"Na pewnej odległej planecie - Ziemi, istnieją malutkie przedziwne stworki zwane ludźmi. Ludzie mają dwie nogi, dwie ręce i zachowują się niesamowicie. Każdy z takich ludzi ma swój domek, gdzie... - Każdy?! To absurd! - zbuntowałam się czytając ostatnie zdanie po czym znów włożyłam nos w księgę ...gdzie mają swoje rodziny i swoich przyjaciół. Ale baśń, którą czytasz opowiada o pewnym ludziu, który tego wszystkiego nie miał. Nie miał domku, nie miał ciepła, nie miał przyjaciół... Ten ludź był gatunku damskiego i nazywał się Kasia. Kasia spała na ulicy, czasami na peronach i przystankach. Nikt ręki pomocnej podać jej nie chciał. Ludzie przechodzili obojętnie, obok dziewczynki zajęci swoimi sprawami... - Ojej... biedna dziewczynka - zamyśliłam się i zrobiło mi się smutno ... Jej los pozostał z nią na szarej miejskiej ulicy z tłumem ludzi... ludzi, ludzkiego gatunku... O ludziach mogę wiele opowiedzieć, ale jeszcze nie udało mi się stwierdzić czy ten gatunek posiada serce i uczucia... Niestety moje obserwacje pozwalają potwierdzić smutną hipotezę - ludzie nie mają serc... Dziewczynka porzucona, zjadająca dosłownie brudy z ziemi, nie mająca dachu nad głową, nie mająca przyjaciół... SAMOTNA WŚRÓD TŁUMU... Raz do Kasi podszedł pewien starszy pan o śniadej karnacji i pomarszczonej skórze, który uśmiechnął się do niej serdecznie po czym poszedł, a właściwie zniknął w wielkim tłumie... Nie wiem czemu, ale wydaje mi się, że ten (ktośby powiedział, że nic nie znaczący) incydent miał ogromne znaczenie w życiu dziewczynki. Ten jeden mały uśmiech pozwolił nadać jej szczęście w ostatnich chwilach życia... dwa dni później dziewczynka umarła z zimna, głodu i wyczerpania na jednej z najtłoczniejszych ulic tej przedziwnej planety, przeznaczonej dla ludzi o dwóch nogach, dwóch rękach i o jednym jedynym sercu o którym zapominają..." Po policzku przetoczyła mi się łza po czym zerwałam się z fotela, odłożyłam książkę, w pośpiechu wybiegłam z domu na zatłoczoną ulicę na której leżało ciało małej dziewczynki... -"Jakże prawdziwe są książki" - powiedziałam sobie, usiadłam na ulicy i głośno zapłakałam...
W dalekim kraju, na północy żył sobie pewien pracowity mężczyzna. Co roku rąbał drewno by na zimę mieć co zapalić w piecu. Przyjmował też czasem zabłąkanych przechodniów spacerujących po okolicy. Pewnego razu w zimie przybyła do niego osobliwa kobieta. Zaproponowała napój na rozgrzanie się. Wypili, a mężczyźnie to ogromnie posmakowało. Zakochał się w kobiecie. Uzależnił się od tajemniczej substancji, przestał być czujny. Kobieta go okradła i uciekła. On został sam z uzależnieniem i bez środków do życia. Morał: miłość oślepia, uzależnienie jest złe i niszczy życie.