulgarnych słów - chwilę zastanowił się, po czym dodał. - Masz.
Podzielił swoją kromkę na pół i dał jedną część koledze. Rozmawiali przez chwilę, jednak zostali uciszeni przez Niemców za konwersację w języku polskim. Nieznajomy przedstawił się jeszcze, po czym obaj zaczęli jeść.
Nadszedł styczeń. Rok 1944 nie zapowiadał się lepiej, niż poprzedni. Jednak Bieleckiemu było znacznie łatwiej. W męczącej pracy pomagała świadomość nowej znajomości. Razem z przyjacielem ? Tymoteuszem Czechowiczem - wytrwale znosił codzienne katusze. Wprawdzie rzadko zdarzała się sytuacja, gdy pracowali w jednym miejscu, jednak spotykali się na każdym posiłku i w nocy.
Kilka dni później, do obozu przyjechali kolejni ludzie. Prawie całkowicie wyniszczeni pracą przyjaciele przyglądali się im, przywołując wspomnienia sprzed tygodni, kiedy to oni wchodzili przez bramę. Z żalem patrzyli na harde miny więźniów, wiedząc, że jeszcze dzisiaj one zrzędną. Większość osób wraz z którymi tu przybyli poumierała z wysiłku, głodu lub została zgładzona w komorze gazowej. Wytrwali już tylko najsilniejsi. Niemcy stwierdzili widocznie, że brakuje rąk do pracy i postanowili zaciągnąć nowych więźniów. Piotr oraz Tymoteusz patrzyli ze smutkiem na najsłabszych, którzy za kilka minut zginą. Współczuli im, myśląc o rodzinach, które pozostawili w domu. Wiedzieli, że tak dalej być nie może. Nie mogli zorganizować powstania zbrojnego, ponieważ przegraliby z setkami SS-manów. Naradzili się, uznając, że trzeba zorganizować jakąś pomoc dla najsłabszych, którzy mogą zginąć po kilku dniach od przybycia. Zdecydowali się stworzyć organizację, pomagającą potrzebującym. Ustalili, że w nocy obmyślą, co robić.
Kiedy więźniowie weszli do baraku, strażnik zamknął drzwi i odszedł. Prawie wszyscy zasnęli. Alfred i Tymoteusz wyślizgnęli się z niewygodnych posłań i poszli w kąt pomieszczenia, aby nikogo nie obudzić. Zaczęli rozmawiać. Ustalali powoli szczegóły akcji. Decydowali kogo przyjąć, a kto nie zasługuje na zaufanie.
Ranek dwunastego stycznia był równie zimny, jak inne. Przyjaciele szli do pracy, werbując współpracowników. Część więźniów nie zgadzała się, jednak wielu przystało na propozycję. Po pozyskaniu kilkunastu działaczy, kompani zaczęli robić to co reszta, aby nie wzbudzić podejrzeń. Osiem godzin później, Piotr wyruszył na zapowiedziany przez żołnierza obiad. Z przykrością stwierdził, że jego kolega się spóźnia. Nie było go przy stole, ani w najbliższej okolicy. Bielecki wszedł do środka i podszedł do kotła, z którego rozdawano żywność. Spotkała go tam miła niespodzianka: oprócz talerza z zupą zobaczył uśmiechniętego przyjaciela. Okazało się, że Czechowicz miał dzisiaj dyżur przy tym stanowisku. Alfred jadł zupę wolno, aby dłużej zostać przy stole. Kilka minut później dołączył do niego Tymoteusz. Teraz mogli porozmawiać. Szeptem ustalali z innymi działaczami kolejne szczegóły planu.
Ta noc niczym nie różniła się od poprzednich. Może tylko jednym - wszyscy konfederaci zebrali się w jednym baraku, aby uzgodnić szczegóły planu działania. Spotkani przebiegało szybko i sprawnie. Sprawy organizacyjne były załatwione. Akcja ruszyła już następnego dnia.
Po tygodniu działacze byli znani przez więźniów w całym obozie. . Pomagali słabszym przetrwać, roznosząc zdobyte pożywienie. Wspierali również ludzi załamanych psychicznie. Jednak największe pole do popisu mieli, kiedy wybuchła epidemia tyfusu. Robotnicy osłabieni pracą, umierali w przerażającym tempie. Nie było lekarstw, które mogłyby zapobiec infekcji. Organizacja po raz pierwszy trafiła na problem nie do rozwiązania. Starali się pomagać chorym, ale każdy kontakt z nimi, kończył się zarażeniem. Po tygodniu połowa więźniów umarła. Ludzie słabli, przez co ginęli również w komorach gazowych. Nawet SS-mani nie utrzymywali się przy życiu, ale mieli lepszą odporność, co dawało im przewagę. Wkrótce Alfred i Tymoteusz przestali pracować, z powodu braku sił. Umierali. Do ich baraku przyszedł wściekły żołnierz. Również sprawiał wrażenie chorego. Chwycił mężczyzn za koszule, które jeszcze bardziej wisiały na ich wychudzonych ciałach. Bez słowa zawlókł ich w stronę komory gazowej. Sam chwiał się na nogach, ale miał jeszcze dość sił, aby ciągnąć za sobą konających. Otworzył drzwi komory gazowej, po czym przewrócił się. Zemdlał. Drzwi zatrzasnęły się a do pomieszczenia wpuszczono Cyklon B.
Przyjaciele nie wiedzieli gdzie się znajdują. Wokół było oślepiająco jasno. W pobliżu znajdowały się schody prowadzące do wielkich wrót. Koło bramy stał brodaty mężczyzna z olbrzymim, złotym kluczem.
- Czego chcecie, przybysze? - zapytał.
- Eee?kim pan jest? - chciał upewnić się Alfred
- Jestem Świętym Piotrem i strzegę drzwi do Raju
- Czy możemy wejść?
- Zaznaliście współczucia wartości koniecznej do zbawienia. Dlatego też wpuszczę was do środka.
Otworzył drzwi, po czym pozwolił wejść przybyszom. Zaraz potem do bramy podszedł SS-man, który umarł razem z więźniami w komorze gazowej. Bez słowa wspiął się po schodach do drzwi, jednak został odepchnięty przez Świętego Piotra, który krzyknął:
- Idź precz! Zostaniesz potępiony, albowiem nigdy nie wiedziałeś, czym jest litość.

Dodaj swoją odpowiedź