Moja przygoda z Papuą.
Opowiem Wam o Papui. Opowiem Wam o jej mieszkańcach. Opowiem o miejscu, które narodziło się całkiem niedawno zarówno geograficznie, kulturowo, jak i dla mnie.
Mój kontakt z tym odległym od nas światem nastąpił już przed laty, w momencie kiedy w antykwariacie ujrzałem, zakupiłem i przeczytałem książkę o ludożercach z wysp Oceanii. To co w niej było zawarte poszerzyło moją wyobraźnię i pozostawiło we mnie głęboki dreszcz emocji. Jednocześnie było mi tego jeszcze zbyt mało abym uwierzył ot tak we wszystkie przedstawione przez pisarza opowieści. Dlatego, w niedługim czasie, stąpając pewnie po ułożonych przez los kamykach, zorganizowałem kilka spotkań z misjonarzami, którym było dane pracować w najbardziej niedostępnych miejscach Papui Nowej Gwinei.
Wspomnę, że ten czas rozmów stanowił dla mnie również jeden z najważniejszych etapów w trakcie decydowania o przyszłej drodze zawodowej. I dlatego wybrałem uczelnię medyczną. Dziwne, w jaki sposób, czasami wczoraj nie do przewidzenia, człowiek obiera kierunki rozwoju życiowego.
Właśnie wtedy poczułem ostateczne zdecydowanie do wyjazdu, zdecydowanie, jakie trudno byłoby dopasować do moich pozostałych życiowych zainteresowań. To całe żywiołowe podekscytowanie udało się powoli ogarnąć i usystematyzować a następnie ukierunkować na zorganizowanie upragnionej podróży.
Czas mijał. Po kilku latach oczekiwania w kolejce na dofinansowanie pobytu na Papui z ramienia odszukanej wcześniej fundacji, jej kierownictwo zaproponowało mi... Zambię (!!!). Usłyszałem krótkie: „...bo taniej i bezpieczniej”. O mało nie skapitulowałem. Pomyślałem, że nadszedł wreszcie czas na wzięcie sprawy we własne ręce. Rok poszukiwań sponsorów wespół z zaoferowaną pomocą Fundacji przyniósł wymaganą kwotę na bilet. Już mogłem odsapnąć i nie żałować odrzuconej przeze mnie wcześniej Zambii. W końcu przybliżył się świat, magicznej dla mnie, Papui.
W ten oto sposób upartość, cierpliwość i konsekwentne dążenie do raz obranego celu zostały uwieńczone nagrodą.
Trudno było mi to na końcu wszystkich perypetii ogarnąć a przecież dla mnie szykował się dopiero początek wielkiej życiowej przygody z Papuą.
Podróż na tę drugą w świecie pod względem wielkości wyspę trwała 3 dni. Mój pobyt na niej, przez okres lipca, sierpnia oraz września 2002 roku, ukierunkowany został na pracę wolontariacką u boku tamtejszej, skromnej służby zdrowia, skupionej głównie tuż przy placówkach misyjnych. Z początku byłem nieco zatrwożony faktem, że podążałem tam sam, bez bratniej- polskiej duszy gdzieś tuż obok. Jednak to nastawienie szybko minęło. Już częste, czterokrotne, przesiadki z samolotu na samolot zajmowały dostatecznie moją uwagę i powodowały natychmiastowe rozluźnienie emocji. Ponadto miałem przeczucie czekających na mnie, gdzieś w głębi papuaskiej krainy, przygód, o których czytałem wielokrotnie w książkach podróżników.
Wiedziałem, że lecę do Simbu – prowincji leżącej w samym sercu pasma Bismarka, najwyższego łańcucha górskiego pomiędzy Himalajami a Andami. Zanim postawiłem stopę na ziemi Papuasów, byłem zdumiony i jednocześnie oczarowany tatuażami na twarzach stewardess obsługujących linie Air Niugini.
Kiedy wylądowałem w stolicy Papui Nowej Gwinei, Post Moresby, również zaskoczyły mnie ogromne, namalowane na ścianach lotniska „dzikie twarze”. Czuło się, że kraj ten fascynuje i zaprasza gości do poznania jego wspaniałej kultury, tak bardzo egzotycznej dla Europejczyka. Po krótkim postoju u zakonników w Port Moresby poleciałem w głąb wyspy, do Mount Hagen. Ten lot zapamiętałem z najmocniejszymi, towarzyszącymi mu emocjami. Wchodząc na pokład małego Fokker’a moją uwagę przykuli liczni papuascy współpasażerowie, którzy, jak gdyby nigdy nic byli bez obuwia. Za to z wielkimi, imponującymi brodami. Czułem, że swoimi świeżo wypastowanymi polskimi, wojskowymi butami zwracałem niepotrzebną uwagę. Krępowało mnie bardzo, że nie byłem jak oni. Ale i tak wszelkie moje oczekiwania przeszedł pilot owego samolotu. Jego iście podniebny majstersztyk naszpikowany był wyśmienitym slalomem poprzez pnące się ponad chmury papuaskie czterotysięczniki. A samą powierzchnię pasa startowego, położonego na cudownym zalesionym płaskowyżu, można było dostrzec dopiero krótko przed momentem lądowania! Ten mistrzowski pilotaż sprawiał chwilowe bezdechy. W Mount Hagen aby z lotniska dostać się do miasta, musiałem najpierw przedrzeć się przez zwartą grupę gapiów, dla których lądujący samolot okazywał się nadal niemałą rozrywką. Na szczęście czekała już na mnie ekipa Papuasów z siostrą Kingą Czerwonką na czele. Pomimo wyraźnie odczuwanego zmęczenia minioną podróżą, oczy nie miały najmniejszego zamiaru zmniejszać swej czujności. Nic dziwnego gdyż do pokonania terenową Toyotą mieliśmy jeszcze 100 kilometrowy odcinek trasy łączącej nas z miejscem docelowym.
Plan moich praktyk przewidywał pobyt w dwóch różnych miejscach, Pracę rozpocząłem w przychodni mieszczącej się w małej wiosce Mingende. Cały kompleks otaczających malutką wioskę misyjnych budynków leży na wysokości 1500 m n.p.m. i jest pięknie usytuowany na zboczu góry liczącej 2500 m n.p.m. W Mingende znajduje się siedziba biskupa ze wspaniale prezentującym się kościołem. Wszystko wokoło jak okiem sięgnąć było zadziwiające i zachwycające. Niestety, pierwsze dwa dni musiałem poświęcić na zaaklimatyzowanie się do nowego czasu (8 godzin różnicy) i klimatu.
Z początku mieszkańcy wioski uważnie przyglądali się wszystkim moim działaniom. Ja także pilnie ich obserwowałem, ale natychmiast ruszyłem do pracy, pomagając we wszystkich czynnościach pielęgniarskich. Przychodnią w Mingende kierowała siostra Kinga, która jednocześnie opiekuje się chorymi jako pielęgniarka i położna. Moja praktyka odbywała się pod jej nadzorem, jak również jej papuaskich koleżanek i kolegów. Podczas pracy w ambulatorium zauważyłem, ku mojemu wielkiemu zdziwieniu, że pielęgniarki sprawowały kompleksową opiekę od wywiadu do rozpoznania, a następnie samodzielnie planowały leczenie! Zauważyłem, że przy wykonywaniu tych czynności często posługiwały się swoimi medycznymi poradnikami; były to książeczki, wydane w tym właśnie celu po angielsku (język urzędowy) przez Ministerstwo Zdrowia Papui Nowej Gwinei. Ciekawe rozwiązanie deficytu personelu lekarskiego. Tylko w przypadku większych komplikacji pielęgniarki kierowały pacjenta do szpitala oddalonego o kilkadziesiąt kilometrów.
Dzień pracy w szpitalu rozpoczynał się od generalnego sprzątania poszczególnych oddziałów. Wyglądało to bardzo ciekawie, gdyż cały personel pielęgniarski posługiwał się przy tym miotełkami wykonanymi z gałęzi. Na czas rannych porządków pacjenci wychodzili na zewnątrz, a niektórzy po prostu kładli się na trawniku i kontynuowali sen. Po tym wielkim "kurzeniu" pielęgniarki otwierały ambulatorium i zaczynały wykonywać swoje medyczne obowiązki. Ich pełen spokoju wzrok i życzliwy uśmiech zachęciły mnie natychmiast do uczestnictwa we wszystkich czynnościach. Nie mogłem przestać podziwiać wspaniale prezentujących się tatuaży plemiennych na ciałach pacjentów. Wystarczyła mi wczesnoporanna u nich wizyta, abym do dziś dnia pamiętał tę, ujmującą swą niepowtarzalnością, żywą mozaikę tuszu. Najczęściej przyjmowaliśmy i leczyliśmy chorych z malarią, durem brzusznych, zapaleniem płuc. Bardzo częstymi pacjentami byli również chorzy na gruźlicę i anemię (głównie dzieci). Do dyspozycji mieliśmy laboratorium oraz USG i EKG, a na RTG jeździliśmy z pacjentami do szpitala w Kundiawie (ok. 30 km). Byłem pełen podziwu dla pielęgniarek, które z większością przypadków klinicznych radziły sobie same a dodatkowo wykonywały małe zabiegi chirurgiczne. Dyżurowałem do godz. 16, ale do dyspozycji musiałem być przez całą dobę. Wolny czas w pełni poświęcałem na poznawanie papuaskich, wołających mnie skrycie, okolicznych zakamarków. Nie wątpię, że w tamtym czasie porządnie zamęczałem swojego anioła stróża, gdyż to co mnie pociągało najmocniej stanowiło w owym czasie i miejscu największe niebezpieczeństwo: plemienne bijatyki. Traf chciał, że akurat w okresie mojej obecności na wyspie przeprowadzane były wybory parlamentarne. Dla Papuasów to nadwyraz ważne wydarzenie. Stanowi jakby pożywkę dla ich odwiecznych predyspozycji prezentowania swojej klanowej siły i hartu wojowniczego ducha. Wszystkie plemiona, te większe i te mniejsze, wystawiały swojego kandydata na rządowe stanowiska. Pomnożenie tego przez ogromną ilość wiosek, z których prawie każda to inne plemię, dawało imponujące wyniki frekwencji wyborczej. Dlatego w atmosferze codziennej pracy nie brakowało odgłosów papuaskich potyczek dochodzących z okolicznych wzgórz i dolin. Niedługo po takich incydentach mogłem swobodnie, podczas udzielania pomocy medycznej, poprzyglądać się i bliżej poznać ów wojowników, dumnych z poniesionych, w imię swego kandydata, ran.
Byłem nieustannie ostrzegany przez mojego sąsiada Papuasa, położnika, aby nigdzie poza wioskę nie wychodzić. Przychodziło mi z trudem powstrzymywanie mojej niebezpiecznie rosnącej ciekawości. W konsekwencji to ona, w połączeniu z odwagą do poznawania „nowego” sprawiły, że pewnego dnia postanowiłem nieco urozmaicić sobie poziom doznań. Uzbrojony w aparat fotograficzny i opatrzność zdecydowanie ruszyłem poza wioskę. Nie minęło kilkadziesiąt minut marszu i wnet usłyszałem, unoszący się w oddali okrzyk: white man, white man !!! Znieruchomiałem, gdy spostrzegłem, jak szybko czarnoskóre postaci wyłoniły się z malutkiej chatki na zboczu góry. Jej dach spowity był gęstymi kłębami dymu. Natrafiłem na tubylców. W mgnieniu oka zostałem otoczony przez zwartą grupę mężczyzn trzymających w dłoniach zatrważająco długie maczety. Jednak swoim zachowaniem dali mi jasno do zrozumienia swoje pokojowe nastawienie. Lecz po wnikliwszej ich obserwacji stwierdziłem, że było to podyktowane między innymi przez zażywane często, i powszechnie hodowane w zaroślach, środki odurzające. Niesamowite w tym zajściu były ich zachęcające namowy do gościny w domku z bambusa. I dlatego nie chcieli mnie tak szybko pożegnać.
Przez okres wyborczy Papuasi spotykają się na plemiennych naradach właśnie w specjalnie do tego celu wzniesionych chatach. Te imponujące budowle w tym czasie stanowią miejsce, w którym dorośli mężczyźni naradzają się komu, gdzie i kiedy „przyłożyć”. Biada wtedy zaskoczonym wioskom, których kandydat do rządu prowadzi w wyścigu wyborczym. Sens i forma tego zachowania zdaje się mieć korzenie w ich, jeszcze nie tak odległej, przeszłości. Wtedy to „bambusowe schrony” również stanowiły miejsce planów militarnych.
Po miesiącu pracy u boku papuaskich pielęgniarek w Mingende przyszła pora na przeniesienie do bardziej rozbudowanego kompleksu medycznego - szpitala w Kundiawie. Szpital Rządowy w Kundiawie (5 tys. mieszkańców) to największa instytucja w mieście i jednocześnie miejsce pracy ponad 100 pielęgniarek i pielęgniarzy oraz 6 lekarzy. Muszą dawać sobie radę z rejonem liczącym 200 tys. mieszkańców. Szpital położony pośród malowniczych szczytów sprawiał wrażenie, jakby przeniesiono cząstkę cywilizacji wprost do rajskiej scenerii. Przywitał mnie tam ksiądz dr Jan Jaworski. Jako misjonarz i jedyny w środkowej części wyspy chirurg imponował swą niespożytą energią i pełną determinacją. Bardzo szybko wprowadził mnie w arkana medycyny tropikalnej. Pod jego bacznym okiem codziennie pomagałem w pracy lekarzom, zwłaszcza na bloku operacyjnym.
Na każdym z oddziałów występowało niesamowite, jak dla nas, zjawisko. Do szpitala z chorym przychodziła cała rodzina oraz współplemieńcy, przy czym część z nich zostawała na oddziale z nowoprzyjętym pacjentem, śpiąc pod jego łóżkiem. W Papui Nowej Gwinei przynależność do plemienia daje poszczególnym jego członkom gwarancję opieki w razie niebezpieczeństwa lub choroby, stąd to zaskakujące dla mnie zachowanie.
To właśnie wybory i związane z nimi walki sprawiały, że doktorowi Jaworskiemu starczało jedynie czasu na przespanie się po całym dniu zabiegów operacyjnych: wyciągania odłamków. Dla wielu pacjentów zabrakło czasu. Umarli. Te wstrząsające człowiekiem efekty ludzkiej działalności wojennej dawało się łatwo przeanalizować. Na Papui każda wioska to inna kultura, inny język. Europejczycy wprowadzili na tych ziemiach dwa podstawowe języki, będące połączeniem języków angielskiego, niemieckiego oraz licznych języków papuaskich. Na wybrzeżu jest to Pidgin - Motu, w interiorze Pidgin - English. Ale nie wszędzie przyjęła się ta innowacja, zwłaszcza na jej efekty wśród Papuasów z wnętrza wyspy trzeba będzie jeszcze poczekać. Samo górzyste serce wyspy od niepamiętnych czasów buchało gorącem. I nie chodzi bynajmniej o panujące tam temperatury lecz o typowo góralski temperament mieszkańców. Region Simbu całkiem niedawno okrzyknięto jednym z najniebezpieczniejszych rejonów świata. A do tego tytułu przyczyniły się wielokrotne napaści na chętnych wrażeń „intruzów”, przysyłanych przez biura podróży. Do tej izolacji dodatkowo dołożono prohibicję i w ten sposób rozpoczęto proces cywilizowania.
Codzienność na Papui i coraz to dalsze zagłębianie się w jej rytm były dopełniane opowieściami z życia, goszczących u nas przejazdem, misjonarzy. Pamiętam te wieczory, podczas których można było uścisnąć dłoń człowieka przechowującego w sobie więcej niezwykłych wieści aniżeli niejedno czasopismo. To prawdziwe chodzące książki przygodowe.
Dlatego też byłem bardzo podekscytowany możliwością dotarcia do Yombar, parafii ks. Jaworskiego. Miejsca długo nie odwiedzonego, jakby zapomnianego, ale powszechnie znanego z zaciekle toczonych tam walk. Teren ten zamieszkany był przez ludność pozostającą w dalszym ciągu w znacznej odległości od zgiełku nowoczesnego świata. W każdą niedzielę wcześnie rano wyruszaliśmy wspólnie na kilkukilometrową wyprawę, aby odprawić mszę św. Przypominało to raczej przeprawę zwiadowczą. Idąc wśród przecudownej roślinności, przechodząc w bród przez rwące potoki, nie mogłem uwierzyć własnym oczom, kiedy wokoło widziałem same zgliszcza papuaskich domostw. Żeby tego było mało niejednokrotnie dobiegał do nas pobliski przeciągły okrzyk człowieka. Czułem się, jakbym brał udział w kręceniu Winetu. Po prostu wybory. Tu tak jest co 5 lat - wzdychał ksiądz Jan. Po dotarciu na miejsce świeżo założonej misji zastaliśmy domek parafialny zupełnie rozkradziony i zdewastowany. Widziałem bezsilne załamywanie rąk misjonarza, który musi oglądać koniec początku. Jednak to było chwilowe, gdyż po krótkich oględzinach świątyni z plebanią ksiądz całą swą mocą uruchomił, pominiętą cudem przez rabusiów, dzwonnicę. Po czterdziestu minutach ustawicznego gongu na horyzoncie zamajaczyła pojedyncza ludzka postać. Na spotkanie przyszedł wierny, papuaski katecheta. Czasami długie dzwonienie kończyło się jedynie samotnym echem. Niesamowite, ale właśnie dzięki takim sytuacjom odnosiłem wrażenie, że przebywałem na krańcu świata. I tak, już po wszystkim, każdej niedzieli to co przydatne przenosiliśmy na plecach z Yombar w bezpieczne miejsce.
Spełniając swoje wolontariackie obowiązki nie mogłem nie zauważyć niebosiężnych, stojących tuż na wyciągnięcie ręki, majestatycznych gór. Od tysiącleci niczym prawdziwe władczynie zdążyły zaprowadzić, w samym środku rozpościerającego się pod nimi lądu, jedyny w swoim rodzaju porządek. I tak mogłem delektować się ich zewnętrznym pięknem a szczególnie ostrymi, jak piła, wierzchołkami. Kierując się przeczuciem skrywającego się tam „innego świata” pewnego dnia o świcie ruszyłem podekscytowany na spotkanie kolejnej papuaskiej przygody. Po drodze wielokrotnie mijałem uśpione jeszcze wczesnym porankiem domostwa. Na wszelki wypadek moja czujność pozostawała stale wyostrzona. Przez dłuższy czas skupiony byłem na, zaskakujących mnie, przydomowych grobach. Drewniane krzyże, tuż obok wejścia do bambusowej chatki, jakby krzyczały swym nietypowym usytuowaniem. Potem dowiedziałem się, że groby te to nie tylko schrystianizowany kult przodków ale wypracowany przez Papuasów niezawodny sposób oznakowania swojej posesji i wiążących się z nią praw do własności. A jak wiadomo, w takich sprawach roszczeń nigdy nie brakuje. Zwłaszcza na Papui, gdzie od dawien dawna ludzie zabiegali o każdą cząstkę ziemi.
Dalej, w kierunku wierzchołków, droga ciągnęła się poprzez gęsto zbity roślinnością las. Spośród tej jakby prehistorycznej scenerii wyłoniła się polana z nielicznymi bambusowymi chatynkami. Wszystko wokół, otulone co dopiero niknącą mgłą, wydawało się ciche i senne. Bez większego wahania skierowałem swe kroki w środek wioski. Nagle usłyszałem zza pleców to, co już nie raz na tej wyspie dane mi było wysłuchiwać: white man, white man !!! W tamtych stronach to ów magiczne hasło podnosiło za każdym razem nie lada sensację. Gdy już wszyscy Papuasi zdążyli, niczym błyskawica, pojawić się przy mnie poczułem się jak Murzyn w środku polskiej wioski.
Czasami trzeba trafić kilkadziesiąt tysięcy kilometrów dalej, aby tak naprawdę poczuć to na własnej skórze, po prostu zrozumieć inność drugiego i zachłysnąć się tolerancją.
Po wspólnie przeżytych emocjach, kiedy już wszyscy uradowani byli w pełni możliwością dotknięcia skóry i włosów Białego, mogłem jeszcze dodatkowo nacieszyć się eskortą Papuasów aż do samej granicy ich terytorium.
W taki sposób było mi dane doświadczyć potężnie drzemiącej we mnie po dziś dzień pokory w stosunku do przebogatej kultury czarnoskórych wyspiarzy. Patrząc im w oczy na pożegnanie czułem, że ten czas spędziłem z prawdziwą lecz ciągle zagadkową dla nas, Papuą Nową Gwineą. A wchodząc na pokład samolotu byłem przekonany o wewnętrznej potrzebie powrotu w te podniebne tropikalne królestwo potomków ludożerców. Czasami marzenia się spełniają... A ja po prostu zawsze w to wierzyłem.