O głodnym niedźwiedziu Mieszkaliśmy w górach. Tuż przed świętami mama wysłała mnie i brata po bazie. Szliśmy drogą, głośno pokrzykując. Nie w głowie nam było szukać wierzbowych gałązek. Postanowilismy zaszaleć … i obudzić niedźwiedzia. Kiedyś podsłuchaliśmy rozmowę ojca z sąsiadem. Ten opowiadała, że wie gdzie niedźwiedź ma gawrę. Właśnie teraz szliśmy w to miejsce. Byliśmy już na skraju lasu, gdy nagle zza drzew wybiegł czarny stwór. Zaczęliśmy w pośpiechu uciekać w stronę wioski. Żaden z nas się nawet nie oglądnął. Prawie nieżywi wpadliśmy do domu. Upadliśmy na podłogę i leżeliśmy kilka minut, jak nieżywi. Dopiero po jakimś czasie opowiedzieliśmy mamie, co się stało… - Na pewno to był głodny niedźwiedź, bo by tak głośno nie ryczał-zapewniał mamę Bolek.- Na pewno chciał nas pożreć –potakiwałem mu. Ktoś zapukał do drzwi. Gdy mama otworzyła, w drzwiach pojawił się… niedźwiedź. Osłupieliśmy i zaczęliśmy się trząść ze strachu. Mama wybuchnęła śmiechem, bo tym głodnym niedźwiedziem okazał się przebrany tata. Taka dostaliśmy nauczkę. Już nigdy nie lekceważyliśmy poleceń rodziców i nie robiliśmy żadnych głupstw.
Pewnego, pięknego lipcowego dnia, tata postanowił zabrać mnie na przejażdżkę rowerową. Wyjęliśmy szybko z garażu rowery, szybko zrobiliśmy ich przegląd i ruszyliśmy w drogę. Tata zawsze słynął w szkole i w rodzinie z najlepszej orientacji w terenie, jednak tym zaraz trochę zawiódł... Jechaliśmy i jechaliśmy, przez lasy, pola, łąki, mijaliśmy piękne letnie, malownicze krajobrazy, ptaki umilały nam drogę swoim delikatnym śpiewem, wiatr lekko dmuchał nam w twarze i rozmawialiśmy przez cały czas. Tato opowiadał mi o swoich szkolnych czasach, o obozach, pierwszej miłości i nagle... - Aniu, czy my dobrze jedziemy? - Nie wiem, to ty tatku zawsze się chwialiłeś swoją wybitną orientacją w terenie- Zagadnęłam pogodnie. Jechaliśmy bez słowa przez długi, długi czas i tata był wyraźnie spanikowany. - Przepraszam, w którą stronę należy jechać, aby trafić do centrum Warszawy?- zapytał uprzejmie tatko starszą panią z siwymi włosami i grubymi szkłami od okularów. - Musi pan teraz skręcić w lewo i cały czas prosto. - Odpowiedziała starsza kobieta uśmiechając się pogonie i miło. Jechaliśmy tak cały czas w ciszy, niby jedziemy według wskazówek pani, ale ani śladu centrum Warszawy nie widać. Jechaliśmy tak chyba przez godzinę kiedy usłyszeliśmy cichy pomruk wydawany przez malutką, wiejską rzeczkę. Poczuliśmy, że zahaczyliśmy o coś bardzo wielkiego i było już za późno na ratunek, ponieważ wylądowaliśmy w zimnej, orzeźwiającej rzeczce. - Chyba pani źle nas poprowadziła...- Powiedział rozbawiony tata, po czym zaczęliśmy się chlapać wodą i dopiero po pięciu godzinach rzetelnych poszukiwań drogi powrotnej, wróciliśmy do domu.