Opowiadanie o wędrowcu
Wędrowiec przebył na prawym brzegu przestrzeń podróży pomiędzy fortem Selkirk a fortem Yukon. Rydwan to zbliżał się, to oddalał mniej lub więcej od rzeki, ażeby uniknąć licznych zboczeń, na jakie narażałby go bieg rzeki w skutek swych wielu zakrętów, a miejscami i moczarów trudnych do przebycia. Tak przynajmniej przedstawiały się rzeczy po tej stronie rzeki, bo na lewym brzegu niskie wzgórza otaczają dolinę i ciągną się na północny zachód. Byłoby może trudno przedostać się przez kilka małych pobocznych rzeczek Yukonu, a między niemi przez rzeczkę Stewart, która nie ma żadnego brodu, gdyby właśnie w tej ciepłej porze roku stan wody nie był niski, nie sięgający do kolan.
Ale nawet i wtedy Kaskabelowie byliby się nieraz znaleźli w niemiłym kłopocie, gdyby nie Kajeta, która była doskonale obznajomioną z doliną i umiała wędrowcom wskazywać właściwą drogę…
Było to istotnie szczęściem dla podróżnych, że przewodniczkę mieli w młodej Indyance. Ona zaś również czuła się uszczęśliwioną, że mogła się przysłużyć nowym swym przyjaciołom i radowała się z tego, że znalazła dla siebie ognisko domowe, a w pani Kaskabel niejako tkliwą matkę, której uściski kazały jej zapomnieć, iż była sierotą!
Okolica dosyć była lesistą w środkowej swej części, a tu i owdzie nieco się wznosiła ponad ogólną powierzchnię, a przedstawiała widok odmienny, niż otoczenie Sitki.
Surowy tutejszy klimat, pośród którego podbiegunowa zima trwa ośm miesięcy, bardzo już ogranicza wegetacyą. Z wyjątkiem nielicznych topól, których wierzchołki wyginają się w kształcie łuku, jedynymi przedstawicielami woniejących drzew w tych stronach są świerki i brzozy. Oprócz nich widać jeszcze tylko nieliczne gromadki owych melancholijnych, skarłowaciałych i bezbarwnych wierzb, tracących bardzo szybko swe liście pod tchnieniem Morza Lodowatego.
W ciągu swej podróży z fortu Selkirk do fortu Yukon nasi myśliwi dosyć byli szczęśliwi i nie potrzeba było naruszać zapasów dla opędzenia dziennych potrzeb wędrowców. Zajęcy jeszcze było o tyle, ile tylko chciano, a prawdę powiedziawszy stołownikom zaczęła się już trochę przykrzyć ta potrawa. Ale jadłospis bywał urozmaicony także pieczonemi gęśmi i dzikiemi kaczkami, nie mówiąc już o jajach tych ptaków, których gniazda głęboko w dziuplach okryte umieli nader zmyślnie odkrywać Sander i Napoleona. Kornelia zaś posiadała tyle przepisów do przyrządzania jaj, – z czego się szczyciła, – że umiała coraz to odmienne robić przysmaki.
– Ależ to na honor kraj, w którym żyć można tanio! – zawołał pewnego dnia Clovy, załatwiwszy się z ogryzaniem kosteczek przepysznej gęsi. – Szkoda, że nie jest położony we środku Europy albo Ameryki!
– Gdyby się znajdował pośród gęsto osiedlonych okolic, – odrzekł p. Sergiusz – to prawdopodobnie nie byłoby w nim tyle zwierzyny.
– Chyba że…. – zaczął Clovy.
Ale spojrzenie jego pana zamknęło mu usta i nie dozwoliło zrobić niedorzecznej uwagi, która mu się niezawodnie cisnęła na usta.
Podczas gdy płaszczyzna obfitowała w zwierzynę, należy również zauważyć, że strumyki i rzeczki poboczne Yukonu dostarczały doskonałych ryb, które Sander i Clovy łowili swemi wędkami, a szczególniej szczupaki. Jedynym kłopotem, a raczej przyjemnością było, że mogli oddawać się rybołostwu dowolnie bez dalszych trudów, gdyż ani centa nie trzeba było nigdy za to płacić.
Co do wydawania pieniędzy, to Sandera nie zabolałaby o to głowa bynajmniej! Czyż nie było pewną rzeczą, że Kaskabelowie będą mogli kiedyś spędzić swój wiek sędziwy pośród wygód i dostatków, dzięki jego szczęściu? Czyliż nie posiadał swej własnej bryły złota? Czyż nie przechowywał w kąciku rydwanu jemu tylko znanym, owej bryły znalezionej w lesie Cariboo? O tak, i do dnia dzisiejszego chłopak umiał o tyle panować nad sobą, ażby przed nikim z tego się nie zwierzać i czekać cierpliwie na sposobność spieniężenia swojego skarbu. A wtedy, jakże dumny będzie, że będzie mógł się poszczycić takim majątkiem! Ależ nie” taka myśl samolubna, ażeby majątek ten za swoją własność uważać, nie postała w jego głowie! Dla rodziców tylko go przechowywał i skarb ten wynagrodzi im obficie rozbój na nich dokonany w wąwozie Sierry Nevady!
Kiedy „Piękny Wędrowiec” dostał się do fortu Yukon po kilku niach upalnych, wszyscy podróżni naprawdę byli znużeniu. Postanowiono tedy zabawić tam cały tydzień.
– Tem bardziej można sobie na to pozwolić bez obawy, – zauważył p. Sergiusz, – że oddaleni już tylko jesteśmy o sześćset mil od Portu Clarence. Dzisiaj mamy 27 lipca, a przejść przez cieśninę Berynga nie można przed upływem dwóch, a może i trzech miesięcy.
– A zatem, rzecz postanowiona! – rzekł p. Kaskabel. – Kiedy mamy czasu dosyć, więc: stój!
Komendę tę powitała z równem zadowoleniem cała trupa; tak profesyjni artyści jak i czworonożny sztab „Pięknego Wędrowca”.
Założenie fortu Yukon sięga roku 1847. Najdalej na wysunięty ten posterunek jest w posiadaniu Hadson Bay Company, a stoi prawie na granicy koła biegunowego północnego. Ponieważ jednak znajduje się w Terytoryum Alaski, przeto kompania ta musi płacić corocznie pewne odszkodowanie swojej rywalce, kompanii rosyjsko – amerykańskiej.
W roku 1864 dopiero zaczęto stawiać teraźniejsze budynki i otaczające je palisady, a wykończono je właśnie niedawno, kiedy Kaskabelowie zatrzymali się u fortu na pobyt kilkudniowy.
Agenci z wszelką gotowością ofiarowali im gościnność w obrębie fortu. Nie brakowało miejsca w magazynach i szopach. Ale p. Kaskabel w pompatycznych wyrazach złożył im swe podziękowanie; wolał on nie opuszczać dachu swego wygodnego „Pięknego Wędrowca”.
Chociaż garnizon fortu składał się tylko z dwudziestu kilku agentów, po większej części Amerykanów, z niewielu służącymi Indyanami, to przecież krajowców w około nad Yukonem liczono na setki.
Trzeba bowiem wiedzieć, że w tym centralnym punkcie Alaski odbywa się najliczniej odwiedzany targ dla handlu futer i skór. Tam to napływają różne szczepy prowincyi Kocz-a-Kucziny, An-Kucziag, Tatanczoki, a przedewszystkiem Ko-Yukoni, którzy przemieszkują nad brzegami wielkiej rzeki.
Położenie też forta nader jest pomyślne do zamiany towarów, gdyż stoi on w kącie utworzonym przez rzekę Yukon i rzekę poboczną Porcupine. Tam rzeka rozdziela się na pięć strumieni, co dozwala kupcom łatwiej dostawać się do wnętrza kraju i spławiać nawet towary do Eskimosów rzeką Mackenzie.
Sieć tę strumieni przeto przepływa mnóstwo statków w różnych kierunkach, a szczególniej owych „baidarras”, lekkich ram czółen pokrytych skórkami w oleju maczanemi, który szwy są tłuszczem zasklepione, ażeby się stały nieprzemakalne. Na kruchych tych łodziach Indyanie nie wahają się puszczać w dalekie podróże i odbywają je dosyć bezpiecznie, dopóki prądy lub naturalne tamy nie stawią przeszkód nie do przebycia. Z tem wszystkiem posługiwać się można temi czółnami najwyżej przez trzy miesiące. Przez resztę roku wody są ścięte pod grubą powłoka lodu. Wtedy baidarra mienia swe przeznaczenie i zamienia się w sanki. Takie znów sanie, których dziób wygięty przypomina przód czółna, utrzymują się w pozycyi za pomocą rzemieni ze skóry łososiowej, a ciągną je psy lub renifery i podróżuje się w nich szybko. co do pieszych podróżnych, to ci w długich swych śnieżnych łapciach jeszcze szybciej nie poruszają. Nasz Cezar Kaskabel miał zaś szczęście, jak zwykle. Do fortu Yukon nie mógł przybyć w porze sposobniejszej. Targ na skóry i futra odbywał się właśnie w najlepsze; kilkaset Indyan już rozbiło swe namioty w pobliżu stacyi handlowej.
– Niechże mię powieszą, – zawołał, – jeżeli my przytem nie zrobimy! Wszak to kiermasz formalny, a nie zapominajmy, że jesteśmy artystami kiermaszowym! Czyż nie pora to złożyć dowody naszych zdolności? Czy nie ma pan nic przeciwko temu, panie Sergiuszu?
– Wcale nie, mój przyjacielu, odrzekł Sergiusz, ale nie widzę szansy wielkiego zarobku.
– Na każdy sposób pokryją się nasze wydatki, skoro ich wcale nie mamy!
– To prawda. Ale pozwól się pan zapytać, jakiej pan oczekujesz zapłaty od tych krajowców za ich siedzenia, skoro oni nie posiadają ani amerykańskich ani rosyjskich pieniędzy?
– O, to mi dadzą skóry piżmowców, skóry bobrowe, co zechcą zresztą! Na każdy sposób bezpośrednim wynikiem tych przedstawień będzie egzercycya naszych muszkułów, gdyż zawsze się obawiam, że członki nam zesztywnieją. A pan wiesz przecież, że mamy utrzymać nasz honor w Permie, w Niżnym, i nie chciałbym za nic w świecie mojej trupy narażać się fiasko, kiedy po raz pierwszy wystąpimy na rodzinnej ziemi. Zabiłoby mię to, panie Sergiuszu; o, zapewniam pana, że toby mię zabiło!
Port Yukon, jako najważniejszy w tych okolicach zajmuje znaczny obszar na prawym brzegu rzeki. Jest to budowa w kształcie podłużnego czworoboku, wzmocnionego na każdym rogu kwadratowemi wieżyczkami nieco podobnemi do owych wiatraków spoczywających na kołowrocie, jakie się widuje w północnej Europie. Wewnątrz znajduje się kilka budynków na mieszkania dla agentów kompanii z ich rodzinami i dwa wielkie oparkaniane magazyny, w których utrzymuje się znaczne składy skór soboli i bobrowych, jakoteż skór czarnych i niebieskich lisów, nie mówiąc o innych kosztownych towarach.
Życie tych agentów upływa monotonnie i bywa przykrem. Głównem ich pożywieniem bywa mięso renifera, ale jeszcze częściej łosia, pieczone, gotowane, lub w potrawie. Co do innych artykułów żywności, to trzeba je sprowadzać ze stacyi handlowej w Yorku, w okolicy zatoki hudsońskiej, to jest w odległości jakich dwóch tysięcy mil; oczywiście też transport tych artykułów nie bywa częsty.
W ciągu popołudnia, urządziwszy obozowisko p. Kaskabel z rodziną odwiedził krajowców, którzy się rozłożyli obozem pomiędzy brzegami Yukonu i Porcupine.
Jakaż tam była rozmaitość tymczasowych pomieszkań odnośnie do różnych szczepów, do których należeli! Były tam chatki ze skór lub z kory drzew, spoczywające na polach i okryte liściem, namioty zrobione z materyi bawełnianej fabrykowanej przez krajowców, lub też drewniane domki, które dają się rozbierać i ustawiać stosownie do chwilowej potrzeby.
A co za oryginalna mieszanina barw w odzieży! Niektórzy mieli na sobie ubrania futrzane inni bawełniane materye; wszyscy zaś mieli girlandy z liści na głowach celem ochronienia się przeciw ukąszeniem komarów. Kobiety noszą kwadratowo wycięte spódnice i zdobią swe twarze muszlami. Mężczyźni noszą sprzączki na ramionach do podtrzymywania w zimie długiej sukni ze skóry łosiowej obróconej futrem do środka. Obie płci zaś noszą mnóstwo frędzli i paciorek, których wielkość jest miarą ich wartości. Pomiędzy tymi rożnymi szczepami odznaczali się szczególniej Tananowie, których łatwo było odróżnić po jaskrawych farbach, któremi znakowali twarze, po piórach noszonych na głowach, po małych grudkach czerwonej gliny nalepionych na pióropuszach, skórzanych kamizelkach, spodniach ze skóry reniferowej, długich flintach i po puszkach na proch rzeźbionych nader mizernie.
Monetę zastępują u tych Indyan muszelki dentaliów, jakie także znajdują się u krajowców na archipelagu Vancouver’s; zawieszają oni je na chrząstce nosowej i zdejmują je, chcąc za co płacić.
– Wygodny to sposób noszenia pieniędzy, – rzekła Kornelia, – nie ma obawy o zgubienie portmonetki.
– Chyba że komu nos opadnie! – słusznie zauważył Clovy.
– A coś podobnego mogłoby się łatwo wydarzyć przy ostrych mrozach tutejszych! – dodał p. Kaskabel.
W ogóle zebranie to krajowców przedstawiało ciekawy widok.
Oczywiście p. Kaskabel wdał się w rozmowę z różnymi Indyanami językiem czinuckim, który znał nieco, podczas gdy p. Sergiusz rozmawiał z nimi po rosyjsku.
Przez kilka dni ożywiony handel odbywał się pomiędzy krajowcami z reprezentantami kompanii, ale dotychczas Kaskabelowie jeszcze nie mieli sposobność sprodukowania swych zdolności na przedstawieniu publicznem.
Indyanie tymczasem dowiedzieli się, że trupa jest pochodzenia francuzkiego i że jej członkowie mają sławę jak atleci, akrobaci i kuglarze.
Codziennie wielkie ich gromady przybywały zaciekawione do „Pięknego Wędrowca”. Nigdy oni nie widzieli takiego rydwanu, a zwłaszcza tak jaskrawo pomalowanego. Szczególnie im się podobało, że poruszał się tak łatwo, – zaletą to było niemałą w oczach wędrownych narodów. Kto wie, czy z czasem w przyszłości nie rozpowszechnią się indyjskie namioty na kołach? A skoro raz wejdą w użycie domy na kołach, to mogą przecież także tworzyć się wioski na kołach: rzecz to bardzo możliwa.
Oczywistem następstwem tego wszystkiego musiało być, że przybysze urządzą przedstawienie nadzwyczajne. Postanowiono tedy urządzić takie przedstawienie „na ogólne żądanie Indyan we forcie Yukon”.
Krajowiec, z którym p. Kaskabel zapoznał się najlepiej wkrótce po swem przybyciu, był „tyhi”, to jest naczelnik szczepu. Okazały mężczyzna, liczący około 50 lat wieku, wydawał się też bardzo inteligentnym, a nawet nadawał sobie pozór znawcy takich rzeczy. Kilkakrotnie odwiedzał „Pięknego Wędrowca” i dał do poznania, że krajowcy z przyjemnością przyglądnęliby się ćwiczeniom trupy.
Temu tyhi zazwyczaj towarzyszył inny Indyanin około trzydziestoletni, nazwiskiem Fir - Fu, zgrabny typ więcej wykształconego krajowca, który był czarownikiem szczepu i zręcznym kuglarzem, znanym ze swych zdolności w prowincyi Yukon.
– A zatem jest naszym kolegą niejako? – rzekł p. Kaskabel, kiedy go po raz pierwszy tyhi przedstawił.
I wszyscy trzej, napiwszy się wódki krajowej, zapalili fajkę pokoju.
Wynikiem tych rozmów i nalegania naczelnika było, że p. Kaskabel wyznaczył dzień 3 sierpnia na odbycie się przedstawienia. Ułożono się, że dopomogą także i Indyanie, którzy nie chcieli okazać się niższymi od Europejczyków w sile, zgrabności i zręczności.
Nic to zresztą dziwnego; na dalekim Zachodzie jak w prowincyi Alasce. Indyanie mają zamiłowania do ćwiczeń gimnastycznych i akrobatycznych, z łączą z niemi też maskarady i pantominy, które bardzo lubią.
W oznaczonym dniu tedy, kiedy zebrało się mnóstwo widzów, można było ujrzeć gromadkę złożoną z kilku Indyan, których twarze były ukryte pod wielkiemi drewnianemi maskami o kształtach potwornych. Wedle zwyczaju „wielkich głów” w pantominach, gęby i oczy tych masek poruszano za pomocą sznurków, – co nadawało pozór ożywienia tym szkaradnym twarzom, zakończonym ptasimi dzióbami. Trudno sobie wyobrazić, do jakiej doskonałości doprowadzali w wykrzywianiu twarzy, z John Bull (mówimy oczywiście o małpie) mógłby dużo się od nich nauczyć.
Nie potrzeba dodawać, że pp. Kaskabelowie, Jan, Sander, Napoleona i Clovy pojawili się w galowych strojach przy tej sposobności.
Miejsce, które obrano, znajdowało się na obszernej łące otoczonej drzewami, na której „Piękny Wędrowiec” stał na tylnym planie, jakoby tworzył część dekoracyi. Pierwsze rzędy były zarezerwowane dla agentów z fortu Yukon z żonami i dziećmi. Po bokach kilkuset Indyan, mężczyzn i kobiet, utworzyło półkole, i paląc fajki skracali sobie czas oczekiwania.
Krajowcy w maskach, którzy mieli wziąć udział w przedstawieniu, stali z boku, tworząc osobną grupę.
Punktualnie o godzinie naznaczonej. Clovy pojawił się na platformie rydwanu, i wygłosił swą zwykłą przemowę:
„Panowie Indyanie i panie Indyanki, ujrzycie tu to, co widzieć będziecie”,…. i t. d.
Ponieważ jednakowoż czajnuckiego dyalektu nie znał, przeto dowcipy jego były niezrozumiałe dla większej części publiczności.
Zrozumiałymi dla Indyan były jednakowoż niezliczone policzki i kuksy mu aplikowane z tyłu przez „bossa”, które przyjmował ze zwykłą rezygnacyą clowna w tym celu utrzymywanego.
Kiedy prolog się zakończył, zawołał p. Kaskabel z ukłonem ku publiczności:
– Teraz zaś czworonogi!
Wagram i Marengo nadbiegły na miejsce otwarte zarezerwowane przed „Pięknym Wędrowcem” i wywołały zdumienie u krajowców nie znających produkcyi świadczących o pojętności zwierząt. Kiedy zaś pojawił się John Bull i swoimi koziołkami, zabawnemi pozami i skokami z wyuczonymi psami sam siebie niejako przewyższał, to rozjaśniły się uśmiechami nawet surowe twarze Indyan zazwyczaj tak poważnych.
Tymczasem Sander dął w swój róg bezustannie, a Kornelia i Clovy na bębnach swoich akompaniowali. Jeżeli w obec tego mieszkańcy Alaski nie popadali w zachwyt nad efektami, jakie wywoływać umie „orkiestra europejska”, to powodem był chyba u nich brak zmysłu artystycznego.
Dotychczas kupka zamaskowanych pozostało nieruchomą, sądząc bez wątpienia iż jeszcze nie nadszedł czas działania; trzymali się w rezerwie.
– Panna Napoleona, tancerka na linie! – zawołał Clovy przez swoją tubę.
Dziewczynka, poprzedzona przez swego ojca, nadbiegła i skłoniła się przed publicznością.
Najprzód produkowała się we wdzięcznych pląsach, które jej zjednały wielkie uznanie, nie manifestujące się co prawda w oklaskach, ale za to objawione kiwaniem głowami, co miało nie mniejsze znaczenie. A uznanie to jeszcze się zwiększyło, kiedy ją ujrzano wspinającą się na linę rozpiętą pomiędzy dwoma żerdziami i chodzącą po niej, biegnącą, skaczącą z łatwością i wdziękiem, budzącemi podziw szczególnie u Indyanek.
– Teraz na mnie kolej! – zawołał młody Sander.
Wbiegł zgrabnie, skłonił się publiczności, lekko w kark się uderzając, a potem po kilkunastu piruetach, koziołkach upowietrzonych i wirujących obrotach, zaczął wyginać i wykręcać swe członki w najrozmaitszy sposób, ręce na nogi, a nogi na ręce zamieniał, to łażąc jak jaszczurka, to skacząc jak żaba, to przekładając kończyny, iż nie wiedziano, które z nich są rękami, a które nogami, to wreszcie jak piłka odbijając się od ziemi, ażeby rozwinąwszy się w powietrzu, zgrabnym produkcyą zakończyć ukłonem.
Także i jemu uznanie złożono, ale zaledwie odstąpił, kiedy Indyanin w jego wieku wystąpił z grupy indyjskich aktorów i zdjął maskę.
Każdą produkcyę Sandera młody krajowiec zaczął teraz wykonywać po kolei z taką giętkością członków i taką dokładnością nawet, że nie można mu było zrobić żadnego zarzutu z akrobatycznego punktu widzenia. Jeżeli to czynił może z mniejszym wdziękiem, niż Sander, to z pewnością nie mniej od niego był zwinnym. Nic dziwnego, że Indyanie z entuzyazmem zaczęli kiwać głowami.
– Rozumie się, że sztab „Pięknego Wędrowca” był o tyle grzecznym, iż łączył swoje oklaski z aplauzem publiczności. Ale p. Kaskabel, nie chcąc być pobitym, zawezwał Jana, ażeby wystąpił ze sztukami kuglarskiemi, w których, jak sądził jego ojciec, nikt mu nie dorównywał.
Jan zrozumiał, że chodzi o utrzymanie honoru rodziny. Zachęcony wzrokiem p. Sergiusza i uśmiechem Kajety, brał po kolei flaszki, talerze, piłki, noże, tarcze i kije i dokonywał cudów zręczności.
Pan Kaskabel spoglądał na Indyan wzrokiem tryumfującym i niejako wyzywającym. Zdawało się że wzrok ten przemawia do zamaskowanych:
– A co? Czy który z was potrafi coś podobnego?
Niezawodnie spojrzenie to zrozumiano, albowiem na skinienie naczelnika inny Indyanin wystąpił i zdjął maskę.
Był to czarownik Fir-Fu; jemu także chodziło o ratowanie honoru, i to całego szczepu.
Biorąc tedy po kolei różne przedmioty przedtem przez Jana użyte, naśladował wszystkie sztuki swego rywala po kolei i przerzucał nożami, flaszkami, tarczami, pierścieniami, piłkami i kijami z równą zręcznością i pewnością siebie, jak Jan Kaskabel.
Clovy, który zwykł był nie podziwiać nikogo oprócz swojego pana i jego rodziny, był nie tylko zdumiony, ale niemal przerażony.
Tym razem Kaskabel klaskał już tylko niejako z przymusu i to jedynie końcami palców.
– Na honor – mruczał do siebie, – to nie żarzy! Ci czerwonoskórcy to nie bagatela! I to bez nauki! Hm, hm! Czegoś ich przecież nauczymy!
Był on istotnie nie mało rozczarowany, iż znalazł rywali tam, gdzie oczekiwał tylko admiratorów. I to jakich rywali! U prostych krajowców Alaski, – u ludzi, możnaby powiedzieć, dzikich! Duma jego była podrażnioną do wysokiego stopnia. Przecież albo się jest sztukmistrzem, albo nie!
– Teraz, dzieci! – zagrzmiał potężnym swym głosem, – pokażmy ludzką piramidę.
Wszyscy zbiegli się ku niemu w okamgnieniu. Stanął, oparłszy się silnie na rozkraczonych nogach, wypiwszy biodra i nadąwszy pierś jak banię. Na prawe jego ramię lekko wskoczył Jan i podał rękę Clovy’emu, który stanął na, lewym ramieniu Kaskabela. Sander stanął na głowie ojca, a na szczycie stanęła lekko Napoleona i rączkami słała całusy publiczności.
Zaledwie jednakowoż utworzyła się piramida francuzka, natychmiast pojawiła się obok niej druga, indyjska. Nie zdejmując nawet swych masek. Indyanie utworzyli piramidę podobną, ale nie z pięciu, tylko z siedmiu osób; ich piramida przewyższał francuzką!
Teraz wodzowie indyjscy wznieśli okrzyki radosne na cześć swoich pobratymców. Stara Europa została pokonaną przez młodą Ameryką, i to jaką Amerykę? – Amerykę Ko-Yukonów, Tananów, Katańczoków!
Pan Kaskabel zawstydzony i zmartwiony poruszył się i o mało nie rzucił na ziemię swych współpracowników.
– Ah! do tego doszło, do tego? – wyrzekł pomimowoli, kiedy się rozwiązano.
– Uspokój się pan! – rzekł do niego p. Sergiusz. – Istotnie nie warto wcale…
– Nie warto, mówisz pan, nie warto? Ach, widać, że pan nie jesteś artystą, panie Sergiuszu!
Potem, zwracając się do żony, dodał:
– Pójdź, Kornelio; teraz ręczne zapasy! Zobaczymy, który z tych dzikich sprosta „szampionce chicagoskiej”!
Pani Kaskabel nie ruszyła się krokiem.
– Cóż. Kornelio?
– Nie. Cezarze.
– Jakto? Nie? Nie chcesz mierzyć się z temi małpami i ocalić honoru rodziny?
– Ocalę go! – odrzekła spokojnie Kornelia. – Zostaw to mnie. Mam pomysł.
A jeżeli znakomita ta niewiasta miała pomysł to też było najlepiej pozostawić jej wykonanie. Czuła się ona równie upokorzoną jak jej małżonek tem powodzeniem Indyan i było rzeczą prawdopodobną, że odpłaci im pięknem za nadobne.
Powróciła do „Pięknego Wędrowca”, pozostawiając swego męża cokolwiek zaniepokojonego, pomimo że miał on zupełne zaufanie do jej pomysłów i ich wykonania.
Parę minut później Kaskabel powróciła i stanęła przed kupką indyjskich aktorów, którzy się w około niej zgromadzili.
Potem zwróciła się do głównego agenta fortu i prosiła go, ażeby raczył krajowcom przełożyć w ich języku to, co ona im chce powiedzieć.
Następującą przeto przemowę ów agent dosłownie przełożył na język krajowy uważnie słuchającym Indyanom:
– Indyanie!! Złożyliście w tych produkcyach dowody swoich zdolności, które zasługują na wysoką nagrodę. Nagrodę tę ja wam przynoszę!
Wyrazy te podnieciły ogólne zaciekawienie do wysokiego stopnia.
– Czy widzicie me ręce? – mówiła dalej Kornelia. – Oto t ręce uściskiem swym zaszczycały niejednokrotnie najdostojniejsze osobistości w Europie. Czy widzicie me policzki? Niejednokrotnie najpotężniejszy władcy starego świata składali na nich swe pocałunki. Otóż te ręce, te policzki do was teraz należą. Amerykańscy Indyanie! pójdźcie i złóżcie pocałunek na tych policzkach! Pójdźcie i uściśnijcie te ręce!
I rzeczywiście krajowców nie potrzeba było zachęcać dwukrotnie. Nigdy przecież nie nadarzy im się podobna sposobność do pocałowania takiej wspaniałej kobiety!
Jeden z nich, wspaniały przedstawiciel szczepu Tanana, zbliżył się szybko i pochwycił ze rękę ku niemu wyciągniętą.
Lecz straszny okrzyk trwogi wyrwał mu się z ust, kiedy uczuł przerażające wstrząśnienie, które go zmusiło powykrzywiać wszystkie członki.
– Ah, Kornelio! – szepnął p. Kaskabel, – Kornelio rozumiem cię i podziwiam ciebie!
Pan Sergiusz zaś, Jan, Sander, Napoleona i Clovy dusili się od powstrzymywanego śmiechu na widok figla spłatanego krajowcom przez tę nadzwyczajną niewiastę.
– Ten niegodny! – wołała, wyciągając ręce, – niech inny wystąpi!
Indyanie zawahali się; pomyśleli, że stało się coś nadnaturalnego.
Tyhi jednakowoż widocznie zdecydował się spróbować; postąpił powoli ku Kornelii, zatrzymał się parę kroków przed imponującą jej postacią i przyglądał się jej wzrokiem, który zdradzał pewną obawę.
– Zbliż się, stary! – zawołał Kaskabel. – Trochę tylko odwagi! Pocałuj tę panią! Przecież to nie trudne, a jak przyjemne!
Tyhi, wyciągnąwszy ramię, ledwie dotknął palcem europejską piękność.
Znowu wstrząśnienie, znowu krzyki przerażenia, tym razem wydane przez naczelnika, który o mało nie upadł, wywijając się dziwacznie, nowe zdumienie publiczności. Jeżeli taki los spotykał osoby ledwie dotykające panią Kaskabel, to cóżby się stało, gdyby chciano pocałować tę zdumiewającą istotę, na której policzki „składali pocałunki najpotężniejsi władcy Europy?”
Był jednakowoż jeden odważny człowiek, dość zuchwały, ażeby podjąć się próby. Był nim zaś czarownik Fir-Fu. On przecież musiał się uważać za ubezpieczonego przeciw wszelkim czarom. Stanął zatem przed Kornelią. Potem obszedł ją w około i zachęcony nawoływaniem swych pobratymców, nagle objął ją obu ramionami i pocałował w policzek.
Ale teraz zamiast wstrząśnienia, nastąpił cały szereg skoków i koziołków. Czarownik zamienił się nagle w akrobatę! Wywróciwszy dwa koziołki w powietrzu równie zgrabnie jak mimowolnie, wpadł pomiędzy przerażonych swych towarzyszy.
Ażeby wywołać taki skutek u czarownika i u innych krajowców. Kornelia potrzebowała tylko nacisnąć guziczek małej bateryi elektrycznej ukrytej w kieszonce. Była to bateryjka, która jej dozwalała produkować się jako „kobieta elektryczna.”
– Ah, żonusiu, żonusiu! – zawołał jej mąż, obejmując ją i przyciskając do piersi bezkarnie ku zdumieniu niewymownem Indyan, – a co? czy nie sprytna to kobietka?
– Równie sprytna, jak elektryczna! – dodał p. Sergiusz.
Oczywiście krajowcy musieli przyjść do przekonania, że ta kobieta nadzwyczajną władzę ma na piorunami! Wszakże skoro ją tylko dotknięto, mogła silnych mężczyzn powali na ziemię! Musiała to być chyba małżonka Wielkiego Ducha, która raczyła zstąpić na ziemię i tu Kaskabela pojęła na drugiego małżonka!
ROZDZIAŁ XIV
Od Fortu Yukon do Portu Clarence.
egoż samego wieczora na wspólnej rozmowie całej rodziny postanowiono, iż dalszą podróż rozpocznie się dwa dni po pamiętnem tem przedstawieniu.
Jasną było rzeczą, – zauważył to sam p. Kaskabel, – że gdyby był sobie życzył dobrać rekrutów do swojej trupy, to znalazłby mnóstwo pożądanego materyału i chyba tylko wybór byłby trudny. Chociaż osobista duma jego nieco była draśniętą, musiał przyznać, że ci Indyanie mieli wrodzony wielki talent do ćwiczeń akrobatycznych. Jako gimnastyce, clowni, kuglarze i ekwibryści niewątpliwie łączyli oni znaczną praktykę ze swemi zdolnościami, ale zawdzięczali jeszcze więcej przy przyrodzie, która ich obdarzyła muszkularnością, zwinnością i zgrabnością. Byłoby niesprawiedliwą rzeczą zaprzeczyć, ze dorównali Kaskabelom. Na szczęście honor trupy jeszcze uratowała przytomność umysłu „Królowej kobiet elektrycznych.”
Trzeba dodać, że agenci we forcie, – po większej części biedacy bez wykształcenia, – niemniej od krajowców byli zdumieni tem, co się stało w ich oczach. Postanowiono jednakowoż nie wyjawiać im tajemnicy fenomenu, ażeby Kornelii pozostawić pozyskane wawrzyny. Dlatego też następnego dnia, kiedy przybyli ze zwykłymi odwiedzinami, obawiali się zanadto zbliżać do „kobiety piorunowładnej,” chociaż ona ich witała najuprzejmiejszymi uśmiechami. Wahali się nieco, nim poważyli się dotknąć podanej im na powitanie ręki, a tak samo też zachowali się tyhi i czarownik , którzy pragnęliby dowiedzieć się tajemnicy mogącej im oddać nadzwyczajne usługi dla wzmocnienia ich wpływu i znaczenia pomiędzy krajowcami.
Kiedy pokończono przygotowania do wyjazdu, p. Kaskabel ze swoją gromadką pożegnali się ze swymi gospodarzami rano 6 sierpnia a konie dobrze wypoczęte ruszyły wzdłuż rzeki, w kierunku wskazanym jej biegiem w kierunku zachodnim.
Pan Sergiusz i Jan przestudyowali starannie mapę i korzystali przytem ze wskazówek im udzielanych przez młodą Indyankę. Kajeta znała mnóstwo miejscowości, przez które mieli odbywać podróż, a z tego, co opowiedziałam, wyniknęło, że nie było przed nimi większych rzek, których przekraczanie mogłoby stanowić znaczne przeszkody w podróży.
Nadto na razie nie było mowy o opuszczaniu doliny Yukonu. Jadąc na prawym brzegu rzeki aż do stacyi Nelu, mieli się dostać do wioski Nuklagajety; a stamtąd do fortu Nulato odległość wynosiła dwieście czterdzieści mil. Wówczas rydwan porzuciłby już rzekę Yukon, by jechać prosto w kierunku zachodnim.
Pora roku jeszcze była pomyślną; we dnie było wcale ciepło, a tylko w nocy temperatura już znacznie opadała. Jeżeli podróżnych nie oczekiwały nieprzewidziane przeszkody, to p. Kaskabel był pewnym, że dostanie się do Portu Clarence, nim jeszcze zima nagromadzi dla niego trudności nieprzezwyciężone.
Mogłoby się wydawać rzeczą dziwną, że taką podróż można było odbywać z taką łatwością. Ale czyż tak się nie dzieje w krajach płaskich, kiedy podróżnemu sprzyjają piękna pora roku, długość dni i łagodność klimatu? Odmiennie przedstawi się sprawa po drugiej stronie cieśniny Berynga, kiedy stepy sybiryjskie rozciągać się będą naokół do widnokręgu kiedy okryte będą, jak daleko okiem zajrzeć, powłoką śnieżną, a wicher zimowy tworzyć będzie zaspy do gór wysokich podobne.
Kiedy pewnego wieczora mówiono o niebezpieczeństwach ich oczekujących, rzekł sangwiniczny p. Kaskabel:
– Wszystkim jedno: damy my sobie radę i przedostaniemy się.
– Spodziewam się tego, – odrzekł p. Sergiusz. – Ale skoro wstąpicie na wybrzeże Syberyi, radzę wam natychmiast skierować się na południowy zachód prowincyi. W okolicach więcej na południe położonych mrosy mniej dotkliwie wam się dadzą we znaki.
– Zamierzamy tak uczynić, p. Sergiuszu. – odrzekł Jan.
– I to tem bardziej, moi przyjaciele, że nie potrzebujecie obawiać się niczego ze strony Sybiryjczyków, chyba że, jak wyraziłby się Clovy, dostalibyście się między szczepy na północnym wybrzeżu. Największym wrogiem waszym będzie mróz.
– Jesteśmy na to przygotowani, – rzekł pan Kaskabel, – i radę sobie damy; przykro nam tylko, że pan nam nie będziesz towarzyszył, panie Sergiuszu.
– O, bardzo nam będzie przykro, – dodał Jan.
Pan Sergiusz znał dobrze, jak bardzo ci ludzie do niego się przywiązali i jak on sam ich polubił. Rzeczą naturalną było, że z każdym dniem wspólnego przebywania, wzajemne węzły przyjaźni zacieśniały się coraz to bardziej. Rozłączenie się będzie przykre, a czy kiedy znowu się spotkają przypadkowo, skoro ich życie tak różnemi szło drogami? A przytem, p. Sergiusz zabierze ze sobą Kajetę, a już zauważył, że przywiązanie się Jana do młodej Indyanki już zasługiwało na inną nazwę. Czy p. Kaskabel spostrzegł, co się dzieje w sercu jego syna? Pan Sergiusz nie wiedział na pewno. Co do Kornelii, to ponieważ ona sama przedmiotu tego nie poruszała, przeto on sądził, że nie należy wychodzić z rezerwy pod tym względem. Bo i do czego i mogłoby to doprowadzić? Inna zupełnie przyszłość musiała oczekiwać przybraną córkę p. Sergiusza i biedny Jan budził się nadziejami, które nie mogły się spełnić.
Zresztą podróż odbywała się bez wielkich przeszkód i bez znacznych trudów. Do Portu Clarence przybędą podróżni, zanim cieśniną Berynga dostatecznie zamarznie i tam zapewne będą musieli zabawić kilka tygodni. Nie było przeto potrzebą zbytnio narażać i ludzi i zwierzęta.
A jednak zależeli ciągle od łaski losu. Gdyby który koń okaleczał lub zachorował, gdyby się koło jakie złamał, to „Piękny Wędrowiec” znalazłby się w położeniu bez wyjścia. Należało przeto zachowywać wszelkie środki ostrożności.
Przez pierwsze trzy dni trzymano się ściśle biegu rzeki płynącej w kierunku zachodnim, jak już powiedzieliśmy; potem jednak Yukon zaczął wyginać się linii siedmdziesiątego piątego równoleżnika (szerokość geograficzna Trondhjemu w Norwegii).
W tym punkcie rzeka robiła znaczne zagięcie, a dolina widocznie stawała się wyższą. Odgraniczały ją pagórki średniej wysokości, które na mapie oznaczone są nazwą „wałów” z powodu ich podobieństwa do baszt sterczących.
Stanowiło trudność niejaką wydostać się z tej matni i nie zaniedbano żadnych środków ostrożności, by rydwan uchronić od wypadku. Zdejmowano część ładunku, kiedy droga zbyt była stromą i często barkami dopomagano kołom, tembardziej, że wedle wyrażenia się p. Kaskabela, „okolice te nie obfitowały w kołodziejów”.
Musiano się też przeprawiać przez kilka strumyków, jak Nokotokargut, Szetechant, Klakinikot. Na szczęście o tej porze roku potoki były płytkie i łatwo było znaleźć brodu.
Co do Indyan, to w tej części prowincyi nie było ich wielu lub wcale. Niegdyś zamieszkiwały tu strony szczepy lub wcale. Niegdyś zamieszkiwały te strony szczepy zwane Midland Men, obecnie niemal zupełnie wymarłe. Od czasu do czasu jeszcze pojawiała się jaka rodzina dążąca do wybrzeża południowo - zachodniego na sezon rybołostwa jesienny
Niekiedy jednak spotykali nasi przyjaciele kupców podróżujących w kierunku przeciwnym, jadących do ujścia Yukonu ku różnym stacyom kompanii rosyjsko – amerykańskiej. Ci oglądali nie bez zdumienia tak rydwan jaskrawo pomalowany jak i fracht, który zawierał. Potem, życząc „Szczęść Boże” udawali się dalej na wschód.
Dnia 13 sierpnia „Piękny Wędrowiec” dostał się do wioski Nuklakajety, trzysta sześćdziesiąt mil od fortu Yukonu. Jest to właściwie znowu tylko stacya handlu futer, najdalsza stacya, do której przybywają agenci rosyjscy. Przybywając z różnych miejsc w Rosyi azyatyckiej i w Alasce, zbierają się tu, jako rywale handlarzy kompanii Hudson Bay.
Dlatego to Nuklakajeta stała się centrum, do którego zdążają krajowcy z futrami zebranemi w sezonie zimowym.
Oddaliwszy się od rzeki, ażeby uniknąć licznych jej zakrętów, p. Kaskabel napotkał ją znowu u tej wioski rozłożonej pomiędzy niskimi pagórkami a otoczonej wesołą zielenią lasów. Kilka drewnianych chatek stało w około palisad fort otaczających. Drobne strumyki szemrały na bujnej łące. Parę statków stało u brzegu Yukonu. Krajobraz miły dla oka zapraszał do odpoczynku. Co do Indyan odwiedzających okolicę, to należeli oni do szczepu Tananów, jak już wspomnieliśmy, najokazalszego pomiędzy krajowcami północnej Alaski.
Pomimo powabu tej miejscowości, „Piękny Wędrowiec” zatrzymał się tam tylko dwadzieścia cztery godzin. Wydawał się to odpoczynek dostateczny dla koni dotychczas ochranianych należycie. Pan Kaskabel zamierzał zatrzymać się dłużej w Neluto, forcie ważniejszym i lepiej zaopatrzonym w zapasy, i tam porobić zakupna potrzebne na podróż po Syberyi.
Rozumie się samo przez się, że p. Sergiusz i Jan, niekiedy w towarzystwie Sandera, w czasie podróży nie zaniedbywali polowania. Z grubej zwierzyny, renifery i łosie niekiedy przebiegały płaszczyznę, by szukać schronienia w lasach lub raczej w gromadach drzew niezbyt obficie rozsianych po kraju. W okolicach moczarowatych gęsi, kwiczoły, cyranki i dzikie kaczki dosyć były obfite, a nasi myśliwi nawet mieli szczęście ubić parę czapli, chociaż te nie bardzo przydały się do kuchni.
A ponieważ, jak Kajeta opowiadała, czaple mięso bardzo bywa cenione przez Indyan, zwłaszcza jeżeli nic lepszego nie mają do jedzenia. Skosztowano tego przysmaku przy śniadaniu d. 19 sierpnia. Pomimo wszelkich zdolności Kornelii, – a zdolności te były niemałe, – mięso czapli było łykowate i twarde i nie znalazło uznania u nikogo, prócz u Wagramu i Marenga, które nie pozostawiły ani kosteczki.
Swoją drogą w czasie potrzeby krajowcy nie gardzą nawet mięsem sów, sępów, a niekiedy i kun, ale trzeba przyznać, że dzieje się to tylko wtedy, gdy nic innego znaleźć nie mogą.
Dnia 14 sierpnia „Piękny Wędrowiec” musiał się przewinąć przez zakręty bardzo ciemnego wąwozu pomiędzy stromemi wzgórzami nad brzegiem rzeki. Tym razem wąwóz tak był spadzisty, a droga tak grudzistą, jakoby tworzyła wyschłe łożysko strumienia, że pomimo wszelkich ostrożności wydarzył się przypadek. Na szczęście nie koło się złamało, tylko jeden z orczyków. Naprawiono to bez trudu przy pomocy sznurów.
Po przebyciu na jednym brzegu rzeczki wioski Sukwonyilla, a na drugim Nowikargata, podróż już odbywała się bez przeszkody. Nie było więcej pagórków. Jak okiem sięgnąć, rozciągała się olbrzymia płaszczyzna. Przerzynały ją trzy lub cztery potoczki; o tej porze, kiedy deszcz rzadko pada, były one prawie wyschnięte. W porach burz i śniegów, byłoby niepodobieństwem odbywać podróż w tych stronach.
Przebywając jeden z tych potoków Milokargut, w którym było wody ledwie na stopę, p. Kaskabel zauważył, że w poprzek znajdowała się sztuczna tama.
– Oho! – zawołał, – kiedy zadano sobie trudu usypywania tamy, to już lepiej było pobudować most! Na każdy sposób byłby pożyteczniejszy, gdy stan wody jest wyższy.
– Bezwątpienia, ojcze, – rzekł Jan. – Ale inżynierzy, którzy budowali tę tamę, nie umieliby wybudować mostu,
– A to dlaczego?
– Bo są to inżynierzy czworonożni, zwani inaczej bobrami!
Jan się nie mylił i można było podziwiać dzieło tych pracowitych zwierząt, które budują swe tamy zgodnie z biegiem wody i regulują ich wysokość odpowiednio do niskiego stanu wody potoku. Sam stopień pochyłości boków oporu pędowi wody.
– A przecież – zawołał Sander – bobry te nigdy nie uczyły się lekcyi w szkole.
– Nie potrzebowały tego, – odrzekł p. Sergiusz. – Po co im nauki, która niekiedy się myli, skoro posiadają instynkt, zawsze nieomylny? Tamę tę, dziecko moje, bobry wybudowały zupełnie tak jak mrówki budują swe labirynty, ptaki gniazda, pająki swe pajęczyny, pszczoły plastry miodu w ulach, a ostatecznie i jak drzewa i krzewy wydają owoce i kwiaty. Nie ma u nich próbowania, ale nie ma też ulepszeń. I istotnie ulepszeń tu zrobićby nie można. Bóbr naszych czasów równie doskonałe wykonuje dzieła, jak pierwszy bóbr, który na ziemi się pojawił. Władza doskonalenia się nie jest udziałem zwierząt, jest tylko udziałem człowieka, i tylko człowiek może doskonalić się w dziedzinach sztuki, przemysłu lub nauki. Możemy podziwiać przedziwny instynkt zwierząt, który im dozwala tworzyć takie arcydzieła, ale te doskonałości uważać musimy za nadane im przez przyrodę bez współdziałania ich woli myśli i rozumu.
– To prawda, panie Sergiuszu, – rzekł Jan. – Rozumiem doskonale pańską uwagę. Tu okazuje się różnica pomiędzy instynktem a rozumem. Rozum jest wyższym od instynktu, chociaż może się mylić.
– Niewątpliwie, mój przyjacielu, – odrzekł p. Sergiusz, – a omyłki rozumu, stopniowo rozpoznawane i naprawiane, stanowią tyleż stopni do postępu.
– Na każdy sposób, – powtórzył Sander, – pozostaję przy tem, com powiedział! Zwierzęta obchodzą się wybornie bez chodzenia do szkoły!
– To prawda, ale ludzie stają się zwierzętami, jeżeli nie uczęszczali do szkoły, – odparł p. Sergiusz.
– Wszystko to bardzo pięknie! – zawołała Kornelia, zawsze praktyczna kobieta. – Ale czy wasze bobry nadają się do jedzenia?
– Naturalnie, – rzekła Kajeta.
– Czytałem nawet, – dodał Jan, – że ogony tych zwierząt są nadzwyczaj smaczne!
Nie dało się to jednak sprawdzić, gdyż nie było bobrów w potoku, a przynajmniej nie można było schwytać żadnego.
Wyszedłszy z łożyska Milokarguta, „Piękny Wędrowiec” przejechał przez wioskę Saczertelontin, w samem sercu dystryktu Ko-Yukona. Na radę Kajety zarządzono pewne środki ostrożności w obcowaniu z tutejszymi krajowcami z powodu ich złodziejskich skłonności. Ponieważ gromadzili się blisko rydwanu, trzeba było uważać, ażeby nie dostawali się do wnętrza. Przytem rozdanie kilku szklanych świecidełek naczelnikom szczepu wywołało skutek pożądany i epizod przeminął bez przyjemnego wydarzenia.
Cokolwiek trudności napotkano w dalszej podróży, kiedy jechano po wązkiej podstawie „wałów,” ale uniknąć ich nie można było, nie chcąc się dostać w okolice więcej górzyste.
Opóźniała się przez to podróż nieco, a przecież już nie należało zwlekać. Temperatura zaczęła się znaczniej obniżać, jeżeli nie we dnie, to w nocy, co nie mogło dziwić w tej porze roku w okolicy o parę stopni tylko odległej od koła biegunowego.
Kaskabelowie dostali się teraz do miejsca, gdzie rzeka dość ostrym kątem zwraca się ku północy. Musieli postępować wzdłuż rzeki do rzeczki Ko-Yakuk, wpadającej do niej dwoma krętemi ujściami. Cały dzień spędzono na szukaniu odpowiedniego brodu, gdyż woda w rzece już był głęboką.
Po drugiej stronie tej rzeki pobocznej, „Piękny Wędrowiec” zwrócił się napowrót na południe i przez okolice nieco nierówną przybył do fortu Nulato.
Handlowa ta stacya dość ważna należy do kompanii rosyjsko – amerykańskiej. Jest to stacya w zachodniej Ameryce najwięcej na północ wysunięta, a jest położoną, wedle obliczeń sir Fredericka Whympera, pod 65 st. 42 min. półn. szer. i 153 st. 36 min. zach. dł.
A przecież w tej stronie prowincyi Alaski trudno było uwierzyć, że się znajdowano na tak wysokiej szerokości geograficznej. Gleba niewątpliwie była urodzajniejszą, aniżeli w sąsiedztwie fortu Yukonu. Wszędzie dały się dostrzegać drzewa dosyć wysokie, wszędzie łąki okryte zielonością, nie mówiąc już o obszernych równinach, które można było uprawiać z korzyścią, gdyż gliniasta ziemia pokryta jest grubą warstwą czarnoziemu. Przytem kraj cały obficie jest nawodniony dzięki krętemu biegowi rzeki Nulato, której główny kierunek jest południowo – zachodni i sieci strumyków, czyli „kargutów” rozciągającej się na północny wschód. Całą florę jednakowoż stanowią nieliczne krzaki okryte jagodami i pozostawione najzupełniej na łaskę przyrody.
Plan fortu Nulato jest następujący: w około budynków pas palisad chronionych dwoma wieżyczkami, do których Indyanom nie wolno wchodzić nocą, ani nawet we dnie, jeżeli ich jest za wielu razem; wewnątrz zaś zagrodzenia chatki, szopy i drewniane składy z oknami, w których pęcherze morsów zastępują szklane szyby. Czytelnik z tego osądzi, że nie ma nic prymitywniejszego od tych stacyj w kończynach Ameryki.
Pan Kaskabel ze swoją gromadką serdecznie tam został powitany. W zapadłych tych kątach Nowego świata, poza drogami regularnych komunikacyi, pojawienie się gości jakichkolwiek stanowi przerwę w życiu monotonnem i bywa źródłem uciechy, tem bardziej iż przynoszą oni ze stron dalekich jakiekolwiek nowiny.
We forcie Nulato mieszkało dwudziestu kilku urzędników rosyjskiego lub amerykańskiego pochodzenia, którzy ze wszelką gotowością ofiarowali się zaopatrzyć przybyszów we wszelkie potrzeby. Otrzymują oni bowiem regularnie różne zapasy od kompanii, a nadto w porze pięknej powiększają je, polując na renifery i łosie, lub łowiąc ryby, a zwłaszcza w „nalimy”, którą wprawdzie żywią psy głównie, ale której wątroba smakuje także ludziom, o ile do niej się przyzwyczają.
Rozumie się, że mieszkańcy fortu Nulato zdumiewali się, oglądając „Pięknego Wędrowca” i nie mało się też zdziwili, gdy im p. Kaskabel oznajmił swój zamiar powrócenia do Europy drogą na Syberyę. Że też ci Francuzi na wszystko się ważą! Co do pierwszej części podróży aż do Portu Clarence, to ich zdaniem odbędzie się ona bez znacznych przeszkód i dokona się, zanim płaszczyzny Alaski zetną się pod pierwszym mrozem zimowym.
Na radę p. Sergiusza postanowiono zakupić niektóre artykuły potrzebne do podróży przez stepy. Przedewszystkiem należało się zaopatrzyć w owe okulary niezbędne do podróżowania przez niezmierzone obszary okryte zimowym szronem i śniegiem.
Indyanie dostarczyli ich tuzin za kilka szklanych świecidełek. Były to tylko drewniane okulary bez szkieł, lub raczej rodzaj lornetek tak oczy pokrywających, że można było patrzeć tylko przez wązką szparę. Wystarczy to do pochodu bez zbyt wielkiego trudu, a chroni od otralmii grożącej w skutek odblasku śniegu. Wszyscy podróżni ich spróbowali i oświadczyli, iż łatwo przyzwyczają się do nich.
Obok tych przyrządów chroniących oczy, należało pomyśleć o okryciu na nogi, gdyż niepodobna spacerować w cienkich ciżemkach lub trzewikach po stepach nawiedzonych przez zimę sybiryjską.
Magazyny w Nulato dostarczyły im kilka par butów zrobionych ze skór fok czuli psów morskich, najodpowiedniejszych do długich podróży po ziemi lodem okrytej, a nieprzemakalnych dlatego, że jeszcze tłuszczem są powleczone.
Z tego powodu p. Kasakebel zauważył w zwykły swój sposób sentencyonalny: – Jest rzeczą zawsze korzystną odziewać się w taki sposób, jak zwierzęta w okolicach, przez które się podróżuje. Ponieważ Syberya jest krajem psów morskich, przeto ubierajmy się jak psy morskie!
– Psy morskie w okularach! – dodał Sander, którego dowcip znalazł uznanie u ojca.
Dwa dni spędzili nasi podróżni we forcie Nulato; dostateczny był to odpoczynek dla koni. Życzono sobie szybko dostać się do Portu Clarence. Dnia 21 sierpnia „Piękny Wędrowiec” wyruszył w drogę i od tej chwili już porzucił ostatecznie prawy brzeg wielkiej rzeki.
Yukon bowiem teraz już płynął prosto w kierunku południowo zachodnim, ażeby wpłynąć do zatoki Norton.
Gdyby go się trzymali nasi podróżni w tym kierunku, to niepotrzebnie przedłużyliby znacznie swoją podróż, gdyż ujście rzeki znajduje się dużo na południe od cieśniny Berynga. Od tego ujścia musieliby się skierować ku Portowi Clarence wzdłuż wybrzeża poszczerbionego zatokami, fjordami i strumykami, a tam Gladiator i Vermont niepotrzebnie wyczerpałyby swoje siły.
Zimno stawało się dotkliwsze. Bardzo już ukośne promienie słońca dawały jeszcze dużo światła, ale już mało ciepła. Ciężkie chmury gromadzące się w wielkich kłębach, groziły obfitym śniegiem. Drobna zwierzyna stawała się rzadszą, a wędrowne ptaki zaczęły ciągnąć na południe, szukając łagodniejszych okolic do przezimowania.
Do owego czasu, – a była to łaska nieba, za którą należało być wdzięcznym, – p. Kaskabel ze swoimi towarzyszami niezbyt odczuwał trudy podróży. Musieli oni istotnie mieć żelazne konstytucye, – co było zapewne wynikiem ich życia wędrownego, łatwości aklimatyzowania się pod każdem niebem i ćwiczeń gimnastycznych wzmacniających ich muszkuły. Wszelka była nadzieja, że wszyscy zdrowo i szczęśliwie dostaną się do Portu Clarence.
I tak się też stało dnia 5 września, po podróży wynoszącej tysiąc pięćset mil od Sitki, a około trzy tysiące trzysta mil od Sacramento, czyli po przebyciu przeszło pięciu tysięcy mil w zachodniej Ameryce w przeciągu siedmiu miesięcy.
ROZDZIAŁ XV
Port Clarence.
Port Clarence jest w północnej Ameryce nad cieśniną Berynga portem najbardziej wysuniętym na północny zachód. Położony na południe od przylądka Księcia Walii, głęboko wrzyna się w tę część wybrzeża, która tworzy nos na twarzy uformowanej przez półwysep Alaski. Port ten tworzy miejsce bardzo bezpieczne dla zarzucania kotwic i dlatego chętnie do niego zawijają żeglarze, a zwłaszcza łowcy wielorybów, których statki puszczają się na morza biegunowe w pogoni za szczęściem.
„Piękny Wędrowiec” obrał swój obóz na wewnętrznem wybrzeżu zatoki, blisko ujścia małej rzeczki, pod osłoną wysokich skał ozdobionych czubami skarłowaciałych brzóz. Tam miał być najdłuższy przystanek w całej podróży. Tam mała gromadka podróżnych skazaną była na długi odpoczynek, – odpoczynek spowodowany stanem cieśniny, której powierzchnia jeszcze nie stężała w tej porze roku.
Nie potrzeba dodawać, że „Piękny Wędrowiec” nie mógł przeprawić się na statkach przewozowych Portu Clarence, które były ledwie łodziami rybackiemi o bardzo małej pojemności. Trzeba było pozostać przy planie pierwotnym przeprawienia się na wybrzeże Azyi wtedy, gdy morze zamieni się na olbrzymie pole lodowe.
Długi taki przystanek nie był zbyteczny przed rozpoczęciem drugiej części podróży, mającej przynieść właściwe trudności, walkę z mrozem, przezwyciężanie śnieżnych zawieruch, – przynajmniej do czasu, dopókiby „Piękny Wędrowiec” nie dostał się do przystępniejszych okolic Syberyi południowej. Do tego czasu miały upłynąć długie tygodnie, a może miesiące trudów i należało się cieszyć, że było dosyć czasu na przygotowywania się do doświadczeń tak srogich. Chociaż bowiem Indyanie we forcie Neluto dostarczyli pewnych artykułów, to przecież jeszcze brakowało innych, które p. Kaskabel zamierzył nabyć czy to u kupców, czy u krajowców w Porcie Clarence.
Sztab Kaskabela przeto wielce był zadowolony, usłyszawszy znanym tonem tubalnym wygłoszoną komendę:
– Spocznij!
A po tej komendzie, witanej zawsze z radością w czasie marszów lub manewrów wojskowych, nastąpiła druga, donośnie wygłoszona przez młodego Sandera:
– Rozejść się!
I wszyscy rozeszli się bez najmniejszego szemrania.
Można sobie wyobrazić, że przybycie „Pięknego Wędrowca” do Portu Clarence zwróciło na siebie uwagę. Nigdy żadna wędrowna machina nie zapędzała się tak daleko, gdyż dostano się teraz do ostatecznych kończyn północnej Ameryki. Po raz pierwszy francuzcy sztukmistrze pojawili się pośród zdumionych tutejszych krajowców.
W owym czasie w Porcie Clarence było oprócz zwykłej ludności złożonej z Eskimosów i kupców niemało urzędników rosyjskich. Byli to ludzie, którzy w skutek przyłączenia Alaski do Stanów Zjednoczonych mieli rozkaz przeprawiania się przez cieśninę i udania się albo na półwysep Czukczów na wybrzeżu Azyi, albo do Petropawłowska, stolicy Kanczatki. Ci urzędnicy wraz z innymi uprzejmie powitali rodzinę Kaskabelów i warto zauważyć, że powitanie ze strony Eskimosów szczególniej było serdeczne.
Byli to ci sami Eskimosi, których w tych stronach dwanaście lat później miał spotkać sławny żeglarz Nordenskjoeld, w czasie swej śmiałej żeglugi, w ciągu której odkrył przejście północno wschodnie. Już wtedy niektórzy z tych krajowców zaopatrzeni byli w rewolwery i repetyery, pierwsze dary cywilizacyi amerykańskiej.
Ponieważ pora letnia zaledwie się zakończyła, przeto krajowcy w Porcie Clarence jeszcze nie powrócili do swych kwater zimowych. Obozowali oni pod swymi małymi namiotami bez komfortu rozbitymi, zrobionymi z grubej materyi bawełnianej o jaskrawych barwach, słomianemi plecionkami wzmocnionej. Wewnątrz można było dostrzedz naczynia sporządzone ze skorup orzechów kokosowych.
Ujrzawszy po raz pierwszy te naczynia, Clovy zawołał:
– Patrzcież!… Czyż tu rosną palmy kokosowe? W lasach Eskimosów?
– Chuba że, – odrzekł p. Sergiusz, – chyba że te orzechy kokosowe dostają się tu z wysp Oceanu Spokojnego i że nimi płaca łowcy wielorybów przybywający do Portu Clarence na towary nabywane.
Pan Sergiusz miał też słuszność istotni stosunki pomiędzy Amerykanami a krajowcami szybko w owych czasach się zwiększały i ożywiały na korzyść rozwoju rasy Eskimosów.
W związku z tem musimy zwrócić uwagę na taki, który jeszcze później się uwydatni, że niejednakowe są typy i zwyczaje Eskimosów amerykańskiego pochodzenia a krajowców w Syberyi w Azyi. Szczepy w Alasce nawet nie rozumieją języka, którym mówią krajowcy na zachód od cieśniny Berynga. Dyalekt ich zawiera dużo mieszaniny wyrazów angielskich i rosyjskich i nie bardzo jest trudno z nimi się rozmówić.
Z tego też wynika, że Kaskabelowie zapuściwszy się, starali się wejść w stosunki z krajowcami rozrzuconemi w około Portu Clarence. Ponieważ gościniec ich przyjmowano w namiotach poczciwych tych ludzi, przeto nie wahali się też otworzyć im drzwi „Pięknego Wędrowca,” a żadna ze stron nie miała powodu do żałowania, iż zawiązano przyjazne te stosunki.
Eskimosi nadto więcej są cywilizowani, aniżeli powszechnie sądzą. Zazwyczaj uważają ich za rodzaj psów morskich obdarzonych mową, za stworzenia ziemnowodne o ludzkich twarzach, bo sądzą ich po odzieży noszonej głównie w porze zimowej. Ale nie zgadzają się z tem fakta. W Porcie Clarence przedstawiciele rasy Eskimosów ani nie łudzą wstrętu zewnętrzną swą postacią ani w obejściu nie są nieprzyjaznymi. Niektórzy z nich do tego stopnia uwzględniają zwyczaje cywilizowane, że nawet ubierają się na sposób europejski.
Nie brak większości z nich rodzaju kokieteryi w odzieży, która ustanawia przepisy kroju sukien i ich materyału czy to okryć z fok lub reniferów, czy kołnierzy z sobolów, jakoteż sposoby tatuowania twarzy kilku liniami delikatnie na skórze zarysowanemi. Rzadką brodę mężczyźni przystrzygają krótko; u każdego kata ust starannie wywiercone trzy dziury dozwalają im ozdabiać je małemi rzeźbionemi z kości pierścieniami, a nozdrza swoje przyozdabiają w sposób podobny.
Jednem słowem, Eskimosi, którzy przybywali w odwiedziny do rodziny Kaskabelów nie przedstawiali się bynajmniej wstrętnie, – tak naprzykład jak Samojedzi lub inni krajowcy na wybrzeżach azyatyckich. Młode dziewczęta nosiły na uszach sznurki paciorek a na ramionach bransoletki żelazne lub blaszane bardzo zręcznie wyrobione.
Warto także zauważyć, że są to ludzie uczciwi, sumienni w transakcyach, chociaż lubią się do przesady targować. Byłoby jednak rzeczą zaiste niesprawiedliwą, potępiać za to krajowców w okolicach podbiegunowych.
Panuje pomiędzy niemi najzupełniejsza równość. Ich szczepy nie mają nawet naczelników. Co do ich religii, to jest ona pogańską. Jak swe bóstwa czczą drewniane słupy z wyrzeźbionemi głowami pomalowanemi na czerwono, przedstawiającemi różne rodzaje ptaków, których skrzydła są całkiem rozpostarte na kształt wachlarzy. Moralne ich pojęcia są piękne; pojmowanie obowiązków rodzinnych bardzo rozwinięte; szanują oni swoich rodziców, kochają swe dzieci, czczą pamięć zmarłych. Zwłoki tych ostatnich pozostawiają na wolnem powietrzu odziane w świąteczne szaty, z bronią i „kajakiem” złożonemi u boku.
Kaskabelowie mieli wielką przyjemność w codziennych przechadzkach w około Portu Clarence. Nie rzadko też zwiedzali starą fabrykę olejów, przez Amerykanów założoną, która o tej porze jeszcze była w ruchu.
Okolica ta nie jest pozbawioną drzew i co do wegetacyi roślinnej nie wiele się różni od okolic na półwyspie Czukczów po drugiej stronie cieśniny. Dzieje się to dzięki ciepłemu prądowi przepływającemu wzdłuż wybrzeży Nowego świata od mórz gorących Oceanu Spokojnego, podczas gdy prąd zimny przepływający koło wybrzeży sybiryjskich przybywa do basenu Morza Lodowatego.
Pan Kaskabel nie myślał o tem, ązeby dać przedstawienie w obec krajowców w Porcie Clarence. Pod tym zwględem pewne już miał obawy nie bez powodu. Wszakże mogli się znowu znaleźć akrobaci, kuglarze i clowni równie zręczni jak u szczepów indyjskich we forcie Yukon!
Lepiej nie narażać powtórnie za szwank honoru rodziny.
Tymczasem dnie upływały i prawdę powiedziawszy, mała trupa odpoczywała dłużej, aniżeli potrzebowała. Bez wątpienia jesen tydzień wypoczynku w Porcie Clarence byłby wystarczył, by zebrali dość sił do ponoszenia trudów podróży przez sybiryjskie pustkowia.
Ale dla „Pięknego Wędrowca” cieśnina jeszcze była zamkniętą. Ku końcowi września, pod tą szerokością, nawet chociaż przeciętna temperatura była poniżej zera (Celsiusza) ramię morza oddzielające Azyę od Ameryki jeszcze nie było zamarznięte. Wprawdzie przepływały liczne lodowce utworzone na otwartem morzu Berynga i prąd z Oceanu Spokojnego pędził je w kierunku północnym wzdłuż wybrzeży Alaski. Te lodowce jednakowoż musiały zespolić się w jednolitą twardą masę, zanim tworzą olbrzymie, trwałe stężałe pole lodowe, o jakiem mówiliśmy, po którym możnaby przejeżdżać na kołach pomiędzy obu stałymi lądami.
Jasną było rzeczą, że na takiem polu lodowem, po którem bezpiecznie mogłaby przejechać baterya artyleryi. „Piękny Wędrowiec” wraz z mieszkańcami swoimi nie narażał się na niebezpieczeństwo.
Szerokość cieśniny w najwyższem jej miejscu wynosiła sześćdziesiąt kilka mil od przylądka Księcia Walii, trochę na północ od Portu Clarence, do małego portu Numana na sybiryjskiem wybrzeżu.
– Istotnie, istotnie – rzekł p. Kaskabel. – wielka to szkoda, że Amerykanie tu jeszcze nie wybudowali mostu.
– Most sześćdziesięciomilowy! – zawołał Sander.
– Dlaczegożby nie? – zauważył Jan. – Mógłby on się oprzeć w środku cieśniny na wyspie Dyemeda.
– Nie byłoby to dzieło niewykonalne, – rzekł jeszcze p. Sergiusz, – a być może, że kiedyś przyjdzie do tego tak jak jest ze wszystkiem, czego może dokonać inteligencya człowieka.
– Wszakże teraz już jest mowa o budowaniu mostu ponad kanałem brytyjskim, – rzekł Jan.
– Masz słuszność, przyjacielu, – rzekł p. Sergiusz. – Ale musimy zauważyć, że most nad cieśniną Berynga nie przyniósłaby tyle pożytku, co z Calais do Dover. Z pewnością nie mógłby pokryć kosztów.
– Chociaż dla ogółu podróżników nie często przynosiłby pożytek, – rzekła Kornelia, – to dla nas przydałby się teraz bardzo.
– Ależ właśnie przychodzi mi n myśl. – odrzekł p. Kaskabel, że przecież istnieje tu most przez dwie trzecie części roku, most lodowy, równi silny jak jakikolwiek most wybudowany z żelaza lub kamienia! Przyroda czyni to co roku, kiedy lód rozciąga się od bieguna i nie pobiera za to żadnego mostowego.
Zapamiętując się wedle swego zwyczaju na wszystko ze strony optymistycznej, p. Kaskabel najpełniejszą tu miał słuszność. Po cóż wydawać miliony na budowanie mostu, skoro tak piesi podróżni jak i wozy, potrzebują tylko odczekać właściwej pory, ażeby bezpiecznie i bez kosztów się przeprawić?
Wkrótce też i nasi podróżni musieli się doczekać tej pory sposobnej. Potrzeba było tylko nieco cierpliwości.
Około 2 października widoczną widoczną już było rzeczą, że zima na seryo się rozpoczęła. Śniegi często padały. Wszelki ślad wegetacyi zaginął. Nieliczne drzewa wzdłuż wybrzeży, ogołocone z liści, okryte były szronem. Nie można już było dostrzedz żadnych drobnych roślinek okolic północnych, zupełnie podobnych do skandynawskich; żadnych z owych lineariów, które stanowią znaczniejszą część flory podbiegunowej.
Chociaż kry lodu jeszcze zawsze przepływały przez cieśninę, unoszone chyżością prądu, to przecież stawały się coraz to większe i grubsze. Tak jak znaczny pomuch gorąca jest potrzebny do znitowania metalów, tak i podmuchu znacznego zimna już tylko brakowało, by wielkie te bryły lodu się zespoliły. Takiego podmuchu można było oczekiwać lada dzień.
Podczas gdy Kaskabelowie gorąco pragnęli przekroczenia cieśniny, opuszczenia Portu Clarence i postawienia stopy znowu na Starym Świecie, to przecież ich radość ze zbliżania się tej chwili, nie była pozbawiona kropli goryczy. Godzin ich wyruszenia będzie godzina rozłąki. Opuszczą oni bez wątpienia Alaskę, ale p. Sergiusz pozostanie w tym kraju, skoro nie było mowy o jego dalszej podróży na zachód. A skoro upłynie pora zimowa, rozpocznie znowu robić wycieczki w tej części Ameryki, w której zamierzał uzupełnić zwoje badania i zwiedzać dystrykta położone na północ od Yukonu poza górami.
Dla wszystkich rozłąka ta będzie bolesną, bo wszyscy teraz złączeni byli węzłami się samej sympatyi tylko, ale najserdeczniejszej przyjaźni!
Najwięcej zmartwionym, jak łatwo odgadnąć, będzie Jan. Czyż mógł nie myśleć o tem, że p. Sergiusz zabierze ze sobą Kajetę? A jednak, czyż nie było to dla dobra młodej dziewczyny, że przyszłe jej kasy spoczną w ręku nowego ojca? Któż lepiej pokierowałby jej przyszłością od p. Sergiusza!
Zrobiwszy ją córką swą przybraną, zawiezie ją do Europy, da jej odpowiednie wykształcenie i zapewni jej pozycyę, jakiej nigdy nie mogłaby zyskać w domu biednego sztukmistrza. W obec takich dla niej korzyści, czyż można się wahać? Ach nie, i Jan pierwszy to uznawał. a przecież ogarniał go smutek, który zdradzało coraz to więcej jego usposobienie. Jakżeż mógłby opanować swoje uczucia? Rozłączyć się z Kajetą, ażeby więcej nigdy jej nie obaczyć, nie ujrzeć jej nawet wtedy, tak od niego oddalona i materyalnie i moralnie zajmie miejsce w rodzinnem kółku p. Sergiusza, zrzec się miłego przyzwyczajenia rozmawiania z nią tak często, wspólnego pracowania, znajdowania się w pobliżu siebie, wszystko to nieopisane było przykro. Jan kochał Kajetę; kochał ja miłością prawdziwą, odra