"Socjalizmu będziemy bronić jak niepodległości"O propagandzie PRL z Jerzym Eislerem rozmawia Barbara Polak
"SOCJALIZMU BĘDZIEMY BRONIĆ JAK NIEPODLEGŁOŚCI" O propagandzie PRL z Jerzym Eislerem rozmawia Barbara Polak
Barbara Polak - W samym pojęciu propagandy nie jest zawarte odkształcanie rzeczywistości. A jednak propaganda PRL zrobiła z tego zasadę.
Jerzy Eisler - Propaganda - wbrew temu, co myśli wielu ludzi - nie jest związana wyłącznie z reżimami dyktatorskimi, gdyż w każdym nowoczesnym państwie mamy do czynienia z propagandą, na przykład gdy rząd chce przekonać do swojej decyzji własne społeczeństwo. Cel, charakter i środki, jakimi posługuje się propaganda, stanowi o różnicy między systemem demokratycznym a dyktatorskim.
Jedną z fundamentalnych cech wszelkich systemów dyktatorskich jest rozbudowany i scentralizowany system informacji. Nie inaczej było w Polsce Ludowej. Przy tym chodzi tu nie tyle o system informacji, ile o system agitacji, polegającej na powtarzaniu w nieskończoność pewnych haseł czy sloganów. Manipulowanie informacją służyło między innymi celom propagandowym. Zadaniem PRL-owskiej propagandy było więc również kreowanie rzeczywistości, która wcale nie musiała być (i zwykle nie była) odbiciem stanu faktycznego.
Barbara Polak - Jakich narzędzi używano do tego celu?
Jerzy Eisler - Największym mistrzem propagandy w nowożytnych dziejach świata był niewątpliwie minister Joseph Geobbels. Byli też, może nie aż tak sławni, twórcy propagandy komunistycznej w stalinowskim Związku Radzieckim, między innymi odpowiedzialny za "front kulturalny" Andriej Żdanow.
W działalność propagandową angażowali się też wielcy radzieccy reżyserzy: Siergiej Eisenstein, Wsiewołod Pudowkin, Oleksandr Dowżenko. Ich filmy, a wiele ich powstało na zamówienie władz, miały do spełnienia ważną politycznie rolę, co nie znaczy, że były pozbawione walorów artystycznych.
Na marginesie warto przypomnieć, że kadry ze szturmu na Pałac Zimowy nakręcone przez Eisensteina dziesięć lat po wydarzeniach przeszły do historii jako dokument, choć - naturalnie - dokumentem nie były. Pokazywano je potem przez wiele lat w telewizji, przy każdej rocznicy rewolucji październikowej.
Barbara Polak - Powiedzmy tu na marginesie, że Eisenstein jest przedstawicielem rzesz twórców, którzy sami nie będąc przekonanymi komunistami, ulegli komunistycznej propagandzie i pracowali na jej rzecz. A w końcu stali się jej ofiarami, ich twórczość poddawana była bezwzględnej cenzurze.
Jerzy Eisler - Do tego typu socjotechnicznych zabiegów odwoływano się też w powojennej Polsce, choć może nie aż tak otwarcie. Wraz z powstaniem Polskiego Komitetu Wyzwolenia Narodowego powołano do życia resort informacji i propagandy. Mediami, które w pierwszych powojennych latach odgrywały ogromną rolę, były film i radio. Wystarczy przypomnieć, że lubelska rozgłośnia radiowa, działająca w wagonie kolejowym sławna "Pszczółka", rozpoczęła pracę już w sierpniu 1944 r. Pikanterii całej sprawie dodawał fakt, że radzieckie władze wojenne wydały, na czas wyzwalania Polski spod okupacji niemieckiej, zakaz posiadania radioodbiorników. Faktycznie właściwie go tylko przedłużyły, bo Polacy pod okupacją niemiecką też nie mogli mieć odbiorników. Ten zakaz przedłużono do czerwca 1945 r.; został anulowany dopiero kilka tygodni po zakończeniu wojny w Europie.
Barbara Polak - Wobec tego dla kogo było to lubelskie radio?
Jerzy Eisler - Paradoksalnie, dla wszystkich bez wyjątku. Nadajniki były połączone z istniejącym w centralnych punktach miast systemem głośników, które w czasie okupacji hitlerowskiej nazywano szczekaczkami. Informowano przez nie o sukcesach, a później także o niepowodzeniach armii niemieckiej, to znaczy "o wycofywaniu się jej oddziałów na z góry upatrzone pozycje" - jak ujmowano to zwykle w propagandowych komunikatach wojennych. Podobnie w latach 1944-1945 przez radiowęzeł przekazywano komunikaty o sukcesach Armii Czerwonej, z tą jednak różnicą, że do komunikatów, czy potem audycji, dodawano hymn narodowy, Warszawiankę, pieśni narodowe, patriotyczne, religijne, na przykład Kiedy ranne wstają zorze, którą w pierwszych latach istnienia Polski Ludowej każdego dnia Polskie Radio inaugurowało swój program...
Barbara Polak - ...wtedy, gdy pierwsza zmiana szła do pracy.
Jerzy Eisler - Przywoływano także naszych wielkich twórców - Adama Mickiewicza, Henryka Sienkiewicza, nadawano muzykę Fryderyka Chopina, to, czego nie było pod okupacją niemiecką. Na ulicach pojawiły się biało-czerwone flagi. W prasie nadspodziewanie często używano patriotycznego słownictwa. Przywoływano pamięć bohaterów historycznych, a utworzone w Związku Radzieckim jednostki Wojska Polskiego nieprzypadkowo miały za patronów Tadeusza Kościuszkę, Romualda Traugutta, Józefa Bema itd., a nie byli to przecież działacze rewolucyjnego ruchu robotniczego. Chodziło o przekonanie społeczeństwa, że jest to polskie wojsko i polska władza, kraj jest wolny, a poczucie jego ograniczonej suwerenności miała złagodzić silna afirmacja pierwiastka narodowego - flagi, hymnu i zmienionego tylko nieznacznie godła.
Barbara Polak - To rzeczywiście musiało robić wrażenie.
Jerzy Eisler - Po pięciu latach wojny, władza przywracała ludziom polski język gazety, szkoły, muzykę. Powstało Polskie Radio, Polska Kronika Filmowa, pojawiły się polskie gazety, a z czasem polskie filmy. Organ PKWN nie bez przyczyny nazywał się "Rzeczpospolita". Tego typu czysto językowe zabiegi nie były przypadkowe. Podstawowym zadaniem propagandy było wszak zjednywanie społeczeństwa dla nowej władzy.
Integralnym elementem systemu propagandy jest cenzura prewencyjna. Polega ona na tym, że każda informacja, zanim ujrzy światło dzienne, jest zawczasu kontrolowana.
Przez cały okres 1944-1989 w Polsce nie ukazała się ani jedna książka, artykuł, film, sztuka, spektakl, których treść przed udostępnieniem odbiorcom nie zostałaby skontrolowana. Do lat siedemdziesiątych wstępnej cenzurze poddawano druk biletów tramwajowych, sklepowych paragonów, druków urzędowych, recept itp. Nawet nekrologi i klepsydry podlegały kontroli.
Cenzura i propaganda miały nie tylko chronić obywateli przed szkodliwymi czy niebezpiecznymi (w ocenie rządzących) wiadomościami. Ich zadaniem było też kształtowanie pozytywnego obrazu rzeczywistości. Jeżeli nie można było pisać o tym, że to Sowieci byli sprawcami zbrodni katyńskiej, mogę to zrozumieć, choć naturalnie trudno się z tym zgodzić. Na tym jednak nie koniec.
W latach sześćdziesiątych ukazała się w Polsce, w sporym nakładzie, książka (przekład z duńskiego), której autor opisywał ze szczegółami, jak esesmani zabijali polskich oficerów w Katyniu. Jest to już bardzo daleko posunięte fałszerstwo i mistyfikacja; to coś znacznie więcej niż "tylko" propaganda, polegająca na eliminowaniu informacji z jakichś powodów niewygodnych dla władzy. Przez cały okres PRL mieliśmy do czynienia z takimi zabiegami: z jednej strony blokowanie pewnych wiadomości, a z drugiej dopisywanie informacji nieprawdziwych.
Barbara Polak - Dzieci szkolne, które jeździły pociągami przyjaźni na Białoruś, wożono do miejscowości Chatyń. Pokazywano im tam groby białoruskich chłopów zamordowanych przez esesmanów i wmawiano, że poznają prawdę o Katyniu.
Jerzy Eisler - Kolejną cechą komunistycznego systemu propagandowego było wymuszanie działań zbiorowych popierających decyzje i stanowiska władzy. W ówczesnym żargonie partyjnym nazywano to "kampanijnością". Organizowano kampanie przeciw lub za. Przykładem niech będzie propagandowy sukces akceptacji społecznej dla apelu sztokholmskiego. Jako pierwszy podpisał go Bolesław Bierut, a za nim - jak oficjalnie głoszono - osiemnaście milionów Polaków. Proszę sobie to wyobrazić, choćby tylko od strony czysto technicznej. Ten przykład pokazuje, jak propaganda kompletnie odrywała się od tego, co nazywamy zdrowym rozsądkiem. Rzeczy w praktyce niemożliwe i nieprawdopodobne podawano jako fakty, nie zastanawiając się nad tym, że takie informacje po prostu ośmieszają władzę. W PRL-u uparcie podawano praktycznie nierealną oficjalną frekwencję wyborczą, która przez dłuższy czas miała wynosić około 99 proc.
Barbara Polak - Druga sprawa, że gdy podawano po 1989 r. prawdziwą frekwencję wyborczą, te 36 czy 41 proc., dla wielu ludzi było to zdumiewające i szokujące.
Jerzy Eisler - Wydaje się, że stanowiło to konsekwencję specyficznego "przyzwyczajenia się" społeczeństwa do tych nieszczęsnych 99 proc.
Warunkiem proklamowania jakiejś kolejnej kampanii była konieczność wskazania określonego wroga: wewnętrznego lub zewnętrznego.
Tym wrogiem wewnętrznym - w ocenie partyjnych propagandystów - mogli być "reakcyjny kler", "kułacy", "syjoniści", "ekstrema" czy inni (rzeczywiści lub urojeni) przeciwnicy polityczni.
Wrogiem zewnętrznym pozostawali niezmiennie "zachodnioniemieccy rewizjoniści" i "amerykańscy imperialiści", a przejściowo "zdradziecki titoizm". Wskazaniu wroga zewnętrznego towarzyszyło zwykle hasło "walki o pokój", w której uczestniczył cały "obóz socjalistyczny".
Barbara Polak - Co nie przeszkadzało przedstawicielom tego obozu w inspirowaniu, aktywnym uczestnictwie i wspieraniu najrozmaitszych rebelii, krwawych rewolucji czy zamachów na wszystkich kontynentach.
Jerzy Eisler - To prawda. Dzisiaj wielu ludzi w Polsce już zapomniało lub udaje, że nie pamięta, iż przyjaciółmi i sojusznikami PRL jeszcze nawet w latach osiemdziesiątych byli różni "postępowi przywódcy" w Trzecim Świecie, których obecnie zupełnie otwarcie oskarża się o bliskie związki z międzynarodowym terroryzmem. Warto też pamiętać, że nachalna i prymitywna propaganda ujawniania wrogów wewnętrznych i zewnętrznych nie była specyfiką tylko lat pięćdziesiątych i sześćdziesiątych.
W latach osiemdziesiątych, w stanie wojennym, pojawiły się plakaty jakby żywcem przeniesione z okresu stalinowskiego - oto nasi wrogowie: Ronald Reagan w stroju kowboja czy Konrad Adenauer w krzyżackim płaszczu.
Kolejną, nader ważną, cechą komunistycznego systemu propagandy było budowanie kultu wodza...
Barbara Polak - ...ale to akurat nie wydaje mi się charakterystyczne tylko dla komunizmu.
Jerzy Eisler - Oczywiście! Autor znakomitej książki o kulcie Stalina w Polsce w latach 1944-1956, Robert Kupiecki, zadał sobie pytanie, czy ten parareligijny kult został importowany ze Związku Radzieckiego, czy też były w tym elementy rodzimego kultu, na przykład marszałka Józefa Piłsudskiego. Mimo że może nam się to nie podobać - tak jednak w znacznym stopniu właśnie było.
W latach trzydziestych można było usłyszeć w Polskim Radiu takie zawołanie sławnego lektora i spikera Tadeusza Bocheńskiego: "Bądź pozdrowiony Zułowie (miejsce urodzin Marszałka), polski Betlejemie". To się co najmniej ocierało o świętokradztwo.
Kult Stalina, który - w oczach komunistycznych propagandystów - miał być najgenialniejszym i najwspanialszym człowiekiem pod słońcem, w znacznym stopniu wywodził się z tego właśnie rodzimego pnia, przy czym fakt, że system był ateistyczny, laicki, świecki, antyreligijny i antyklerykalny - nie miał tutaj nic do rzeczy. Reżim ateistyczny może wszak uprawiać propagandę skrajnie fideistyczną. Sądzę, że jest to integralną cechą kultu każdego dyktatora.
Na przykład w marcu 1968 r. w czasie pamiętnego wiecu w Sali Kongresowej pojawiło się hasło: "Wierzymy w ciebie, Wiesławie"...
Barbara Polak - ...wiecznie żywy towarzysz Lenin musiał się ze zgrozy przewracać na drugi bok w swoim mauzoleum.
Jerzy Eisler - Co jednak ciekawe, stosunkowo wielu ludzi w tym ateistycznym i skrajnie zlaicyzowanym reżimie poddawało się zachowaniom parareligijnym. Gdy zmarł Stalin, także i w Polsce wiele osób było pogrążonych w rozpaczy, bólu, żalu. To można jeszcze ewentualnie zrozumieć, lecz mamy liczne świadectwa, że wielu - jak się wydawało - rozumnych ludzi dziwiło się wówczas, że nieśmiertelny Stalin umarł.
Propaganda próbowała odpowiadać na to zdumienie, tłumacząc, że nieśmiertelne jest stalinowskie dzieło. Widać na tym przykładzie, jakie efekty może przynieść (w przypadkach skrajnych) umiejętnie prowadzona, konsekwentna propaganda. Wielu ludzi nie było w stanie zdobyć się na refleksję najprostszą z możliwych: umarł, bo nie ma ludzi nieśmiertelnych. Propaganda spowodowała, że takie myślenie stało się możliwe.
Barbara Polak - Z perspektywy wydaje się to anegdotyczne i nieprawdopodobne, ale taka postawa nie jest wyłącznie zasługą propagandy. Nie można zapominać, że za nią krył się terror. To strach odbierał ludziom rozum.
Jerzy Eisler - Zgadzam się z tą oceną. W państwach dyktatorskich propaganda nie działa w oderwaniu; jest zawsze ściśle związana z aparatem represji. Dopiero wsparta terrorem staje się naprawdę skuteczna.
Kolejnym chwytem propagandowym, którym chętnie posługiwali się komuniści, było formułowanie, powielanie i lansowanie haseł upowszechniających przedsięwzięcia władzy. Ludzie starszego i średniego pokolenia pamiętają hasła: "Tysiąc szkół na Tysiąclecie", czy "Żeby Polska rosła w siłę, a ludzie żyli dostatniej". Te hasła tak często były powtarzane, że wręcz musiały się "wdrukować" w społeczną świadomość. Kolejne hasło z IX Nadzwyczajnego Zjazdu PZPR: "Socjalizmu będziemy bronić jak niepodległości". Te slogany w oficjalnym PRL-owskim dyskursie nigdy nie były poddawane analizie.
I to jest kolejna charakterystyczna cecha propagandy - odwoływanie się do sloganów, które przyjmowane są bez jakiejkolwiek refleksji. Miały one charakter twierdzeń kanonicznych: prezentowane były tylko w jednej postaci; nie dopuszczano praktycznie żadnych interpretacji, analiz czy choćby tylko omówień. Niektóre z nich brzmiały zresztą naprawdę pięknie, ale skutecznie je ludziom obrzydzono. Kto z nas nie chciałby, żeby Polska była coraz silniejsza, a jej mieszkańcy byli coraz bogatsi?
Barbara Polak - Tyle że szkoły - "pomniki Tysiąclecia" - budowano w takiej technologii, że po kilkunastu latach zaczęły się rozpadać, a za hasłem o sile i bogactwie Polaków stała zgubna strategia zaciągania długów, przez które polska gospodarka poniosła totalną klęskę, a Polacy już wkrótce żyli w biedzie i stali w kolejkach.
Jerzy Eisler - Na marginesie tego, co pani powiedziała, zastanawiam się, czy przypadkiem tak nachalna propaganda nie może być skuteczna (o ile w ogóle jest to możliwe) tylko na krótką metę? Czy nie jest bowiem tak, że po jakimś czasie ludzie nabierają do sloganów pewnego dystansu, a potem mogą się już z nich tylko śmiać?
Zupełnie nowe możliwości stworzyła dla propagandy telewizja. Rządząca Polską w latach 1956-1970 ekipa Władysława Gomułki nie doceniała jeszcze roli tego środka masowego przekazu. W latach sześćdziesiątych telewizja miała przede wszystkim charakter edukacyjny i kulturotwórczy. Były to początki Teatru Telewizji, sukcesy Kabaretu Starszych Panów, okres dość starannie tworzonego programu, w którym znajdowało się na przykład miejsce na ciekawe audycje Uniwersytetu Telewizyjnego. Znalazłem kiedyś na Woronicza pochodzące z 1965 r. archiwalne nagranie telewizyjnego, godzinnego wykładu z filozofii prof. Leszka Kołakowskiego. Dziś jest praktycznie nie do pomyślenia, aby przeznaczyć w telewizji godzinę bezcennego czasu antenowego na akademicki wykład wybitnego uczonego. Należy też dopowiedzieć, że nie było wtedy jeszcze takiej natrętnej indoktrynacji, jak w następnej dekadzie, chociaż, oczywiście, pojawiały się też programy ideologiczne.
Gomułka nie był postacią telewizyjną i stosunkowo rzadko się w niej pojawiał. W praktyce jedynie wygłaszał przed kamerami nudne, monotonne, wielogodzinne przemówienia, w trakcie których ze stojącej na mównicy szklanki popijał herbatę. Jego sławne przemówienie wygłoszone 19 marca 1968 r. w Sali Kongresowej na spotkaniu z aktywem partyjnym trwało dwie i pół godziny.
Barbara Polak - Dzisiaj konkurencja zbijałaby kokosy, gdyby jakiś polityk tak długo zajmował telewidzów.
Jerzy Eisler - Tak, ale do 1970 r. mieliśmy w Polsce tylko jeden program telewizyjny. Zresztą potem pod tym względem nie było wcale lepiej. Gdy po protestach w Radomiu i Ursusie, 2 lipca 1976 r., Edward Gierek przemawiał do aktywu partyjnego w katowickim "Spodku", było to transmitowane w obu programach Telewizji Polskiej i we wszystkich czterech programach Polskiego Radia. W miastach po prostu nie można było wtedy skryć się przed wydobywającym się przez otwarte okna na ulice głosem "Wodza".
Barbara Polak - Pamiętam powiedzenie z tych czasów: Gierek w telewizji, Gierek w radio, Gierek w gazecie, aż strach otworzyć puszkę.
Jerzy Eisler - Ekipa Gierka w pełni doceniła walory telewizji. Od 1972 r., kiedy prezesem Radiokomitetu został Maciej Szczepański, znakomicie wykorzystywano ją do celów propagandowych. W pochodzie pierwszomajowym w 1971 r. pracownicy TVP nieśli hasło: "Jeśli rząd nam dopomoże, zobaczymy się w kolorze". Szóstego grudnia tego samego roku otwarcie VI Zjazdu PZPR transmitowano już w kolorach, chociaż tych kolorowych odbiorników w kraju było może kilkadziesiąt, a w najlepszym razie kilkaset. Kolorową telewizję przed nami wśród krajów Interwizji miały tylko Związek Radziecki i Niemiecka Republika Demokratyczna. Kiedy uruchamiano ją w Polsce, nie miały jej jeszcze między innymi Włochy, Finlandia, Hiszpania, Jugosławia, kraje niewątpliwie zamożniejsze. Kolorowa telewizja miała do odegrania ogromną rolę w propagandzie sukcesu realizowanej w Polsce w latach siedemdziesiątych.
Barbara Polak - Pamiętam swoje osłupienie, gdy usłyszałam, że pod względem gospodarczym jesteśmy dziesiątym krajem świata, tym większe że właśnie wtedy pojawiły się możliwości podróży za granice bloku i bezpośredniej konfrontacji poziomów życia "ich" i "naszych".
Jerzy Eisler - W końcu lat sześćdziesiątych było w Polsce ponad cztery miliony odbiorników telewizyjnych, pod koniec lat siedemdziesiątych dwukrotnie więcej. Edward Gierek i jego specjaliści od propagandy zadbali o to, aby przywódca stał się telewizyjną gwiazdą pierwszej wielkości. Główne wydanie Dziennika Telewizyjnego punktualnie o godzinie 19.30 sześć razy w tygodniu rozpoczynało się od słów: "Pierwszy sekretarz KC PZPR towarzysz Edward Gierek..." zrobił to, był tam, spotkał się z tym lub owym itd. Tylko we wtorki formuła była inna: "Dziś odbyło się posiedzenie Biura Politycznego KC PZPR". I tak było przez całą gierkowską dekadę.
Barbara Polak - Mam pytanie: co okazało się największym sukcesem propagandy w PRL, a co było jej największą klęską?
Jerzy Eisler - Wydaje się, że paradoksalnie było to jedno i to samo przedsięwzięcie: zarazem największy sukces i największa porażka. Myślę tutaj o locie w kosmos pierwszego polskiego kosmonauty Mirosława Hermaszewskiego 27 czerwca 1978 r. Nim lot się zakończył, ulice polskich miast pokryły miliony plakatów, wydano kilka broszur i książeczek, tysiące ulotek i innych "błyskawic". A wszystko to odbywało się w kraju, w którym "normalnie" książkę drukowano 3-4 lata, papieru brakowało dosłownie na wszystko, a wydrukowanie dużego kolorowego plakatu było poważnym problemem technologicznym. Chyba nigdy przedtem ani nigdy potem w PRL nie przeprowadzono aż tak zmasowanej kampanii propagandowej, jak ta pod hasłem: "Polak w kosmosie". I oto okazało się, że cała ta wielka akcja kompletnie trafiła w próżnię i nie wywołała większego odzewu. Polacy w żadnym razie nie byli w stanie fascynować się lotem majora Hermaszewskiego; nie chcieli uznać tego za wielki sukces polskiej nauki i techniki, a co gorsza - wielu dostrzegało w tym locie kolejny krok na drodze uzależniania Polski od Związku Radzieckiego.
Barbara Polak - Porozmawiajmy o ludziach i strukturach aparatu propagandy w PRL.
Jerzy Eisler - Twórcami i nadzorcami systemu propagandowego były kolejno różne instytucje o rozmaitych, zmieniających się nazwach: najpierw istniejące do 1947 r. Ministerstwo Informacji i Propagandy, następnie między innymi Biuro Prasy KC PZPR, którym w epoce Gomułki kierowali kolejno Artur Starewicz i Stefan Olszowski. Współpracowały z nimi w tym zakresie i patronowały im zawsze Wydziały Kultury oraz Nauki i Oświaty KC PZPR. Nazwy zmieniały się, wciąż jednak istniała odpowiednia komórka Komitetu Centralnego i zawsze był też sekretarz KC odpowiedzialny za propagandę. Funkcję tę pełniły przeważnie osoby lepiej wykształcone i cieszące się na ogół opinią partyjnych "liberałów" i "reformatorów", na przykład Jerzy Morawski, Artur Starewicz czy Wincenty Kraśko. Decydowali o tym, czy dana informacja, względnie dyskusyjny, kontrowersyjny tekst może się ukazać, czy też nie.
Działo się to niezależnie od cenzury, której pracownicy doskonale przecież wiedzieli, co mogli "puszczać", a co mieli "zdejmować". We wszystkich sytuacjach wątpliwych arbitrem był sekretarz KC, który nadzorował "front ideologiczny". On też zazwyczaj bardzo precyzyjnie określał wszelkie przedsięwzięcia propagandowe. Znowu odwołam się do śmierci Stalina. Gdy umarł, bardzo szczegółowo opisano, jak mają wyglądać pierwsze strony gazet.
Barbara Polak - W najgorszej sytuacji znalazł się tygodnik "Po prostu".
Jerzy Eisler - Tak, bo nie można było bezpośrednio pod tytułem tygodnika napisać: "Umarł Stalin" i jedyny raz napis "Po prostu" umieszczono na dole strony.
Barbara Polak - Też niepięknie.
Jerzy Eisler - Odgórnie określono wielkość zdjęcia, jego centralne położenie, czarne obwódki. Największe zdjęcia pojawiły się w "Trybunie Ludu" i w "Żołnierzu Wolności", co zresztą wcale nie dziwi. Ciekawe, że komentarze na ten temat nie były podpisane nazwiskami autorów. Podobnie precyzyjnie z góry określano charakter obchodów święta 1 Maja czy 22 Lipca. To nie było tak, że na ulicach czy w pochodach można było umieszczać dowolne hasła. Nie tylko ich treść była z góry określana, również dobór portretów działaczy ruchu robotniczego podlegał ścisłej kontroli. Nie można było na przykład wspominać w jakiejkolwiek formie tych, którzy reprezentowali nurt niepodległościowy PPS.
Takich manipulacji dokonywano bardzo często. Komuniści chętnie odwoływali się do ogólnonarodowych, polskich tradycji historycznych i kulturalnych. Bardzo lubili, uważali wręcz za prekomunistycznych twórców Jana Kochanowskiego, Adama Mickiewicza, Juliusza Słowackiego, Henryka Sienkiewicza, Stefana Żeromskiego. Ale pewnych tekstów tych autorów nie wydawano. Najbardziej klasycznym przykładem jest opowiadanie Na probostwie w Wyszkowie Stefana Żeromskiego, w latach siedemdziesiątych przypomniane przez Niezależną Oficynę Wydawniczą. To dotyczyło właściwie wszystkich wielkich twórców, bo każdy z nich zostawił w swej spuściźnie coś niewygodnego dla komunistów. Na przykład w latach 1950-1955 nie grano w żadnym polskim teatrze Dziadów Mickiewicza. Niemniej odwoływano się do twórczości klasyków, by ukazać, że już przed wiekami najwięksi polscy twórcy stawali w obronie chłopa pańszczyźnianego, a później dostrzegali wady ustroju I i II Rzeczypospolitej.
Barbara Polak - Zawłaszczanie na użytek komunistycznej propagandy twórczego dorobku pisarzy i malarzy było szczególnie dramatyczne w przypadkach, gdy dotyczyło ludzi żyjących.
Jerzy Eisler - Długo można wymieniać nazwiska przedstawicieli naszej kultury, których działacze komunistyczni hołubili, zapraszali do Belwederu. Nawet Władysław Gomułka chętnie się z nimi pokazywał. W 1964 r. był gościem na Zjeździe Związku Literatów Polskich w Lublinie i chociaż tam troszkę grzmiał na pisarzy, to jednak lubił, jak ci wielcy ludzie pióra kręcili się wokół dworu. To samo (może nawet w większym stopniu) dotyczyło filmowców. Dam taki przykład: Człowiek z marmuru (trudno o film, który bardziej uderzał w system) był w latach siedemdziesiątych pokazywany jako symbol daleko idącej swobody. Zobaczcie - zdawali się mówić dysponenci władzy - film jest taki krytyczny, a my nie tylko pozwoliliśmy go zrealizować, ale wręcz popieramy powstawanie takich filmów. Warto podkreślić, że ulubionym tematem komunistycznych mecenasów sztuki przez cały okres PRL były nasze wielkie historyczne zwycięstwa (pod jednym wszakże warunkiem, że nie odnosiliśmy ich nad Rosją) oraz udział Polski w zwycięstwie i "rozgromieniu hitleryzmu".
Barbara Polak - Propaganda wykorzystywała dla swoich celów nie tylko dorobek twórców kultury.
Jerzy Eisler - Wykorzystywała również te wydarzenia, które ze swej natury były neutralne. Myślę tutaj o autentycznych sukcesach polskich sportowców. Ich osiągnięcia były wypadkową pracowitości, talentu, wysiłku samych zawodników i ich trenerów, a czasem także szczęścia. Trudno osiągnięcia te przypisywać patriotyzmowi i jakimś cechom narodowym, a przecież w PRL postępowano tak nagminnie. Sportowców przyjmowali przedstawiciele najwyższego kierownictwa partyjno-państwowego. W latach siedemdziesiątych sukcesy polskich piłkarzy na mistrzostwach świata, olimpijski triumf siatkarzy w Montrealu, zwycięstwa Ryszarda Szurkowskiego czy Stanisława Szozdy były prezentowane jako osiągnięcia sportu w socjalistycznym państwie, a zarazem sukcesy narodowe. Uczynienie z dorobku sportowców sprawy narodowej przyczyniło się do tego, że w latach osiemdziesiątych sport stał się swoistym społecznym wentylem, a stadiony miejscem bezkarnych manifestacji.
Zdarzały się mecze piłkarskie, na których kilkanaście tysięcy ludzi, zamiast zajmować się nieciekawą grą, skandowało: "Solidarność! Lech Wałęsa!", co nie miało nic wspólnego z rozgrywającymi się na murawie wydarzeniami. Pamiętam także bezpośrednią transmisję z mistrzostw świata w Hiszpanii w 1982 r., gdzie w czasie meczu Polska-ZSRR kamerzyści hiszpańscy pokazywali polskich kibiców z wielkimi transparentami "Solidarności".
Barbara Polak - Gdyby kamery były obsługiwane przez Polaków, to, jak widzieliśmy podczas transmisji papieskich pielgrzymek do Polski, można było tak manipulować kamerą, żeby ominąć transparenty, pomniejszać zgromadzone tłumy i przekazywać nijakie, statyczne sceny.
Jerzy Eisler - Oczywiście można się było ratować w takich sytuacjach planszą "przepraszamy za usterki", ale nie dało się takiej zabawy ciągnąć w nieskończoność.
Warto też pamiętać, że w PZPR ścierały się interesy konkretnych ludzi. W nazwie Polska Zjednoczona Partia Robotnicza najsłabszym członem był zawsze przymiotnik zjednoczona. Ta partia stale była targana wewnętrznymi podziałami: istniały grupy, frakcje, skrzydła, orientacje. To wszystko oczywiście pozostawało niejawne i praktycznie niedostrzegalne dla postronnych obserwatorów. A przecież elita partyjno-państwowa była skłócona, podzielona, skonfliktowana. Jedni ludzie pewne rzeczy gotowi byli przepuścić po to, żeby zaszkodzić innym.
I jeszcze jedna sprawa: do 1956 r. propaganda posługiwała się socrealistycznymi rzeźbami i malowidłami, mnóstwem czerwonych sztandarów, napuszonym językiem. Jej bohaterami byli potężni, umięśnieni, młodzi ludzie z płowymi włosami prowadzący traktory na obowiązkowo skolektywizowanych polach albo pracujący na wielkich budowach socjalizmu, trzymający w dłoniach cegły lub narzędzia niezbędne przy wykonywaniu pracy fizycznej. Później jednak propaganda uległa zmianie i stała się subtelniejsza.
Barbara Polak - Ale to wcale nie znaczy, że mniej groźna.
Jerzy Eisler - To właśnie chcę powiedzieć, bo propaganda wulgarna, prymitywna rzadko odnosi skutek.
Barbara Polak - Chociaż też nie przesadzałabym w drugą stronę, to nie znaczy, że ona nie odnosiła sukcesów. Miała ciężar betonu i to przygniatało.
Jerzy Eisler - Zgadzam się. Natomiast ta finezyjna propaganda powodowała pewne dwójmyślenie, które jest opisane u Orwella. Podam przykład: w latach sześćdziesiątych największym sukcesem teatralnym w Polsce był spektakl Dziś do ciebie przyjść nie mogę wystawiany w stołecznym Teatrze Klasycznym w Pałacu Kultury i Nauki. Grano go, co dzisiaj wydaje się po prostu nieprawdopodobnie, grubo ponad tysiąc razy, pokazując go również za granicą, między innymi w środowiskach polonijnych w Stanach Zjednoczonych. Przyjeżdżali do Polski z Zachodu (czasem też i ze Wschodu) wojenni czy powojenni emigranci i "zabijali się", żeby przez znajomych zdobyć bilety na spektakl. Szli do teatru i płakali ze wzruszenia. Był to sprawnie zrealizowany montaż pieśni żołnierskich, wojennych, okupacyjnych. Obok Oki, Marszu Gwardii Ludowej czy Marszu I Korpusu był śpiewany Marsz Mokotowa, Czerwone maki na Monte Cassino, Deszcz, jesienny deszcz czy piosenka tytułowa. Niezależnie od tego, że było to udane przedsięwzięcie teatralne, stanowiło też narzędzie propagandy tak zwanej grupy partyzanckiej Mieczysława Moczara. Sam generał był spektaklem wzruszony i stawiał go wielokrotnie na różnych naradach za przykład - tak powinniśmy, towarzysze, te sprawy pokazywać. Przedstawieniu patronowało hasło: polska krew przelana na wszystkich frontach ma taką samą wartość.
Barbara Polak - Trudno się z tym nie zgodzić.
Jerzy Eisler - Tak, ale wtedy chodziło o coś całkiem innego. Kiedy mówiono o rehabilitacji Armii Krajowej, nikt nie zająknął się nawet nad losem jej dowódców. Nie było w szkolnych podręcznikach generała Stefana Roweckiego "Grota" ani generała Tadeusza Komorowskiego "Bora", nie mówiąc już o generale Leopoldzie Okulickim. To, że częściowo rehabilitowano tylko akowskie podziemie, że ciepło mówiono o pewnych dowódcach czy żołnierzach Września 1939 r., nie przeszkadzało faktowi, że nadal obywatelstwa polskiego pozbawieni byli dowódcy Polskich Sił Zbrojnych na Zachodzie - generałowie Władysław Anders, Stanisław Kopański czy Stanisław Maczek. Te postaci dalej nie pojawiały się w krajowych mediach i podręcznikach szkolnych, chyba że w negatywnym kontekście.
O jeszcze jednej rzeczy trzeba w tym miejscu przypomnieć. Wstyd powiedzieć, ale często w tych propagandowych przedsięwzięciach i manipulacjach brali udział zawodowi historycy, i to niejednokrotnie z poważnym dorobkiem naukowym. W latach 1978-1979 w telewizji w porze największej oglądalności nadawano program, którego gospodarzem był nieżyjący już prof. Włodzimierz T. Kowalski. Gościł on czołówkę polskich historyków, specjalistów historii XX wieku. Niezależnie od tego, gdzie ludzie ci dzisiaj pracują, z jakimi ugrupowaniami politycznymi są związani, byli to najwybitniejsi specjaliści historii najnowszej Polski. A niejednokrotnie mówili rzeczy, które - użyję najdelikatniejszego określenia - już wtedy były zawstydzające.
Barbara Polak - Może nazwijmy to najkrócej kłamstwami historycznymi.
Jerzy Eisler - Na przykład mówiono (naprawdę nie pamiętam, kto) w tym programie, że wkroczenie wojsk radzieckich do "Zachodniej Białorusi i Zachodniej Ukrainy" dało Związkowi Radzieckiemu czas niezbędny do przygotowania się na odparcie niemieckiego ataku w czerwcu 1941 r. Oczywiście jest to święta prawda z moskiewskiej perspektywy, ale z optyki Warszawy nie można czegoś takiego przyjąć.
Barbara Polak - W latach siedemdziesiątych i osiemdziesiątych, gdy dostęp do rzetelnej informacji stał się łatwiejszy niż w latach poprzednich, kłamstwa władzy można było weryfikować w sferze faktów. W dalszym ciągu jednak zadaniem propagandy było tworzenie określonej atmosfery społecznej, przy czym wykorzystywała ona znajomość psychologii i socjologii.
Jerzy Eisler - Tak. Odwołam się do własnej pamięci. W połowie grudnia 1981 r. oglądając telewizję, miałem poczucie, że praktycznie całe społeczeństwo z radością przywitało wprowadzenie stanu wojennego, że moi najbliżsi i ja mamy uczucia zupełnie nieadekwatne do tego, co czuje reszta społeczeństwa. Wszak - jak przekonywano w telewizji - różne grupy społeczne, kobiety, mężczyźni, młodzież, mieszkańcy miast i wsi, praktycznie wszyscy popierali ekipę generała Wojciecha Jaruzelskiego. Sądzę, że nie byłem jedynym człowiekiem, który doświadczył czegoś takiego. Naturalnie, po kilku, może kilkunastu dniach, gdy odnowione zostały międzyludzkie kontakty, uczucie osamotnienia i pustki minęło.
W okresie stalinowskim - kiedy kraj był zamknięty i naprawdę izolowany od świata zewnętrznego, a społeczeństwo zatomizowane - jeszcze trudniej było przełamywać izolację społeczną tego typu. Trzeba pamiętać, że wtedy wszyscy ci, którzy myśleli i starali się postępować inaczej niż przytłaczająca większość społeczeństwa, czy może raczej inaczej, niż życzyli sobie tego rządzący, mieli zapewnione miejsce na cmentarzu albo w najlepszym razie w więzieniu. Po 1948 r. emigracja okazała się już niemożliwa, a tak zwana emigracja wewnętrzna też była sprawą trudną, gdyż w systemie totalitarnym trzeba być aktywnym i afirmującym. Do połowy lat pięćdziesiątych nie wystarczyło pozostawać biernym i nie sprzeciwiać się. Żeby mieć święty spokój, należało iść na pochód 1 Maja, podpisać apel sztokholmski, choćby pozornie angażować się społecznie. Tych, którzy temu skutecznie i trwale się opierali, było wówczas naprawdę niewielu.
Barbara Polak - Powróćmy do odporności na propagandę i roli, jaką odgrywały na przykład niezależne radiowe rozgłośnie radiowe.
Jerzy Eisler - Dzisiaj wszyscy mówią, że wychowali się na Radiu Wolna Europa i "Kulturze", z czołówką Sojuszu Lewicy Demokratycznej włącznie. W PRL, szczególnie w pierwszych dwóch jej dekadach, jednak nikt publicznie nie przyznawał się do słuchania Radia Wolna Europa czy BBC. Przynajmniej do 1956 r. trzeba było być bardzo ostrożnym, gdyż słuchanie polskojęzycznych - jak je nazywano - rozgłośni było zabronione. Istniały też zresztą ograniczenia czysto technicznej natury. Przez długi czas tylko w niektórych odbiornikach można było "złapać" te stacje. Pomijam już trzaski i zagłuszanie. Naprawdę więc było wtedy niewielu ludzi, którzy niezależnie od wszystkiego, codziennie wieczorem włączali radio i z najwyższym trudem słuchali wiadomości płynących z Zachodu. Najczęściej poszukiwano niezależnych informacji wtedy, gdy w Polsce coś się działo.
Barbara Polak - Czy do odrzucenia brutalnej, agresywnej propagandy lepiej są przygotowani ludzie wykształceni, czy też ludzie prości?
Jerzy Eisler - Wcale nie jestem przekonany, że im społeczeństwo jest bardziej wykształcone, tym bardziej jest odporne na działania propagandowe. To jest taka dość wygodna socjologiczna teza. Tymczasem wcale nie jest wykluczone, że większą odporność na propagandę mają ludzie o silnym poczuciu tożsamości religijnej, narodowej, ludzie ze wsi, małych miasteczek, nie uwikłani w robienie kariery zawodowej.
Można zadać i takie pytanie: czy propagandzie łatwiej ulegają ludzie związani z reżimem, z ideologią, partią, władzą, czy ludzie z aparatem władzy nie związani. I tutaj znowu nie ma jednoznacznej odpowiedzi. Nie ulega wątpliwości jedno, że prymitywna propaganda była charakterystyczna dla pierwszego okresu, do połowy lat pięćdziesiątych, chociaż jej niektóre chwyty i metody powróciły w okresie stanu wojennego.
Barbara Polak - Mam wrażenie, że propaganda posługiwała się subtelniejszymi metodami, gdy adresowano ją do konkretnych grup społecznych.
Jerzy Eisler - Z całą pewnością. W PRL propagandowemu oddziaływaniu poddawano zarówno różne środowiska katolickie, jak i Kościół jako instytucję, przy czym w obu przypadkach nie przebierano w środkach. Zabiegów tego typu było wiele. W latach sześćdziesiątych starano się przeciwstawiać dobrych, postępowych papieży: Jana XXIII i Pawła VI konserwatywnemu episkopatowi, w którym najbardziej "reakcyjną" postacią - w ocenie komunistów - był prymas Polski, kardynał Stefan Wyszyński. W latach siedemdziesiątych zaczęło się to zmieniać. Okazało się nagle, że kardynał Wyszyński i jego ludowy, tradycyjny, maryjny katolicyzm - jest dobry, a zły i "reakcyjny" krakowski arcybiskup Karol Wojtyła, który spotyka się ze studentami, intelektualistami i przenosi posoborowe "nowinki" na grunt polski.
Jeszcze jedna uwaga: słowo "kler" miało pierwotnie wydźwięk zupełnie neutralny. W materiałach partyjnych jednak wyłącznie w ten sposób określano "ludzi Kościoła", z rzadka używając innych wyrażeń, na przykład "księża i zakonnicy", niemal nigdy zaś "duchowieństwo". W efekcie komunistycznym propagandystom udało się wokół określenia "kler" wytworzyć taki klimat, że ludzie związani z Kościołem w praktyce przestali posługiwać się tym słowem.
Barbara Polak - Podobnie jak ośmieszone zostało słowo "kruchta".
Jerzy Eisler - To kolejna specyficzna cecha propagandy: nadawanie słowom zupełnie nowego znaczenia. To samo można odnieść do pojęcia "patriotyzm", które zostało przez propagandę zawłaszczone, a następnie skutecznie ośmieszone, przede wszystkim przez jego nadużywanie - Związek Patriotów Polskich, Patriotyczny Ruch Odrodzenia Narodowego itd. Nazywając w PRL kogoś patriotą, można mu było wyświadczyć niedźwiedzią przysługę.
Barbara Polak - W ZSRR dezinformacja miała dwa kierunki: w dół do społeczeństwa i w górę, do władzy. W tym twardym okresie komunizmu pierwsi sekretarze partii byli - według marksistowskich pojęć - dosłownie oderwani od mas, brakowało im wiedzy o własnym społeczeństwie. Jak było w Polsce?
Jerzy Eisler - Bardzo podobnie. Myślę, że moglibyśmy to próbować nazwać "propagandą dla rządzących" albo - w jakimś przynajmniej stopniu - "propagandą dla siebie samych". Do tej pory rozmawialiśmy o propagandzie nakierowanej na społeczeństwo. Miała ona za zadanie zachęcać, straszyć, mobilizować, przekonywać, a także w końcu w jakimś zakresie informować lub dezinformować. Adresowana była jak gdyby do ludzi z zewnątrz - niby swoich, ale jednak opornych, nieufnych, niepokornych, krytycznych itp. Tymczasem ta druga, o której chciałbym teraz powiedzieć kilka słów, była przeznaczona dla kierownictwa i "Wodza". Celem tych zabiegów było przede wszystkim przekonywanie aktualnego "Pierwszego" o tym, że jest wielki, genialny, wspaniały, ale że jest także kochany, podziwiany, wielbiony przez naród.
Historycy znają dość liczne przypadki tego typu kampanii propagandowych i sporo wypowiedzi działaczy partyjnych w rodzaju: "Towarzysze, otrzymaliśmy setki tysięcy (miliony?) listów z poparciem dla polityki kierownictwa skupionego wokół Towarzysza..." Działacze ci nie dodawali już jednak, że wcześniej w komitetach wojewódzkich przeprowadzano szczegółowo przygotowaną akcję propagandową polegającą na wysyłaniu listów z poparciem do KC. Aktyw partyjny został do tego zobligowany i trudno się dziwić, że później włókniarki, nauczyciele, żołnierze, górnicy, studenci, rolnicy, metalowcy itd. musieli w tym uczestniczyć. I rzeczywiście napływały listy udzielających poparcia. I chociaż wszyscy zainteresowani wiedzieli przecież, jak organizowano takie "spontaniczne poparcie społeczne", nie przeszkadzało im to przekonywać "Wodza" (a może i samych siebie?), że "linia polityczna partii" cieszy się "wielkim społecznym poparciem". Jako dowód tego poparcia przywoływali napływające do KC listy, których wysyłanie sami aranżowali. To jest absurd! Czy ci ludzie rzeczywiście wierzyli, że cieszą się ogromnym poparciem, czy też byli tak głęboko zakłamani wobec samych siebie? Nie umiem odpowiedzieć na to pytanie!
Barbara Polak - Przekonanie władzy, że społeczeństwo ją popiera, i jednocześnie przekonanie ludzi, że władza kłamie i oszukuje, było jedną z przyczyn konfliktów wewnętrznych.
Jerzy Eisler - Być może tkwił w tym zresztą jeszcze jeden element: rodzaj takiej nagiej, chamskiej, brutalnej siły i bezczelności. Niejeden partyjny dygnitarz mógł wszak myśleć: "Oczywiście, że kłamię, że sam organizowałem poparcie społeczne, że nadsyłane listy tak naprawdę o niczym nie świadczą, że nie ma żadnego ogromnego poparcia, ale to ja mam władzę i mogę robić wszystko, co mi się spodoba, nawet kazać wam pisać te hołdownicze adresy. Mogę w ściśle kontrolowanych środkach masowego przekazu mówić to wszystko, co uznam za słuszne i prawdziwe, a wy macie mnie słuchać i wierzyć w to wszystko, a przynajmniej udawać, iż wierzycie".
Z punktu widzenia rządzących wykluczony był przecież jakikolwiek jawny sprzeciw wobec władzy. Dla otwartych buntowników i przeciwników nie było ani litości, ani nawet odrobiny zrozumienia i szacunku. Nigdy nie nazywano ich neutralnie manifestantami czy demonstrantami, to byli zawsze - w propagandowym ujęciu - bandyci, chuligani, elementy antysocjalistyczne, męty, szumowiny. W przypadku społecznych buntów w 1956, 1968, 1970 czy 1976 r. sięgano po bardziej wyrafinowane słownictwo. W takich przypadkach mowa była o "wichrzycielach", "bankrutach politycznych" czy "warchołach" (nie tylko w 1976 r., ale także dwadzieścia lat wcześniej).
Władza z natury rzeczy miała być dobra i powszechnie popierana. Jej przeciwnicy wobec tego musieli być mało liczni, słabi i "otumanieni" przez wrogów. W celu pomniejszenia skali społecznych protestów, a nie z troski o precyzję języka, stale też posługiwano się określeniami minimalizującymi w rodzaju: "część zakładów pracy", "niektórzy robotnicy", "odłam społeczeństwa", "grupy młodzieży akademickiej" itd. Chodziło o to, żeby wykazać, iż wszystko byłoby w najlepszym porządku, gdyby protestujący nie dali się oszukać, omamić, otumanić "wrogom Polski Ludowej" i jakimś tajemniczym "dywersyjnym i kontrrewolucyjnym ośrodkom" czy choćby tylko "siłom reakcyjnym". Dziś wręcz trudno w to uwierzyć, ale taki język propagandowego dyskursu obowiązywał w Polsce od 1944 do 1988 r.
Barbara Polak - Tak naprawdę słownictwo propagandy nie było wcale bogate.
Jerzy Eisler - Ale jednak powstał specyficzny język propagandy, który - czy nam się to podoba, czy nie - przynajmniej do pewnego stopnia był przyjmowany przez społeczeństwo. Czym bowiem wytłumaczyć fakt, że na przykład wszyscy bez wyjątku kupowaliśmy coś, co w praktyce nie istnieje: masło roślinne. Wiadomo przecież, że masło jest zawsze produktem pochodzenia zwierzęcego, natomiast tłuszcz pochodzenia roślinnego to po prostu margaryna. Wypada zatem zapytać, czy powstało i wyodrębniło się coś takiego jak język PRL-owski. Myślę, że można się tutaj posłużyć analogią do języka radzieckiego (tak, tak, radzieckiego, a nie rosyjskiego) czy języka enerdowskiego, nawet na poziomie podręczników i skryptów zaznaczającego swoją odmienność od języka niemieckiego. Ten język PRL-owski pełen był rusycyzmów i wyrażeń po prostu nie istniejących w języku polskim (na przykład "stawiać na Biurze", co miało oznaczać poruszenie jakiejś kwestii na posiedzeniu Biura Politycznego).
Oczywiście społeczeństwo w swej masie nie przyjmowało tej swoistej nowomowy, ale jednak w wielu przypadkach weszła ona do codziennego użytku. W języku tym mieściły się bowiem również takie potoczne wyrażenia jak "zdobyć mięso", "skombinować coś" czy "wystać w sklepie". Ponieważ język jest zawsze jednym z głównych czynników narodotwórczych, nieodparcie nasuwa się pytanie, czy zatem powstał też naród PRL-owski. Czy przypadkiem nie przestawaliśmy z wolna być rodakami Jana Kochanowskiego, Marii Skłodowskiej-Curie czy Jana Matejki, skoro oni najpewniej nie wiedzieliby, o co chodzi, czytając o "froncie robót" czy "kampanii buraczanej"? Czy należy więc rozumieć, iż język polski uosabiali na przykład Adam Mickiewicz, Henryk Sienkiewicz czy Stefan Żeromski, język PRL-owski zaś, dajmy na to, Władysław Machejek, Stanisław Ryszard Dobrowolski czy Józef Ozga-Michalski? Pokusa odpowiedzi twierdzącej jest niemała, ale nie jestem pewien, czy byłaby to odpowiedź prawdziwa. Na pewno w powojennej Polsce zaszła dość daleko (choć jednak nie tak daleko jak w ZSRR czy w NRD) posunięta transformacja społeczeństwa, na co wpływ wywarły i migracje ludności, i awans cywilizacyjny milionów głównie młodych ludzi, i umasowienie kultury, w tym szerszy dostęp do słowa drukowanego, efekt likwidacji analfabetyzmu i wiele innych czynników, lecz - mimo wszystko - nie sądzę, by można było z całą odpowiedzialnością za słowo drukowane mówić o narodzie PRL-owskim.
Jerzy Eisler - urodzony w Warszawie w 1952 r. jest naczelnikiem Oddziałowego Biura Edukacji Publicznej IPN w Warszawie oraz docentem w Instytucie Historii PAN. W Instytucie Historycznym Uniwersytetu Warszawskiego prowadzi seminarium magisterskie i wykłady monograficzne na temat powojennej historii Polski. Jest znawcą najnowszych dziejów Francji (ważniejsze publikacje: Od monarchizmu do faszyzmu.
Koncepcje polityczno-społeczne prawicy francuskiej 1918-1940, Warszawa 1987; Kolaboracja we Francji 1940-1944, Warszawa 1989; Philippe Petain, Wrocław 1991) oraz historii politycznej PRL (Marzec 1968. Geneza - przebieg - konsekwencje, Warszawa 1991; Zarys dziejów politycznych Polski 1944-1989, Warszawa 1992; List 34, Warszawa 1993; Grudzień 1970. Geneza - przebieg - konsekwencje, Warszawa 2000).