Szczegółowe streszczenie-Zbrodni i Kary-Dostojewski
CZĘŚĆ PIERWSZA
I
W upalny lipcowy wieczór przystojny, choć biednie ubrany, młodzieniec wyszedł ze swej izby, podnajmowanej na ulicy S-ej. Z niezdecydowanym wyrazem twarzy skierował się w stronę mostu.
Głowę zaprzątały mu liczne problemy: myślał o biedzie, która od jakiegoś czasu go nękała, głodzie, który czuł od dwóch dni, ciągłym unikaniu gospodyni czekającej na zaległy czynsz, choć wynajmował pokój „wielkości szafy”. Zdawał sobie sprawę, że wskutek niesprawiedliwego losu, który od miesiąca rzucał mu kłody pod nogi, był rozdrażniony, napięty, unikał ludzi. Idąc dusznymi ulicami Petersburga oddawał się rozmyślaniom, czy jest w stanie „to” zrobić.
W pewnej chwili z odrętwienia wyrwał zamyślonego bohatera pijak. Wskazując na nakrycie głowy młodzieńca, wyzwał go od „niemieckich kapeluszników”. Incydent ten umocnił w nim przekonanie, że włożenie tak charakterystycznego nakrycia głowy - „Był to kapelusz wysoki, okrągły, zimmermanowski, ale znoszony do szczętu, wyrudziały, w dziurach i plamach, bez ronda, szkaradnie zgnieciony z jednego boku” - zwracało uwagę innych. Wystraszony, przypomniał sobie, że odtąd musi dbać o najmniejsze szczegóły: „(…) Bo te drobiazgi gubią zawsze i wszędzie…”.
Szybko doszedł do celu swej drogi. Przebył zapamiętaną ilość kroków, znając doskonale trasę dzielącą jego mieszkanie od „tego” miejsca. Z ogromnym zdenerwowaniem podszedł do olbrzymiej kamienicy, zajmowanej przez: „rękodzielników, krawców, ślusarzy, kucharki, Niemców, prostytutki, drobnych urzędników” i innych. Choć stróżowało tam kilku mężczyzn, tym razem młodzieniec nie spotkał żadnego z nich. Pozostał niezauważony, dzięki czemu szybko przemknął na schody. Znał dobrze wygląd korytarza, ciemne i ciasne otoczenie odpowiadało jego planom.
Wszedł na czwarte piętro. Drogę zagrodzili mu żołnierze-tragarze, wynoszący meble z jednego z mieszkań. Bohater ucieszył się, że wraz z tą wyprowadzką, na piętrze zostało tylko jedno zajęte mieszkanie, to, w którym już niedługo zrealizuje swój plan. Choć był zdenerwowany, nie wycofał się. Zdecydowanym ruchem dłoni nacisnął dzwonek przy drzwiach jednego z lokali. Po chwili ktoś przekręcił zamek i przez uchylone drzwi nieufnie popatrzył na przybysza. Gospodyni, uspokojona obecnością wielu ludzi na klatce, wpuściła go do siebie. Bohater wszedł do ciemnej, przepierzonej sieni. Stara lokatorka, choć męczona uporczywym kaszlem, nie spuszczała z niego swych „ostrych, złych oczek”. Była drobna, miała siwe włosy tłusto nasmarowane olejem
W tym momencie poznajemy nazwisko głównego bohatera - młodzieniec przedstawił się jako student Raskolnikow i grzecznie przypomniał, że był u kobiety przed miesiącem. Mimo tego wyjaśnienia, pytający wzrok gospodyni nadal spoczywał na jego twarzy, co powodowało zmieszanie i zakłopotanie gościa. Starucha w końcu wpuściła go do niedużego, skapanego w blasku zachodzącego słońca pokoju. Raskolnikow zastanowił się, czy „wtedy” też będzie świeciło słońce. Obrzucał pokój uważnym spojrzeniem, chcąc zapamiętać jak najwięcej szczegółów. Zauważył, że wszystko w obrębie tych czterech ścian było bardzo czyste i lśniące, co z pewnością stanowiło zasługę pracowitej Lizawiety, siostry lichwiarki.
Po dyskretnych oględzinach otoczenia, będąc cały czas w zasięgu pytającego spojrzenia gospodyni, do której zwracał się per Alono Iwanowno, ujawnił w końcu cel swej wizyty – przyniósł zastaw. Z kieszeni wyjął stary, płaski, srebrny zegarek z globusem wyrytym na kopercie i ze stalowym łańcuszkiem. Węsząc kolejny interes, lichwiarka przyjęła minę twardej negocjatorki i przypomniała Raskolnikowowi o upływie terminu wykupu poprzedniego zastawu, przyniesionego ponad miesiąc temu. Student poprosił o cierpliwość i obiecał wkrótce odkupić siostrzany pierścionek. Podczas rozmowy cały czas się targowali. Aby podbić cenę przyniesionego przedmiotu, Rodia powiedział, że to pamiątka po zmarłym ojcu. Nie zrobiło to wrażenia na Iwanownej, która w końcu zgodził się wziąć za zegarek rubla i piętnaście kopiejek.
Gdy zgodzili się w kwestii ceny, stara sięgnęła do kieszeni po klucze i wyszła do drugiego pokoju. Raskolnikow, zostawiony samotnie, nasłuchiwał dochodzących odgłosów, chcąc ustalić, gdzie kobieta trzymała pieniądze, którym kluczem otwierała komodę, a którym szkatułkę. Przed wyjściem uprzedził lichwiarkę, że wkrótce przyniesie srebrną papierośnicę. Ta, niewzruszona, nie wydawała się być zachwycona tą wiadomością i ucięła dalszą wymianę zdań
Po wyjściu na ulicę rozzłoszczony Raskolnikow krzyknął, że to, co zamierza zrobić, jest obmierzłe i zastanawiał się, jak „coś” tak okropnego mogło mu przyjść do głowy. Szedł jak pijany, potrącał przechodniów. W końcu, nękany palącym pragnieniem, wszedł do szynkowni, w której poprosił o piwo. Po chwili już siedział w rogu lokalu, delektując się orzeźwiającym smakiem złotego trunku, które spowodowało, że poczuł ulgę. Odprężony, rozglądał się po ciemnym, przygnębiającym pomieszczeniu i obserwował pozostałych gości. Jego uwagę przykuł człowiek siedzący na uboczu, przypominający emerytowanego urzędnika, co jakiś czas pociągający łyk z butelki. Mężczyzna zaciekawił Raskolnikowa swym wyglądem: na oko przekroczył już pięćdziesiątkę, jego twarz była żywym dowodem na uboczne skutki alkoholu - miał przekrwione oczy oraz nabrzmiałe powieki.
Ów gość, choć miał wysłużony strój, wyróżniał się spośród innych klientów szynku, biła od niego znajomość manier i dobre wykształcenie. Mężczyźni zaczęli gawędzić. Nieznajomy przedstawił się jako radca tytularny Marmieładow. Górnolotnym językiem opowiadał o swoim małżeństwie, które ustawicznie rujnował, o żonie, której nie potrafił obronić przed pobiciem, bo w tym czasie leżał pijany, o tym, jak jego córka musiała zostać prostytutką, by zarobić na utrzymanie rodziny, jak tracił każdą posadę, jak przepijał wszystko, nawet pończochy ukochanej. Opowiadał dużo o żonie, kobiecie wykształconej, pochodzącej z dobrej rodziny, która, choć się przeziębiła i kaszle krwią, to od rana do wieczora pracuje i zajmuje się ich dziećmi (prócz wspólnego potomka mają dzieci z poprzednich małżeństw: ona dwójkę z oficerem piechoty, on zaś córkę Sonię).
Wyznał Rodionowi, że pije nie żeby zapomnieć, lecz by pamiętać, by bardziej cierpieć - alkohol nie dawał mu błogiego zapomnienia. Przybliżył słuchaczowi okoliczności, w których Sonia została prostytutką: rodzina od dłuższego czasu nie miała pieniędzy na jedzenie. Nie mogąc liczyć na wiecznie pijanego Marmieładowa, Katarzyna Iwanowna podsunęła „prosty” sposób swej zarobku pasierbicy. Gdy Sonia pierwszy raz wróciła z ulicy, macocha całą noc klęczała przy jej łóżku i całowała w stopy. Dziewczyna, zmuszona przez życie do uprawiania najstarszego zawodu świata, musiała wyrobić sobie tzw. żółty bilet i nie mogła już mieszkać z rodziną (gospodyni i lokatorzy się nie zgadzali). Od dłuższego czasu to ona utrzymywała rodzeństwo i rodziców. Marmieładow pochwalił się, że przed pięcioma tygodniami wziął się w garść i dostał pracę: „Gdy zaś przed sześciu dniami przyniosłem, nic nie czknąwszy, pierwszą swoją pensję (…) nazwała mnie [żona] dziubdziusiem”. Cała rodzina snuła wtedy plany na przyszłość, które jednak nie miały się spełnić - pięć dni temu podstępem wykradł resztę przyniesionej wypłaty i zaczął znowu pić. Dziś nawet posunął się do wzięcia pieniędzy od Soni. Na tę opowieść wszyscy w szynkowni, od dłuższej chwili słuchający dziwnego towarzysza, wybuchli śmiechem. Marmieładow w odwecie wygłosił mowę o dniu Sądu Ostatecznego, gdy wszystkie winy zostaną odpuszczone. Obrzucany wyzwiskami, poprosił Raskolnikowa, by zaprowadził go do żony
Całą drogę rozwodził się nad porywczością Katarzyny Iwanownej, przed którą czuł strach. Gdy dotarli na czwarte piętro Kamienicy Kozela, zbliżała się godzina jedenasta. Zastali otwarte drzwi, przez które Raskolnikow ujrzał nędzny, brudny, powleczony półmrokiem widok. Okazało się, że cała rodzina wynajmuje pokój przechodni, przez który inni lokatorzy dostawali się do swoich mieszkań. Przez pouchylane drzwi do dalszych pokoi dolatywały odgłosy libacji i niecenzuralne wyrazy. Rodion od razu rozpoznał Katarzynę Iwanownę, kobietę mniej więcej trzydziestoletnią, wychudzoną, z wypiekami na twarzy i błyszczącymi oczami. Przypominała osobę w amoku i nie zauważyła wchodzących. Oni za to od razu spostrzegli ściskający serce widok: sześcioletnia dziewczynka spała na podłodze, rok starszy brat płakał w kącie, przytulany i uspokajany w bezpiecznym azylu chudych ramion swej dziewięcioletniej siostry.
Nie czekając na dalszy rozwój wypadków, Marmieładow ukląkł na progu i popchnął nowo poznanego towarzysza w głąb pokoju. Kobieta, myśląc, że to ktoś do biesiadujących za ścianą sąsiadów, nie zwróciła na niego uwagi. Chciała zamknąć drzwi i w tym momencie dostrzegła klęczącego męża. Rozpoczęła się straszliwa awantura: Iwanowna wrzeszczała, szukając resztek skradzionych pieniędzy. Nie panowała nad sobą, oskarżała Bogu ducha winnego Raskolnikowa o udział w haniebnym uczynku jej męża. Świadkami widowiska byli ciekawscy mieszkańcy sąsiednich pokojów, dopingujący Katarzynę w jej poczynaniach. Zmieszany i znudzony Rodion przed wyjściem położył na oknie wyszperane z kieszeni kilka miedziaków.
||
Nazajutrz Raskolnikow obudził się późno, a w dodatku w złym nastroju spowodowanym niespokojnym snem. Rozglądał się z niechęcią po skromnym i od dwóch tygodni niesprzątanym pokoju. Po przebudzeniu odwiedziła go Anastazja, kucharka i służąca gospodyni, przynosząc trochę herbaty i barszczu oraz złe nowiny – Rodia od dawna nie płaci czynszu i jej pracodawczyni zamierza to zgłosić na policję. Wizyta kobiety, prócz możliwości rozgrzania zasuszonego żołądka, miała jeszcze jeden plus - kucharka wręczyła mu list, który przyszedł wczoraj. Po charakterze pisma widocznego na kopercie Raskolnikow poznał, że napisała do niego matka, mieszkająca w guberni r-skiej. Wywołało to duże wzruszenie bohatera. List był bardzo długi, pełen zapewnień o miłości i oddaniu Pulcherii Aleksandrownej i jej córki Duni – siostry adresata. Matka na początku wspominała o długach, które zrobiła, aby wysyłać mu pieniądze, które musiała regulować z małej renty.
Najwięcej miejsca poświęciła streszczeniu nowej sytuacji jego siostry. Po tym, jak pan domu, w którym Dunia pracowała jako guwernantka, uczynił jej niedwuznaczną propozycję, wzburzona i dumna dziewczyna zamieszkała z matką. Dunia przyjęła posadę nauczycielki, by móc przesłać pieniądze bratu. Wziętą zaliczkę musiała potem, co miesiąc spłacać. Na początku pan Swidrygajłow – gospodarz domu i pracodawca, traktował swą podwładną obojętnie. Wszystko zmieniało się po alkoholu – stawał się wtedy grubiański. Pewnego dnia Marfa Pietrowna, jego żona, podsłuchała rozmowę męża z młodą pracownicą, i, nie zrozumiawszy, kto zawinił, oskarżyła siostrę Raskolnikowa o złe prowadzenie się. Całe zajście skończyło się wymierzeniem policzka Duni i wrzuceniem jej rzeczy na wóz drabiniasty. Takim to powozem dziewczyna zajechała pod dom matki. Przez miesiąc po tym wydarzeniu Pulcheria z córką nie wchodziły do cerkwi, ponieważ były tam narażone na obelżywe uwagi i plotki, roznoszone przez urażoną Marfę Pietrowną. Matka podkreślała, że Dunieczka cały czas pozostała twarda. W końcu pan Swidrygajłow opamiętał się i przyznał do wszystkiego małżonce. Na dowód niewinności dziewczyny pokazał Marfie list, w którym Dunia prosiła go o opamiętanie i docenienie rodziny. Zszokowana Pietrowna pojechała do soboru błagać Najświętszą Pannę o siły, a potem przeprosiła ofiarę swego ślepego zaufania do męża. Wstąpiła także do każdego mieszkańca, by osobiście przeczytać list Duni – bezwarunkowy dowód jej niewinności i skromności.
Cała ta sytuacja spowodowała, że o rękę dziewczyny starał się teraz pewien kawaler, Piotr Pietrowicz Łużyc, krewny Marfy Pietrowny. Pulcheria opisywała go jako człowieka poważnego, budzącego zaufanie, majętnego, choć mającego już czterdzieści pięć lat, trochę posępnego i wyniosłego. Matka uprzedzała, że przyszły szwagier Rodiona wybiera się do Petersburga, by otworzyć publiczną poradnię adwokacką i przy okazji się z nim rozmówić.
Autorka listu rozkładała przed synem wachlarz perspektyw, które staną otworem dla ich rodziny po ślubie Dunieczki z Łużynem. Zawiadomiła, że wkrótce zasili kieszeń syna kilkudziesięcioma rublami oraz przyjedzie wraz z jego siostrą do stolicy. Nie mogła się doczekać ponownego połączenia rodziny po trzyletniej rozłące.
Choć w trakcie czytania listu twarz Raskolnikowa pokryła się łzami wzruszenia i podziwu, to na zakończenie lektury zły uśmiech wykrzywił mu zaciśnięte wargi. Był tak zdenerwowany, że wyszedł na spacer by ochłonąć.
IV
Postanowił nie dopuścić do ślubu: „Hm… A więc postanowiono nieodwołalnie: Awdotia Romanowna wychodzi za wyznawcę racjonalizmu, za człowieka interesów, który ma kapitalik (już ma kapitalik – to brzmi solidniej, bardziej imponująco), który ma dwie posady i który podziela zapatrywania naszej nowej generacji (jak pisze mama), wreszcie, który ‘zdaje się jest dobry’, jak to zauważyła sama Dunieczka. To zdaje się jest najparadniejsze! I taż sama Dunieczka idzie za mąż za owo zdaje się!....Wyborne! Wyborne!”. Wykrzykiwał, że jego matka chce poświęcić córkę dla syna. Jego nerwy doszły takiego stanu, że gdyby na jego drodze stanął Łużyn, był gotów go zabić.
Czuł, że jest bardzo zmęczony i, zachęcony widokiem wolnej ławki, postanowił usiąść i odpocząć. Już prawie zrealizował swój zamiar, ale uprzedziła go jakaś dziewczyna. Po przypatrzeniu się, Raskolnikow zdał sobie sprawę, że ta wyglądająca na piętnastolatkę osoba jest pod wpływem alkoholu. Spostrzegł jednocześnie, że w ślad za panienką podążał elegancko ubrany jegomość. Rodion w mig rozszyfrował jego zamiary (dziewczyna była prostytutką, a jegomość zamierzał to wykorzystać) i, doskoczywszy do mężczyzny, zaczął go okładać pięściami. Nie wiadomo, jakby ta jatka się skończyła, gdyby nie interwencja idącego nieopodal policjanta.. Mundurowy natychmiast rozdzielił szarpiących się spacerowiczów.
Na prośbę o wyjaśnienie przyczyny spięcia, były student powiedział o przewidywanych planach eleganta w stosunku do dziewczyny. Raskolnikow poprosił policjanta, dając mu na zachętę dwadzieścia kopiejek, by odstawił nieletnią do domu. Nie doszło do tego, ponieważ żadnym sposobem nie mogli wydobyć od pijanej adresu. W końcu dziewczyna poderwała się na nogi i mamrocząc, poszła przed siebie. Za nią podążył kochliwy jegomość, a za nim z kolei czuwający policjant. Zostając sam, Raskolnikow przypomniał sobie, że obiecał odwiedzić dawno niewidzianego przyjaciela ze studiów – Dymitra Razumichina. Jego druh także cierpiał biedę i z tego powodu, choć był niezwykle inteligentny, musiał opuścić mury uniwersytetu.
V
Do wizyty jednak nie doszło – Raskolnikow uświadomił sobie, że dopiero „po tamtym” będzie w stanie odwiedzić przyjaciela. Jako że był w pobliżu jadłodajni, wstąpił na kieliszek wódki i sycącego pieroga z nadzieniem. Wszystkie emocje, które od miesiąca nim targały, dały o sobie znać – po wyjściu z zakładu gastronomicznego zasnął mocnym snem w krzakach na Wyspie Pietrowskiej. Wówczas ma miejsce ważny moment powieści – młodzieńcowi przyśnił się koszmar. Znowu miał siedem lat i mieszkał z rodzicami na prowincji. Pewnego wieczoru, idąc z ojcem na cmentarz odwiedzić babkę (obok grobu której była też mogiłka jego sześciomiesięcznego brata), znaleźli się obok szynku, w którym odbywała się huczna biesiada. Chłopiec zawsze czuł lęk przed tym miejscem, lęk, który zaraz miał zyskać uzasadnienie. Choć mocno trzymał ojca za rękę, „pijackie i straszne gęby” bardzo go przerażały.
Nagle uwagę chłopca przykuł wóz służący do przewożenia beczek, stojący przed gankiem gospody i zaprzężony nie w muskularnego pociągowego konia, lecz „szkapę małą, chłopską bułankę, chudą, jedną z tych, które (…) robią bokami wlokąc wysoki wóz drew czy siana”. Widok ten wywołał w chłopcu dwa uczucia: współczucie i strach. Gdy z szynku z hukiem wypadło podchmielone towarzystwo, siedmiolatek przeczuwał najgorsze. Jeden z pijanych zaproponował pozostałym podwiezienie na swej dwudziestoletniej kobyłce, na co wszyscy wybuchli gromkim śmiechem. Mikołka, nie wycofując się z propozycji, krzyczał, że koń, mimo że je bardzo dużo, jest bezużyteczny, i dlatego z chęcią by się go pozbył. Chcąc pokazać, jak bardzo zwierzę jest mu posłuszne, wziął bat i zapowiedział, że klacz zaraz zacznie cwałować. Słowami „rżnijcie ją” zaczął namawiać kompanów, by również wzięli baty i tresowali zwierzę. W konsekwencji tego na wóz wdrapało się sześciu parobków i gruba, chichocząca „baba”. Rozpoczęło się dręczenie klaczy, przypominającej bardziej suchy szkielet, niż zwierzę
Mały Rodnion rozpaczał nad losem „biednego konika”. Nie dawał się odciągnąć na bok zdenerwowanemu ojcu. Przeciwnie – wyrwał się i pobiegł blisko maltretowanego zwierzęcia. Mimo, że z tłumu odzywały się coraz głośniejsze głosy sprzeciwu, Mikołka nie przestawał smagać konia i wydzierać się: „Zakatrupię!”. Kobyłka w pewnym momencie zaczęła wierzgać, co spowodowało kolejne salwy śmiechu: „(…) takie byle co, a wierzga!”. Rozpoczął się nowy etap dręczenia: rozległa się „hulaszcza pieśni” na głowę i oczy klaczy spłynęły kolejne bolesne razy. Chłopiec cały czas był obok konia, głaskał go i mimo własnych łez, przerażenia i tego, że niektóre razy spadały na niego, nie opuścił zwierzęcia. W pewnym momencie Mikołka, zniecierpliwiony faktem, że szkapa go nie słucha, chwycił „długą, grubą hołoblę” i cisnął na grzbiet ledwo żywej klaczy, która wskutek ciosu przysiadła na zadzie i ostatni raz spróbowała pociągnąć wóz. W tym czasie chłostało ją sześć par biczów, a Mikołka nie przestawał bić ją hołoblą. Ktoś zachęcał: „Siekierą ją, co tam! Skończyć z nią od razu!”. Sadystyczny właściciel, chwyciwszy żelazny drąg, zaczął nim z całej siły okładać wynędzniałą szkapę. Wtórowali mu inni, bili czym popadnie: kijami, biczami, hołoblami.
W końcu klacz zdechła, wyciągnąwszy uprzednio łeb do góry. Wówczas dopiero oglądający widowisko zaczęli krzyczeć, że chłop nie ma Boga w sercu, że zadręczył biedne zwierzę. Morderca sprawiał wrażenie, że żałuje tak szybkiego końca swego sadystycznego popisu. Mały Rodia przedarł się do martwego zwierzęcia, całował jego zakrwawiony łeb i oczy. Rzucił się nawet z piąstkami na Mikołkę, lecz odciągnął go ojciec. Malec przytulił się do niego i wtedy dorosły Raskolnikow, zlany potem, obudził się. Przeżycie to, mimo że było tylko snem, pogłębiło jego depresję.
W drodze powrotnej do domu minął plac Sienny i natknął się na Lizawietę Iwanowną, trzydziestopięcioletnią pannę, młodszą przyrodnią siostrę znajomej lichwiarki, traktowanej przez starą gorzej niż służąca. Wskutek tego spotkania Raskolnikow zdobył cenną informację – jutro o dziewiętnastej Lizawieta miała pójść w interesach do jednego z handlarzy – tym samym lichwiarka miała zostać sama w domu.
VI
Rodion przypominał sobie, jak zaczęła się jego znajomość z nieuczciwą lichwiarką i jej siostrą, handlarką, o dziwo, dającą najlepsze ceny. Kiedyś znajomy, na wypadek gdyby Raskolnikow potrzebował pieniędzy, dał mu ich adres. Półtora miesiąca temu, oglądając zegarek po ojcu i złoty siostrzany pierścionek, przypomniał go sobie i postanowił zastawić biżuterię. Gdy oddał pierścionek, poczuł niechęć do lichwiarki i, zamierzywszy się napić, wstąpił do traktierni na herbatę. Tam przypadkiem usłyszał rozmowę o staruszce prowadzoną między jakimś studentem i oficerem. Dowiedział się, że stara była wdową po urzędniku, „bogatą jak Żyd”, mającą surowe zasady prowadzenia „interesu”, niekorzystne dla spóźniających się z wykupem i tyranizującą swą siostrę Lizawietę, której w testamencie zapisała jedynie stare „graty”, mimo że ta oddawała jej wszystkie zarobione pieniądze i że była jej jedyną krewną. Starucha wszystko przepisała na monastyr w guberni, w intencji wiecznego pokoju swej duszy. Rozmówców dziwił fakt, że Lizawieta raz po raz zachodziła w ciążę, choć była samotna... Uczestniczący w tej rozmowie student w końcu zażartował, że powinien zabić lichwiarkę: „Sto, tysiąc dobrych poczynań można by poprzeć i zrealizować za pieniądze tej staruchy (…)”. To dało dużo do myślenia Raskolnikowowi. Od tamtej pory zaczął „to” planować. „To” zaczęło go prześladować.
Po powrocie do domu, wyczerpany koszmarem najpierw siedział po ciemku na kanapie, a później zasnął. Następnego dnia obudziła go Anastazja. Przyniosła lurowatą herbatę i chleb. Mimo jej życzliwych zamiarów, Rodia spał nadal - zmusił się do wstania dopiero wieczorem. Wykonywał czynności obmyślane od miesiąca: założył płaszcz z wszytą pętlą do umocowania siekiery, wziął atrapę papierośnicy – deseczkę, i, zawinąwszy ją w papier, związał mocno sznurkiem (by rozsupłanie węzła zajęło trochę czasu lichwiarce i odwróciło czujne oczy od klienta). Podczas tych poczynań nurtowało go jedno pytanie: „Dlaczego prawie wszystkie zbrodnie tak łatwo wychodzą na jaw i zostają wytropione?”. Odpowiedzi szukał w samym zbrodniarzu, który: „w chwili przestępstwa ulega jakiemuś upadkowi woli i rozwagi, których miejsce zajmuje wprost fantastyczna, dziecięca lekkomyślność”.
Wyszedł spóźniony – już dawno wybiła dziewiętnasta. Plan zdobycia siekiery z kuchni się nie powiódł – Anastazja urzędowała w swoim królestwie w najlepsze. Niezbędny przedmiot Rodia wykradł z otwartej komórki na podwórzu. Przeszedł siedemset trzydzieści kroków, z umocowanym toporkiem pod lewą pachą. Dzięki wozowi z sianem, stojącym właśnie przed budynkiem, przemknął przez bramę kamienicy lichwiarki niczym widmo. Wszedł na znajome piętro i zadzwonił do drzwi. Po chwili stanęła w nich Alona Iwanowna, podejrzliwie spoglądająca na gościa. W końcu wpuściła go do środka. Gdy pokazał jej zastaw, mówiąc, że to obiecana papierośnica, odwróciła się w stronę okna by rozsupłać sznurek. W tym momencie Rodia wyciągnął siekierę i uderzył kobietę kilka razy w ciemię. Natychmiast trysnęła krew i otumaniona lichwiarka upadła na podłogę. Raskolnikow wsunął rękę do jej kieszeni i wyciągnął klucze, z którymi pobiegł do sypialni
Uroiło mu się po jakimś czasie, że starucha ożyła. Wrócił więc do kuchni i ponownie podniósł zakrwawioną siekierę. Już chciał uderzyć, gdy jego oczy dostrzegły na pomarszczonej szyi kobiety sakiewkę. Gdy chciał ją zdjąć, ubrudził się krwią Iwanowny. Skarb odnaleziony w woreczku bardzo go zadowolił – był szczelnie wypchany pieniędzmi. Znowu chwycił klucze, ale one jak na złość nie chciały wejść do zamków strzegących zawartości szuflad i kuferka, wyciągniętego spod łóżka. W końcu dopasował klucze: zębatym otworzył wieko skrzyni i jego oczom ukazały się ubrania i futerka, wśród których pochowane były różne złote przedmioty, takie jak zegarki, bransoletki czy łańcuszki. Mężczyzna zaczął wszystko upychać w kieszeniach. Jakie było jego zdziwienie i przerażenie, usłyszawszy w pewnym momencie cichy okrzyk dobiegający z kuchni. Gdy wbiegł tam z siekierą, na środku zakrwawionej podłogi ujrzał wystraszoną Lizawietę. Nie zastanawiając się, natychmiast się na nią zamachnął. Kobieta nawet się nie broniła. Rozłupał jej czaszkę. Następnie w wiadrze umył narzędzie zbrodni i brudne ręce, w miarę możliwości wyczyścił mieszkanie. Metalowy przedmiot ponownie spoczął pod jego pachą i już miał wychodzić, gdy z przerażeniem odkrył, że drzwi wejściowe cały czas były otwarte. Poczuł, że powoli wpada w szpony obłędu.
Gdy chciał niepostrzeżenie oddalić się z miejsca zbrodni, do jego uszu dobiegło ciężkie sapanie połączone z odgłosem kroków na schodach. W ostatniej chwili zamknął drzwi od wewnątrz na rygiel. Zaraz potem zaczął się do nich dobijać jakiś znajomy klient lichwiarki. Za chwilę wtórował mu już drugi człowiek, niejaki Koch. Obydwaj odkryli, że drzwi są zamknięte od strony mieszkania tylko na rygiel, co znaczyło, że ktoś musi być w środku. Mężczyźni poszli po stróża, bojąc się, że stało się coś złego. Po odejściu od drzwi drugiego z nich, prawie martwy z przerażenia Rodia odczekał chwilę, a potem wymknął się na klatkę schodową i ukrył na drugim piętrze w odnawianym mieszkaniu. Nie wytrzymał napięcia i, po chwili, zbiegł w dół, natykając się na powracających na górę mężczyzn. Przemykając bocznymi, nieuczęszczanymi uliczkami dotarł wreszcie na podwórze domu, w którym mieszkał. Jego plan kończyło oddanie siekiery niczego niepodejrzewającemu stróżowi. Tak też uczynił. Po dotarciu do pokoju był prawie nieprzytomny. W takim stanie rzucił się na łóżko.
CZĘŚĆ DRUGA
I
Raskolnikow nie spał po tym wydarzeniu spokojnie. Zrywał się kilkakrotnie, aż w końcu, gdy pijackie okrzyki dochodzące z ulicy zbudziły go na dobre, usiadł na kanapie i: „oto wszystko mu się przypomniało!”. Jedynym słusznym postępowaniem w takiej sytuacji wydało mu się pozbycie obciążających dowodów: odciął końce spodni, które wydawały mu się umazane krwią oraz wyrwał pętlę przymocowaną do płaszcza. Ponownie padł na łóżko. Nie dane mu było zasnąć, ciągle dręczyły go pytania o to, czy traci zmysły. Przebudzenie ze snu, w który w końcu zapadł, także przypominało horror - dostał wezwanie na policję.
Dotarł tam przed południem, w opłakanym stanie. Prawie nieprzytomny usiadł przed oschłym porucznikiem, który wyjaśnił mu powód wizyty. Chodziło o niezapłacony weksel, który przysłała gospodyni Raskolnikowa. Do niego samego nie bardzo dochodziły szczegóły sprawy, był cały spocony i rozpalony gorączką. Wdał się nawet w sprzeczkę z porucznikiem. Napiętą atmosferę rozluźniło pojawienie się Nikodema Fromicza, komisarza starającego się uspokoić nerwowego podwładnego (Rodia „ochrzcił” go przezwiskiem „Proch”).
Gdy sekretarz dyktował Rodionowi oświadczenie zobowiązujące do zapłaty długu, ten usłyszał rozmowę poznanych funkcjonariuszy na temat zabójstwa lichwiarki. Bycie świadkiem tej wymiany zdań i wydarzenia, których był sprawcą, tak osłabiły organizm i psychikę byłego studenta, że zasłabł, nim zdążył wyjść. Po oprzytomnieniu Fromicz zapytał go, co robił ubiegłego wieczora. Policjant bardzo się zdziwił słysząc, że Rodia, mimo widocznej choroby, urozmaicał sobie lipcowy czas spacerami. W finale niedoszły prawnik pożegnał funkcjonariuszy z podejrzeniem, że przez dziwaczną odpowiedź, której udzielił, skierował na siebie czujne oko aparatu śledczego. Obawiał się, że wkrótce czeka go rewizja.
II
Po powrocie do domu wydobył spod tapety skradzione przedmioty, które ukrył tam po powrocie, i poupychał je po kieszeniach. Bojąc się pościgu, chciał wrzucić wszystko do kanału i oczyścić się tym samym od brzemienia zbrodni. W końcu wybrał inne wyjście – na placu obok Alei W-wskiej znalazł duży głaz, pod którym ukrył wszystkie drogocenne przedmioty. Cieszył się, że zatarł ślady. Szedł bez celu, strasząc ludzi swym wyglądem (spocony, z roziskrzonymi oczami). Stanął w pewnym momencie przed kamienicą, w której mieszkał Razumichin. Zastał go w małej izdebce, w poszarpanym szlafroku, zajmującego się tłumaczeniami z niemieckiego. Razmuchin poprosił go o pomoc w pracy. Choć chciał dać Rodi trzy ruble zadatku za pomoc w tłumaczeniu tekstów, ten rozmyślił się. Na taką niezrozumiałą decyzję Razumichin zareagował gniewem, wskutek czego niedoszły prawnik wybiegł na ulicę.
W drodze do domu dostał batem przez plecy od woźnicy, któremu prawie wszedł pod konie. Ludzie zaczęli krzyczeć na zdezorientowanego Rodiona: „Odstawia pijanego, umyślnie lezie pod koła, a ty mu później płać odszkodowanie!”. Jakaś kobieta, uważając młodzieńca za żebraka, wsunęła mu w dłoń rubla. Gdy w końcu jakimś cudem dotarł na wpół przytomny do domu, od razu zasnął. Męczyły go koszmary, słyszał jakieś przeraźliwe krzyki. Przebudził się po wejściu Anastazji, która przyniosła talerz zupy. Poprosił ją o picie, ale nie zdążył ugasić pragnienia - drugi raz w ciągu dnia stracił przytomność.
III
W malignie odzyskiwał co jakiś czas świadomość: „(…) był to stan gorączkowy, połączony z majaczeniem i półprzytomnością”. Dłuższe ocknięcie nastąpiło po czterech dniach. Ujrzał wówczas wokół siebie Anastazję, Razumichina i jakiegoś oficjalistę, który okazał się pracownikiem kantoru. Matka przysłała przez niego z trzydzieści pięć rubli. Osłabiony młodzieniec, po namowach przyjaciela, zgodził się przyjąć kwotę i doręczyciel opuścił pokój.
Kucharka, zachęcona widokiem tylu pieniędzy, zaraz postarała się o gorącą zupę i piwo na wzmocnienie. Kolega opowiadał choremu, jak wiele trudu zajęło mu odnalezienie Raskolnikowa – zrobił to przez biuro adresowe. Ponadto Rodion dowiedział się, że w gorączce bredził coś o złocie i skarpetach oraz, że Razumichin mieszkał teraz nieopodal niego. Aby zrozumieć i poradzić się, o czym w czasie kryzysu rozwodził się chory przyjaciel, Dymitr przyprowadził do niego znajomego, sekretarza policyjnego Zamiotowa.
Po tym, jak Razumichin wyszedł po sprawunki, wyczerpany Rodion zerwał się z łóżka i zaczął analizować, czy aby z niczym się podczas gorączki nie zdradził. Gdy w końcu zasnął, obudził go powrót druha, który wyliczał, jak się rozporządził pieniędzmi od Pulcherii Aleksandrownej: kupił mu ubranie. Kolejnym odwiedzającym był Zosimow, młody lekarz, który doglądał chorego przez wszystkie dni i teraz przyniósł zalecenia żywieniowe.
IV
Zajmując się pacjentem, zaczął rozmawiać z Razumichinem o głośnym morderstwie lichwiarki i Lizawiety. Odrętwiały Raskolnikow („uporczywie zaczął wpatrywać się w kwiat na ściennej tapecie”) dowiedział się, że policja ma podejrzanego.
Był nim malarz pokojowy imieniem Mikołaj, który chciał sprzedać właścicielowi szynkowni za dwa ruble futeralik ze złotymi kolczykami, podobno znaleziony w dzień morderstwa w pokoju, w którym malował (a w którym ukrył się Rodia po dokonaniu zbrodni). Dodatkowym obciążeniem było zachowanie Mikołaja – po aresztowaniu próbował się powiesić w celi. Prym w rozmowie wiódł posiadający dodatkowe informacje Razumichin (miał znajomych, krewnych w cyrkule). Kategorycznie stwierdził, że nie wierzy w winę malarza
V
Dywagacje przerwało pojawienie się w drzwiach starego, postawnego mężczyzny przedstawiającego się jako Piotr Pietrowicz Łużyn i przyszły mąż siostry Raskolnikowa - Duni. Chory traktował go bardzo oschle i lekceważąco, co zdziwieni takim sposobem przyjęcia gościa kładli na karb osłabienia gospodarza.
Rozmowa, w której Rodia ostentacyjnie nie brał udziału, ponownie zeszła na temat zabójstwa. W pewnym momencie Raskolnikow zaczął kłócić się z Łużynem, w wyniku czego ten drugi został wyproszony z pokoju. Poszło o pogląd nowoprzybyłego na temat małżeństwa: „(…) najkorzystniej jest brać sobie żonę spośród nędzarek, by później móc nad nią panować… i wypominać jej swoje dobrodziejstwa”. Pozostali goście także opuścili pokój, a gdy byli już na dworze, Zosimow podsumował wizytę spostrzeżeniem, że chorego z apatii i zobojętnienia wyprowadza tylko „owe zabójstwo…”.
VI
Po wyjściu trójki gości Raskolnikow poczuł ulgę. Założył nowe ubranie i wyszedł. Najpierw bez celu spacerował ulicami placu Siennego, a potem udał się do restauracji, w której poprosił o herbatę i stare gazety z pięciu ostatnich dni. Zaczął przeglądać periodyki, ale nie dane mu było delektować się samotnością. Po chwili podszedł do niego Zamiotow, którego rozpoznał od razu. Był to sekretarz dyktujący mu treść oświadczenia na posterunku i, jak się okazało, znajomy Razumichina. Jako że Raskolnikow został przyłapany na czytaniu artykułów o niedawnym zabójstwie - rozpoczęli rozmowę o przypuszczalnych mordercach. W pewnej chwili Rodia cynicznie zapytał: „A jeżeli to ja zabiłem staruchę i Lizawietę?”. Funkcjonariusz nie dostrzegł ukrytego przesłania tej wypowiedzi.
Gdy Rodia wychodził z lokalu, natknął się na Razumichina. Ten, ciesząc się, że widzi go w dobry stanie, zaprosił przyjaciela do swego nowego mieszkania na kolację. Raskolnikow nie był tym zachwycony. Niewiele myśląc, wygarnął wesołemu towarzyszowi, że nie życzy sobie z jego strony szpiegostwa i pragnie jedynie odrobiny spokoju. Były student nie skończył spaceru. Skierował się w stronę „mostu …siego”, gdzie był świadkiem iście teatralnej sceny: jakaś młoda kobieta próbowała popełnić samobójstwo, ale w ostatniej chwili została uratowana przez przechodzącego właśnie policjanta
Następnie Rodion zachował się, jak często zachowują się mordercy - udał się na miejsce niedawnej zbrodni. Za pretekst wymyślił możliwość wynajęcia mieszkania. Pojawienie się dziwnie wyglądającego i zachowującego się młodzieńca wywołało oczywiście zainteresowanie kręcących się koło kamienicy stróżów i malarzy. W planie podania się za przypadkowego przechodnia szukającego atrakcyjnego lokum Rodia nie przewidział jednego: rozedrgania własnych emocji. Zachowywał się tak dziwacznie, że chciano go odstawić na najbliższy komisariat, na co zareagował jeszcze bardziej zagadkowo – podał głośno i wyraźnie swoje dane. To zupełnie zaskoczyło gapiów. W końcu wypchnięto go na ulicę.
VII
Po chwili Raskolnikow znowu stał się obiektem powszechnego zainteresowania. W potrąconym przez powóz pijaku rozpoznał Marmieładowa. Został spisany przez policjantów i pomógł przenieść poturbowanego do domu. Na własny koszt wezwał też lekarza, który po oględzinach rannego stwierdził, że nie pozostało mu dużo czasu i poradził wezwać popa. Ktoś sprowadził córkę umierającego, a ta przyszła w ostatniej chwili, by wysłuchać ostatniej woli ojca – prośby o przebaczenie. Usłyszawszy rozgrzeszenie, umarł na jej rękach.
Gdy rodzina zaczęła się martwić o to, za co pochowają nieboszczyka, Raskolnikow zostawił wdowie dwadzieścia rubli i wyszedł. Nie oddalił się jednak daleko, ponieważ dogoniła go młodsza siostra Soni – Pola. Dziękując za pomoc, poprosiła o adres i nazwisko z przyrzeczeniem, że do końca życia będzie się za niego modliła.
Rodia wstąpił potem do nowego mieszkania Razumichina, w którym zastał już kilkoro ludzi. Nie był jednak w nastroju do towarzyskich rozmów, o czym szybko poinformował podpitego przyjaciela. Zmęczenie wywołane niesieniem rannego Marmieładowa z miejsca wypadku aż do domu, świadomość, że jest ubrudzony krwią zmarłego, dawały o sobie znać. Przyjaciel odprowadził go do domu, gdzie zastali Pulcherię i Dunieczkę. Okazało się, że przyjechały do Petersburga wieczorem i od razu przyszły do Rodiona.
CZĘŚĆ TRZECIA
I
Dowiedziawszy się o wydarzeniach ostatnich dni, wzruszona matka dziękowała przyjacielowi syna za to, że nie opuścił go w potrzebie. Rodion poinformował Dunię o swoim stosunku do jej życiowej decyzji. Coraz bardziej zdenerwowany, powiedział, że jej kawaler to zły człowiek. Zdziwiony stanowczością Raskolnikowa Razumichin odprowadził jeszcze bardziej zdziwione panie do hoteliku Bakalejewa, w którym się zatrzymały. Złożył im obietnicę, że zaopiekuje się Rodionem i pozostanie z nimi w kontakcie, by powiadamiać o stanie zdrowia ich krewnego.
Pozostając jeszcze pod wpływem alkoholu wypitego na kolacji, zdobył się na odwagę i wyznał Duni, która de facto od razu go zauroczyła, że według niego zamierza wyjść za łajdaka, szalbierza, spekulanta i filuta o żydowskiej duszy (kobieta nie tylko nie spoliczkowała go za te zniewagi, ale i nie wyraziła najmniejszego sprzeciwu wobec opinii przystojnego kolegi brata). Następnie usatysfakcjonowany Razumichin sprowadził do Raskolnikowa lekarza Zosimowa.
II
Nazajutrz punktualnie o dziesiątej przyjaciel Rodiona odwiedził panie Raskolnikow i opowiedział im o ubiegłorocznym życiu Rosjanina. Było mu bardzo wstyd przed Dunią za to, że widząc ją pierwszy raz dopuścił się obrażania jej życiowych wyborów. Pulcheria pokazała mu liścik od Łużyna i wspomniała, iż narzeczony córki nie odebrał ich z dworca. Stary kawaler prosił panie o spotkanie następnego dnia o godzinie dwudziestej, zaznaczając dobitnie, że nie życzy sobie na nim obecności męskiego członka ich rodziny. Choć pozornie nie znosił Rodiona, to miał o nim bardzo aktualne informacje. Kobiety dowiedziały się, że ten „pod pozorem pogrzebu” dał ostatnio dwadzieścia rubli prostytutce.
III
Po takich nowinach panie w towarzystwie Razumichina udały się do mieszkania Raskolnikowa, gdzie zastały również Zosimowa. Wszyscy zaczęli wspominać miesiące rozłąki. Pulcheria opowiedziała synowi o śmierci Marfy Pietrowny Swidrygajłow, podobno otrutej przez męża. Rodia z kolei zaskoczył wszystkich opowieścią o swej nieżyjącej narzeczonej: „Była to taka chorowita dzieweczka”. Po wyjściu lekarza jeszcze raz powtórzył siostrze, by nie psuła sobie życia i nie wychodziła za Łużyna. Był bardzo stanowczy: „Albo ja, albo Łużyn (…)”. Na koniec wizyty matka pokazała mu wiadomość od znienawidzonego Piotra Pietrowicza, który nie życzył sobie, aby Rodia był obecny przy ich spotkaniu. Do rozmowy włączyła się Dunia, nalegając, aby brat i jego przyjaciel uczestniczyli w dzisiejszym poczęstunku.
IV
Nagle drzwi się otworzyły i oczom zebranych ukazała się zmieszana i zawstydzona Sonia, ubrana całkiem inaczej niż podczas pierwszego spotkania z Rodionem. Choć jej nowy wygląd zaskoczył gospodarza: „Teraz była to dziewczyna ubrana skromnie, nawet biednie, bardzo jeszcze młodziutka, prawie dziewczynka, o skromnych i przyzwoitych manierach”, jeszcze bardziej zdziwił się celem jej odwiedzin – Sonia zaprosiła go na jutrzejszy pogrzeb ojca i na stypę. Odnosiła się do niego jak do dobrodzieja, który zdjął z barków jej rodziny finansowy ciężar pochówku. Raskolnikow z należytym szacunkiem przedstawił ją zebranym. Przyglądając się dziewczynie, poczynił kilka spostrzeżeń: „W jej rysach, a i w całej postaci, była nadto jedna jeszcze charakterystyczna cecha: pomimo swoje osiemnaście lat wydawała się nieomal dziewczynką, o wiele młodszą, niż była w istocie, dzieckiem prawie – i to się czasem pociesznie zaznaczało w niektórych ruchach”.
Obie panie, mimo że podejrzewały, że to Sonia jest ową prostytutką z listu Łużyna, spoglądały na nią może nie tyle przychylnie, ale z szacunkiem. Po wyjściu panien Raskolnikowych Dunia ucięła rozprawę matki o „tej pannicy” stwierdzeniem: „Piotr Pietrowicz jest obrzydliwym plotkarzem”. Mimo obecności ciągle zmieszanej Soni, Roskolnikow odciągnął przyjaciela na bok i poprosił o zaprowadzenie się do Porfirego, sędziego śledczego prowadzącego sprawę zabójstwa sióstr. W rozmowie wyszło na jaw, że to także znajomy Razumichina – jego krewny. Rodia umotywował swą prośbę tym, że chciałby odzyskać zastawy oddane w ciężkich chwilach lichwiarce. Mężczyźni postanowili zaraz się udać do funkcjonariusza. Przed wyjściem z pokoju gospodarz wziął od zmieszanej Soni adres i złożył obietnicę, że odwiedzi ją jeszcze dzisiejszego dnia.
Wyszli z pokoju we trójkę, lecz Sonia poszła w inną stronę: „(…)szła szybko, żeby jak najprędzej zejść im z oczu”. Rozmyślała nad każdym wypowiedzianym słowem, nad każdym wykonanym gestem, przez co nie zauważyła, że w ślad za nią podążał jakiś elegancki, pięćdziesięcioletni mężczyzna, który „eskortował” ją od wyjścia z bramy budynku, w którym mieszkał Rodion. Dostrzegła go dopiero na schodach kamienicy, w której wynajmowała pokoik. Spotkali się dzwoniąc do sąsiednich mieszkań. Nieznajomy przedstawił się jako nowy lokator madame Resslich, przybyły do stolicy przedwczoraj. Sonia nie odpowiedziała: „(…)zawstydziła się i przelękła”.
W tym czasie przyjaciele byli w drodze do mieszkania Porfirego Pietrowicza. Aby odciągnąć od siebie złe myśli, przestać się zastanawiać, czy wizyta u policjanta to dobry, czy zły pomysł, Raskolnikow zaczął żartować z zainteresowania, którym Razumichin obdarzył jego siostrę. Do śledczego dotarli w dobrym humorze.
V
Prócz gospodarza zastali tam także innego mundurowego, poznanego już Zamiatowa. Okazało się, że to dobrze, iż Raskolnikow się zjawił - Porfiry miał zamiar i tak się z nim spotkać, gdyż przesłuchiwał wszystkich właścicieli rzeczy notowanych przez lichwiarkę. Sposób, w jaki rozmawiał z nim śledczy, stanowczy ton głosu, którego używał, spychały Rodiona w przepaść obłędu i manii prześladowczej: „To dowód, że już (…) mnie tropią jak sfora psów”. Potem goście Porfirego, wraz z samym gospodarzem, roztrząsali istnienie zbrodni jako zjawiska. Dyskusję urozmaicono przytoczeniem socjalistycznych poglądów na tę kwestię i przypomnieniem ciekawego artykułu, notabene autorstwa Raskolnikowa, opublikowanego niedawno w „Słowie Periodycznym”
Autor bardzo szczegółowo zanalizował w nim to, co dzieje się z psychiką człowieka dokonującego zbrodni. Stanowczo podkreślał, że temu aktowi zawsze towarzyszy choroba. Dalej Rodion przyznał prawo do popełnienia zbrodni ludziom „niezwykłym”, odbierając je tym samym drugiej kategorii – „zwykłym”. Taki pogląd wzbudził odrazę i gniew Razumichina, który stwierdził: „Takie zezwolenie na krew zgodnie z sumieniem to…według mnie, to straszniejsze, niż gdyby urzędowo, prawnie pozwolono przelewać krew…”. Zmęczony i zdenerwowany Raskolniow starał się w dalszym ciągu obronić swoich tez, mówił o ogromnej roli sumienia. Dyskusja na tak drażniący i bliski mu temat była jednak ponad jego siły. Nie znajdował ukojenia, przeciwnie – gospodarz cały czas stawiał go w ogniu krzyżowych, podchwytliwych pytań. Na koniec, nie określając, w jakim celu i charakterze – służbowo czy koleżeńsko, zaprosił Rodiona na jutro do swego gabinetu na komisariacie
VI
Po opuszczeniu lokalu, przyjaciele byli w o wiele gorszym nastroju, niż przekraczając jego próg. Razumichin zapowiedział, że pójdzie niebawem do krewnego i rozmówi się z nim. Nie mógł pojąć, skąd w Porfirym taka duża nuta podejrzliwości w stosunku do Rodiona. Po krótkim czasie rozstali się: Raskolnikow poszedł w kierunku domu, a przyjaciel postanowił złożyć wizytę jego matce i siostrze. Powodem miało być uprzedzenie ich o tym, że Rodia przyjdzie później.
Gdy Raskolnikow wrócił do domu - odetchnął z ulgą. Spowodował to fakt, iż choć przez powrotną drogę wmawiał sobie, że pod tapetą nadal spoczywają dowody jego winy, po dokładnych oględzinach nic nie znalazł. Uspokoiwszy rozdygotane nerwy, wyszedł zamierzając udać się w kierunku hoteliku Bakalejewa. Gdy wychodził z bramy, zobaczył, jak stróż, wskazując na niego, mówił komuś: „to właśnie on”. Wzrok nieznajomego mężczyzny spoczął na jego wystraszonej twarzy i ich spojrzenia przez chwilę się spotkały.
Przyłapany mężczyzna począł się oddalać, a zaintrygowany Raskolnikow iść za nim. Po chwili byli razem na skrzyżowaniu. Zatrzymany wysyczał „ty morderco”, co zaskoczyło napiętnowanego: „Nogi strasznie mu zwiotczały, grzbiet kurczył się z zimna, serce zamarło na mgnienie, potem załomotało jak opętane”. Znieruchomiał, co szybko wykorzystał tajemniczy mężczyzna - po chwili rozpłynął się w powietrzu. Rodion chciał jak najszybciej znaleźć się w bezpiecznych i znanych ścianach swojego małego pokoju. Gdy tam dotarł, zapadł w głęboki sen, przerywany majakami i dziwnymi wizjami. Obudziła go wizyta nieznajomego mężczyzny, przedstawiającego się jako Arkadiusz Swidrygajłow.
CZĘŚĆ CZWARTA
I
Gość poinformował, że jego niedawno zmarła żona na dowód swego szacunku dla Duni zapisała jej trzy tysiące rubli, a on ze swej strony jest gotów dorzucić jeszcze dziesięć tysięcy pod warunkiem, że siostra Raskolnikowa zrezygnuje z małżeństwa z Łużynem. Tłumaczył swą dziwną decyzję słowami: „To nie partia dla Awdotii Romanowny”, która: „nader wielkodusznie i nierozważnie składa siebie w ofierze dla… dla rodziny”. Opowiedział także o widmie Marfy Pietrowny, które już trzy razy go nawiedziło. Rodion w imieniu siostry kategorycznie odmówił przyjęcia drugiej kwoty. W jego umyśle zakiełkowało podejrzenie, że Swidrygajłow przybył do Petersburga nie po to, by poinformować o testamencie żony, lecz by ujrzeć ponownie Dunię, swoją ukochaną.
II
Mimo tak męczącego dnia Raskolnikow nie zapomniał o złożonej obietnicy. O dwudziestej wraz z przyjacielem zjawił się w zajeździe Bakalejewa. Początek spotkania nie wyglądał dobrze: panowie, wrogo nastawieni do honorowego gościa kolacji, minęli się z nim w drzwiach. Łużyn był wyraźnie zdziwionym ich widokiem.
Podczas poczęstunku miała miejsce kłótnia. W wyniku wymiany zdań między Łużynem a Rodionem, ten pierwszy postawił Duni ultimatum: albo on, albo Rodia. Teatralnie uświadomił dziewczynę, że: „Miłość do przyszłego towarzysza życia, do małżonka, winna górować nad miłością do brata”. Słowa te przelały czarę goryczy – urażona nakazami panna Romanowna cofnęła obietnicę daną podstarzałemu kawalerowi, kwitując na pożegnanie: „Marny i zły z pana człowiek”. Ten z kolei począł wyliczać, na jakie wydatki naraziły go przygotowania do małżeństwa z kobietą, o reputacji której krążyły różne opinie. Na te słowa Rodia nie wytrzymał i wyrzucił byłego amanta siostry za drzwi.
Gdy już zdawało się, że wszystko zaczyna iść w dobrym kierunku (Dunia uwolniła się od apodyktycznego kawalera), na światło dzienne podczas rozmowy z Łużynem wypłynął nowy problem. Kobiety usłyszały wówczas od Rodiona o wizycie Swidrygajłowa, którego miejsce pobytu, nie wiadomo czemu, od przyjazdu próbował ustalić Piotr Pietrowicz.
Ten dziwny mężczyzna we wszystkich uczestnikach kolacji wzbudził niczym niepotwierdzony strach. Łużyn tak go scharakteryzował: „ (…) jest to najbardziej wyuzdany, upadły, w występkach pławiący się człowiek”. Ponadto połączył nazwisko omawianej osoby z niejaką madame Resslich, cudzoziemką i lichwiarką. Łużyn powiedział, że Swidrygajłow nie trafił jeszcze do więzienia za swe liczne występki (podobno przyczynił się na przykład do samobójstwa głuchoniemej krewnej Resslich oraz swego służącego Filipa) tylko z powodu interwencji kochającej i ślepo oddanej żony. Wszyscy podzielali to zdanie, czując obawę związaną z jego pojawieniem. Czuł to nawet młody Raskolnikow, bojąc się nie tyle Swidrygajłowa, ile nieuzasadnionego lęku.
III
Po wyjściu kawalera, wszystkim poprawiły się humory. Nawet Pulcheria Aleksandrowna nie mogła uwierzyć, że jej także sprawiło to radość. Najbardziej z takiego obrotu sprawy cieszył się Razumichin, postanawiając jednak zaczekać z okazywaniem oznak zauroczenia dziewczyną. Po odnalezieniu się w nowej sytuacji, niedoszła panna młoda zaczęła wypytywać brata o dokładny cel wizyty Swidrygajłowa. Rodion wyłożył jak najogólniej przebieg spotkania: „Wyznam, że właściwie nic nie rozumiem. Proponuje dziesięć tysięcy, a sam stwierdza, że jest niezamożny. Zapowiada, że zamierza gdzieś jechać, a po dziesięciu minutach nie pamięta, że o tym mówił. Nagle wyjeżdża z tym, że ma się żenić i że mu już swatają pannę… Niewątpliwie ma jakieś zamiary, i to najprawdopodobniej… złe.”.
Informuje, że w imieniu siostry odmówił spotkania i przyjęcia od niego pieniędzy, ale i tak zdążył już ją bardzo wystraszyć: „On coś knuje okropnego! – wyszeptała do siebie, omal się nie wzdrygając”. W dalszym toku rozmowy w pokoju panien Raskolnikow, Razumichin rozwijał przed wszystkimi wachlarz propozycji, jak zainwestować pieniądze ofiarowane przez Pietrowną. Robił to wszystko, by odwieść damy od pomysły powrotu na prowincję. Marzył o działalności wydawniczej: „Będziemy i tłumaczyli, i wydawali, i uczyli się… wszystko razem. (…) A co się tyczy drukarń, papierów, sprzedaży… proszę polegać na mnie! Znam to jak własną kieszeń! Zaczniemy pomalutku, dojdziemy do wielkich rzeczy, na pewno będziemy się mogli utrzymać, a już w każdym razie wyjdziemy na swoje”. Wizje rodzinnego interesu bardzo spodobały się Duni, zwłaszcza, że roztropny Razumichin zaproponował, iż pomoże im w wynajęciu wspólnego mieszkania (dla Rodiona i kobiet).
To było zbyt wiele dla niedoszłego prawnika. Wstając, rzekł: „Chciałem powiedzieć… idąc tutaj… chciałem powiedzieć tobie, mamusiu… i tobie, Duniu, że jakiś czas lepiej się nie widywać (…) Pamiętam o was i kocham… Zostawcie mnie! (…) Cokolwiek się ze mną stanie, czy zginę, czy nie, chcę być sam”. Dramatyczna prośba przeraziła obecnych. Za wychodzącym Raskolnikowem popędził wierny przyjaciel, który został poproszony o zaopiekowanie się jego matką i siostrą: „chwilę patrzyli jeden na drugiego w milczeniu. Razumichin całe życie pamiętał tę chwilę. Pałający i nieruchomy wzrok Raskolnikowowi zdawał się potęgować z każdą minutą, przenikał mu do duszy, do świadomości (…) Jakaś myśl prześliznęła się, jakaś aluzja; coś poczwarnego, ohydnego i naraz zrozumianego z obu stron… Razumichin pobielał jak trup”. Wrócił zaraz do Pulcherii i Duni, i uspokajając obie, „tego wieczoru (…) stał się ich synem i bratem”.
IV
Choć pora była już bardzo późna – wybiła dwudziesta trzecia – Raskolnikow udał się do Soni, czym przyprawił ją o strach, wstyd i zakłopotanie. Wynajmowała skromny pokój u krawca Kapernaumowa (sąsiadujący z mieszkaniem madami Resslich). Zaczęła nieśmiało prowadzić rozmowę ze swym przystojnym gościem. Pytał ją o macochę, o biedę, a nawet o prostytucję. Dziewczyna nie miała niczego za złe Katarzynie Iwanownej, przeciwnie – współczuła jej nawet: „Toż ona zupełnie jak dziecko… Toż jej się rozum pomieszał… z tych bied. A jaka była mądra… jaka wielkoduszna… jaka dobra”. Zastanawiali się wspólnie, co też stanie się teraz z wdową i jej dziećmi. Okazało się, że miała duże długi i lada dzień mogła wylądować na ulicy. Co gorsza, była poważnie chora na suchoty. Sonia obwiniała się za postępujące załamanie psychiczne macochy, która z dynamicznego zapału coraz częściej popadała w apatię.
Reakcja Raskolnikowa na zwierzenia dziewczyny była odrażająca. Zamiast wesprzeć ją na duchu, on wręcz przeciwnie – zasypywał ją pytaniami, typu: a co pani zrobi z dziećmi, gdy macocha umrze, za co je pani nakarmi, i spowodował, że dziewczyna wpadła w rozpacz. Gdy ostatkiem sił zapewniła, że Bóg nie da jej zginąć, Rodion z satysfakcją rzucił: „A może Boga wcale nie ma”. Po chwili w całkiem innym nastroju schylił się i pocałował jej nogę, mówiąc: „Nie tobie się pokłoniłem, pokłoniłem się całemu cierpieniu ludzkiemu”.
W dalszej rozmowie Raskolnikow dzielił się z dziewczyną swoimi rozmyślaniami dotyczącymi jej postępowania: „(…) a najgorszy twój grzech to żeś nadaremnie umartwiła i zdradziła siebie”. Z jej spojrzenia wyczytał, że jedyną rzeczą utrzymującą to osiemnastoletnie stworzenie przy życiu była miłość do najbliższych. Nie widział dla niej innej drogi, jak tylko: „skoczyć do kanału, zostać mieszkanką szpitala wariatów albo… albo wreszcie rzucić się w rozpustę, która otumania rozum i wysusza serce”. W tym planie nie przewidział tylko, że wiara dawała jej nadludzką siłę.Chcąc bardziej zrozumieć „nawiedzoną”, ujrzawszy na komodzie Nowy Testament (pożyczony od Lizawiety, przyjaciółki Soni) poprosił o przeczytanie fragmentu o wskrzeszeniu Łazarza. Choć głos jej drżał i kosztowało ją to wiele wysiłku, zaczęła czytać wersety XI rozdziału Ewangelii według św. Jana.
Gdy skończyła: „W koślawym lichtarzu dawno się już dopalił ogarek, mętnie oświetlający w tej nędznej izbie mordercę i jawnogrzesznicę, którzy się dziwnie stowarzyszyli w czytaniu wiecznej księgi”. Na koniec wizyty Raskolnikow nagle oznajmił Soni, że zerwał wszelkie kontakty z rodziną i w dalszą drogę pójdą razem, „oboje przeklęci”, ponieważ była mu potrzebna, a i ona bez niego „zwariuje”. Obiecał jej, że wkrótce dowie się, kto zabił Lizawietę: „Wiem i powiem… Tobie, tobie jednej!”. Sonia nie spała tej nocy dobrze. Nawiedzały ją majaki i koszmary. Zbyt wiele pytań pozostało bez odpowiedzi…
Tymczasem pod drzwiami dzielącymi pokój dziewczyny od tego, który wynajmowała lokatorom Gertruda Resslich, stał pan Swidrygajłow. Siedząc na krześle, podsłuchał całą niedawną rozmowę. Miał nadzieję na powtórkę, dawno nic go tak bardzo nie zajęło.
V
Nazajutrz o jedenastej Raskolnikow zameldował się w „…skim komisariacie”, w wydziale spraw śledczych. Zdziwiony, że policjanci nie rzucili się na niego i nie zaczęli przedstawiać zarzutów, nabrał przekonania, że „ów człowiek” albo jeszcze nie doniósł, albo po prostu to zagadkowe spotkanie było wynikiem jego bujnej wyobraźni. W chwili, gdy rozwodził się nad nienawiścią do Porfirego – został zawołany do jego gabinetu. Policjant wziął od gościa papier potwierdzający, że zegarek znaleziony u lichwiarki zastawił właśnie Raskolnikow i rozpoczął „bałamutną paplaninę”, czym zdezorientował i tak już zdenerwowanego Rodiona. „Czyżby istotnie chciał odwrócić moją uwagę tym głupim gadaniem?” – pomyślał.
Porfiry „terkotał” o wszystkim, począwszy od uciążliwych hemoroidów, a skończywszy na postępie nauki: „Niezmordowanie sypał – to bezsensowne puste frazesy, to nagle puszczał jakieś zagadkowe słóweczko i natychmiast wpadał znowu na czczą gadaninę”. Swą psychologiczną grą doprowadził młodzieńca na skraj wyczerpania. Choć tamten ani razu o tym nie wspomniał, Rodion rzekł głośno i dobitnie: „Proszę pana (…) nareszcie widzę wyraźnie, że pan mnie podejrzewa o zabójstwo tej staruszki i jej siostry Lizawiety”. Krzyczał, że nie pozwoli się nad sobą pastwić i albo niech Porfiry go aresztuje, albo zostawi w spokoju. Na to wszystko śledczy, niby przejęty atakiem gościa, zaczął go uspokajać i instruować, by się uspokoił: „Serdeńko! (…) Trzeba wpuścić powietrze, świeże powietrze. I powinieneś, mój złoty, napić się wody”. W efekcie Rodion zaczął się uspokajać, ale wody nie przyjął.
Porfiry powiedział, że wie, iż ten był w mieszkaniu denatek po ich śmierci, ale złożył to na karb choroby młodzieńca. Doradzał mu leczenie u doświadczonego lekarza. Na koniec dziwnej rozmowy, gdy Raskolnikow zaczął się domagać od Porfirego aresztowania lub oczyszczenia z podejrzeń, ten półsłówkami poinformował go, że za drzwiami (w gabinecie były zamknięte drzwi, które wiodły do jego służbowego mieszkania) czeka „niespodzianeczka”. Rodia wpadł w szał.
VI
Szmer za drzwiami się spotęgował i po chwili z lekka się uchyliły. Kilka osób zaczęło się przepychać, a po chwili ktoś powiedział: „Przyprowadziliśmy aresztanta Mikołaja”. W Porfirym wywołało to gniew. Próbował zamknąć drzwi, ale nie dał rady – w gabinecie pojawiał się „bardzo blady człowiek” wraz z konwojentem. Cała scena, obejmująca wrzaski i przepychanki, zainteresowała kilku gapiów. Mikołaj przyznał się do podwójnego zabójstwa. Wywołał tym dezorientację w śledczym, który po chwili wyprosił wszystkich prócz malarza i niedoszłego prawnika. Gdy malarz z uporem maniaka opowiadał o szczegółach zbrodni, mężczyźni zaczęli drżeć z niedowierzania.
Porfiry odprowadził Raskolnikowa do drzwi wyjściowych. Na pożegnanie młodzieńca, który wyraził nadzieję, że już się nie spotkają, odpowiedział: „Jak Bóg da”.Dogonił go potem na schodach i zapowiedział, że będzie mu chciał zadać jeszcze kilka „formalnych” pytań.
Po powrocie do swego pokoju, Rodia rozmyślał o nieszczęsnym Mikołaju. Był pewien, że kłamstwo malarza wkrótce wyjdzie na jaw: „groźba wisi nad nim jak miecz Damoklesa”, ale był rad z pozostawionego mu czasu.
Gdy już chwycił za klamkę, ciesząc się, że niedługo na stypie zobaczy Sonię, drogę zagrodził mu „wczorajszy człowiek spod ziemi”. Gość chwilę stał, a potem pokłonił się Raskolnikowowi i przeprosił go za „złe myśli”. Wyjaśnił, że to jemu i jego kolegom stróżom, Rodia proponował odprowadzenie się do cyrkułu, gdy poszedł do mieszkania Iwanownych. To on był ową „niespodzianką” za przepierzeniem. Przyszedł do Porfirego na chwilę przed pojawieniem się Rodiona. Opowiedział śledczemu o dziwnym zachowaniu Rosjanina, i ten kazał mu wejść do służbowego pokoju i cierpliwie czekać. Do konfrontacji nie doszło, ponieważ funkcjonariusze wprowadzili Mikołkę. Po nowinach, których dostarczył mu rękodzielnik, młodzieniec postanowił iść na pogrzeb. Idąc raźniej niż dotychczas, mruknął pod nosem: „Teraz zmierzymy się jeszcze”.
CZĘŚĆ PIĄTA
I
Piotr Pietrowicz Łużyn po przebudzeniu zaczął rozmyślać, jak bardzo pokrzyżowały mu się plany względem Duni. Prócz tego głowę zaprzątały mu jeszcze inne problemy: od pewnego czasu remontował i meblował mieszkanie, w którym po ślubie miał urządzić się z żoną i jej matką. Teraz wszystko było tylko niepotrzebnym wydatkiem. Zastanawiał się, gdzie popełnił błąd w postępowaniu z Dunią. Po przyjeździe do Petersburga zamieszkał w kamienicy, w której mieszkała także wdowa Marmieładowna z dziećmi, w mieszkaniu znajomego Andrzeja Siemianowicza Lebieziatnikowa, urzędnika o „dziwnych poglądach” (popierał komunę, propagandę i śluby cywilne).
Choć obaj mężczyźni zostali zaproszeni na stypę (podobnie jak inni mieszkańcy kamienicy Amalii Iwanowny), nie zamierzali w niej uczestniczyć. Łużyn z uwielbieniem przeliczał pieniądze z obligacji, a potem poprosił kolegę o przyprowadzenie córki zmarłego. Wypytywał Sonię o sytuację rodziny, o plany na przyszłość. Skrytykował sensowność urządzania stypy dla tylu ludzi w ich trudnej sytuacji finansowej (zapłacili za wszystko pieniędzmi ofiarowanymi przez Rodiona). Zaproponował przeprowadzenie zbiórki pieniędzy oraz z własnej kieszeni ofiarował dziesięć rubli dla Katarzyny Iwanowny. Sonia podziękowała grzecznie i wyszła.
II
Katarzyna Iwanowna żałowała, że z dwudziestu rubli od Raskolniowa, aż dziesięć wydała na przygotowanie stypy. W biedzie była sama, zaś w chwilowym „bogactwie” o swej przyjaźni zapewniali sąsiedzi: pomagał „nieszczęsny Polaczyna”, a nawet Amalia Iwanowna. W efekcie stół był pięknie, suto nakryty i po pogrzebie znalazł wielu zgłodniałych i spragnionych amatorów. Wdowa była zła, że w ostatniej drodze jej męża wzięli udział tylko biedni ludzie, niemający dla niej większego znaczenia. W jej idealnej wizji popogrzebowej imprezy zabrakło obecności chociażby takiego Łużyna, przez którego zaprosiła także Lebieziatnikowa. Musiała się nacieszyć byłym studentem Raskolnikowem. Posadziła go przy stole obok siebie tłumacząc, że nędzny przekrój gości jest winą organizatorki przyjęcia – Amalii. Dała upust swej goryczy. Rodion zmuszony był wysłuchiwać krytykowania i obgadywania obecnych. Sama Katarzyna uważała się za kogoś „lepszego”, kogoś godnego towarzystwa Łużyna.
Sonia przekazała jej przeprosiny od upragnionego, lecz nieobecnego gościa.
Powoli towarzystwo zaczynało popadać w pijacki nastrój, co nie przeszkadzało gospodyni. Zaczęła rozwodzić się nad możliwościami, jakie otwierała przed nią obiecana przez Łużyna emerytura (Sonia nie miała serca powiedzieć macosze, że w niedawnej rozmowie cofnął obietnicę pomocy w załatwieniu comiesięcznych pieniędzy). Katarzyna chciała otworzyć pensję dla dobrze urodzonych panien (sama wywodziła się z inteligenckiego domu z tradycjami). Wyznanie to stało się pośrednim powodem kłótni między Amalią a wdową. Kobiety wykrzykiwały obelgi na temat swego pochodzenia. Ta pierwsza zaczęła nawet zbierać łyżki ze stołu i inne naczynia. W obronie macochy stanęła Sonia, na co gospodyni kamienicy wykrzyczała jej posiadanie żółtego biletu. Atmosfera była nieprzyjemna. W chwili, gdy Katarzyna rzuciła się z rękoma do Amalii, chcąc jej zerwać z głowy czepek, w drzwiach stanął Piotr Pietrowicz.
III
Katarzyna poprosiła, by stanął w jej obronie, ale on tylko spojrzał na wszystkich lekceważącym i poważnym wzrokiem. Za kolegą do pokoju wszedł Lebieziatnikow, przyprowadzony jako „świadek”. Łużyn głośno oskarżył Sonię, że po jej wyjściu z ich mieszkania, ze stołu zniknął stu rublowy banknot. Zapowiedział jednocześnie, że jeżeli „to” się nie wyjaśni, to on podejmie „odpowiednie” kroki. Dziewczyna zrobiła się blada jak ściana. Gdy Piotr Pietrowicz opowiadał, jaki przebieg miała wizyta Soni w ich mieszkaniu, za pasierbicą murem stanęła Katarzyna Iwanowna: „O łajdaki, łajdaki!”. Nie wierzyła w przypisywane jej złodziejstwo. Ludzie słuchali wszystkiego i komentowali, a biedna Sonia była zdruzgotana. Za namową macochy wyjęła z kieszeni pieniądze, które dostała od oskarżyciela.
Poddała się nawet zaproponowanej przez płaczącą wdowę rewizji. Po wywróceniu kieszeni na zewnątrz, z drugiej wyleciał zmięty banknot. Oczywiście zaskoczona Sonia nie umiała wyjaśnić, jak zaginiony pieniądz się tam znalazł. W prawdziwość jej słów nie zwątpiła macocha, która wzięła banknot i rzuciła Pietrowiczowi w twarz. Była wyczerpana, nerwowo zaczęła przytulać nierozumiejącą niczego pasierbicę, na którą nadal krzyczał „okradziony”. Nagle głos zabrał dotychczas milczący i stojący w wejściu Lebiezatnikow: „Cóż za nikczemność (…) wyobraźcie sobie…on sam, sam, własnoręcznie wsunął ten sturublowy banknot Zofii Siemionownie, ja widziałem, mogę zaświadczyć, mogę przysiąc!”. Łużyn stał pobladły, ale upierał się, że tamten kłamie
Lebiezatnikow nie rozumiał jednego: po co jego niedawny kolega uknuł tak podły plan? Odpowiedzi na to pytanie udzielił niezabierający głosu w kłótni Raskolnikow. Wyjawił wszystko na temat listu, który Łużyn napisał do Pulcheri