Karina miała 13 lat. Żyła w Meazabi, w ciągłym strachu przed Malitub. Był to wygnaniec który codziennie plądrował rodzinne miasto Kariny, tak już od 3 lat. Siedząc w piwnicy, ukrywała się przed żołnierzami Malituba. Nie lubiła tam przebywać. Piwnica była malutka, ciemność przelewała się przez nią jak gęste mleko, po prawej strony od wejść były półki z konfiturami, a od lewej stały butelki z sokami. Karina znała na pamięć tę piwnice, przecierz codziennie chowała się tam przed Malitub. Nienawidziła ich, nienawidziła tej całej chowaniny, jak codziennie musiała zbierać to co zostało po ich przyjściu i chować. 2 lata temu zabili jej rodziców, na jej oczach gineła jej matka, jej uszy słyszały krzyk ojca, gdy konał. Już od dwóch lat uczyła władać się bronią by wkońcu, któregoś pięknego dnia podczas plądrowania ich wioski mogła sprawić rzeź, by wymordować cały ten plugawy lud. Karina siedział w piwnicy i rosła w niej coraz większa złość i nienawiść do całej tej bandy istot, którzy nie mieli serc, ich ręce zabijały dzieci, matki, ich oczy widziały ból i cierpienie, a i tak żąden z nich się nie ugiął, każdy jak mordował tak morduje dalej. W końcu niewytrzymała i wybuchła płaczem. Nagle usłyszła że podłoga znajdująca się nad nią zaskrzypiała, uspokoiła natychmiast łzy i wstrzymała oddech. Nasłuchiwała. Kroki zbliżały się ku wejściu do piwnicy. Po kilku sekundach drzwi otworzyły się powoli. Karina skuliła się, po woli przesunęła rękę i złapała jakiś kij który był blisko niej. Już chciała wstać i uderzyć njeźdzce gdy nagle: -Karina, Karina- wołał dziwnie znajomy głos –Karina- -Kto to?- Karina była zaniepokojona, ale i zbita z pantałyku. - To ja Luck- -Luck- Karina ucieszyła się na znajome imie, podeszła do drzwi i otworzyła je. -Co ty tu robisz? Gdzie są tez zbuje, poszli już sobie??- Karina wychyliła glowe za drzwi i rozejrzała się -Tak, już dobre półgodziny temu – Luck stał naprzeciwko Kariny i uśmiechal się teraz łobuzersko – Chodź ze mną, Lord Westvik chce nas widzić – - Lord Westvik?!- Karina była zdziwiona. Przecierz Lord Westvik to najśliniejsz czarodziej w promieniu 200 km z tąd i do tego posiada niezwykła armie, mnóstwo pałacy i pieniędzy. -Tak, no chodź- Luck spojrzał na nią. Po chwili chwycił ją za rękę i pociągnął za sobą. Gdy wyszli na dwór oczom Kariny ukazało się słońce i drzewa napełnione soczystą zielenią. Po chwili spostrzegła bogato zdobiony wóz, zaprzężony w cztery konie. To musiał być ktoś bogaty nie każdego stać dzisiaj na cztery konie. -Witajcie!- rozległ się głos z karety. Nagle drzwi się otworzyły i ich oczom ukazał się w całej okazałości Lord Westvik. Karina patrzyła na niego jak na boga. Każdy kawałek jego szaty, jego ciała uwielbiała, był dla niej wzorem. Lord zauważając spojrzenie uwielbienia żucane przez Karine powiedział: -Moje dziecko, czymże ja zasłużył sobie na takie iż ubóstwianie spojrzeniem??- -Jesteś doskonały w każdym calu, ratujesz niewinnych, pomagasz biednym, każesz złoczyńców, kimże ja jestem przy tobie panie?? – -Nieskalaną krwią niewinnych istotą- odparł z pełną powagą Lord – Nie każdy jest tak doskonały na jakiego wygląda…- -… ale przeszłość jest zamknięta liczą się czyny teraźniejsze- -Tak wiem o tym ale jeśli grabiłem, mordowałem i gwałciłem mienie innych ludzi to kima żę ja jestem- -kiedyś!- powtórzyła niecierpliwie Karina - Kiedyś, ale to co robie teraz to jest zadość uczynienie grzechom przeszłości- -Być możę ale dobry uczynek liczy się podwójnie- -Wierz mi dziecko nikt tego nie będzie liczyć – -Będzie panie, będzie, Bóg na nas czeka- Karina podniosła oczy ku niebu. -Bóg?? To gdzie on jest?? Dlaczego pozwala na mordowanie i grabienie- -Każdy ma wolną wole, ale zobaczysz przyśle kogoś kto wyprawi sąd tym zbrodniarzą- Karina dumnym wzrokiem wpatrywała się w Lorda. Ten skłonił głową pełen podziwu. -Tyle odwagi siedzi w tym małym ciele- przyznał następnie zrobił krok do przodu i delikatnie oparł stopy na ziemi. Stanął przed Kariną i Luckiem. -Cóż pewnie chcecie wiedzieć po co was szukałem?- -oczywiście milordzie- odparł szybko i bez namysłu Luck - Otórz słyszałem o waszych małych rozmiarem a wielkim duchem sercem, które pnie się do walki ze złem- -Jak że by inaczej, jakież oni mają prawo mordować niewinnych, ktoś musi się przeciwstawić, ty panie masz wielką armie, staw ich, rusz w bój, broń nas, broń niewinnych!!- Kariny głos przybrał teraz ton prośby. -Och moja droga, gdybym mógł, gdyby to było takie łatwe- -Czymże nie jest panie??- wtrącił Luck -Moja armia wprawdzie potężna, ale nie nadto by pokonać złe siły wroga, kilka w prawdzie wiosek chronie ale wszystkich nie dam rady- Lord westvik spuścił głowe. Był pełen smutku. Karina szybko to spostrzegła. Podeszła do Lorda. Położyła mu rękę na ramieniu. -Panie, nie martw się, stanę u twego boku, naucz mnie tylko panować nad umysłem i sercem, by tak jak z tobą, ze mną była magia, bym się nie bała, bym była silna wiedząc że nigdy nie jestem sama- Lord podniósł głowe, spojrzał w oczy dziewczyny. Zobaczył w nich nadzieje i dziwny błysk, którego nie dało się zapomnieć. -Chodźmy za tem, walczy nie bójmy się w nas cała nadzieje w nas przyszłość narodu Ikarów- Jeśli jest potrzeba więcej to napisz do mnie prywatną wiadomośc to dopisze
Dawno, dawno temu, gdy ludzie nie znali jeszcze komputerów telewizorów, żył sobie mały, pogodny chłopiec imieniem Jack. Był on ośmiolatkiem, mieszkańcem wesołej wsi Capina. Wieś ta od lat nie należała do żadnego państwa, i także od lat każde państwo chciało tę wieś zdobyć dla siebie. Żaden jednak władca nie był tak bezlitosny, żeby zaatakować bezbronną wieś… Do czasu aż władca imperium lasu nie został centaur Volcano… Volcano nie znal litości, i pierwszą żeczą jaką zrobił, było wydanie rozkazu o wymarszu leśnej armii do Capiny, w której, jak się wydawało, nie było żadnej obrony. Jednak zarozumiały władca nie trzymał tego w tajemnicy, cały las wiedział o przyszłym ataku. Słowa te usłyszał nasz Jack podczas wędrówki ze swoimi kolegami po lesie. Zapytał się stojącego nieopodal drzewa, o co chodzi, co też zrobić planuje nowy władca? Dowiedział się od drzewa że podstępny i niegodziwy wladca zaatakuje jutro w nocy wieś, która nie a obrony, ani nikomu nie przeszkadza. NA te słowa koledzy razem z naszym bohaterem pobiegli do wsi i zaalarmowali tamtejszą starszyznę o nadchodzącej zagładzie dla wsi. Starszyzna naradzała się długo, co też zrobić, wielu było za ucieczką, ale nikt nie chciał zostawiać dorobku swego, ani swoich bliskich, swych przodków. Reszra radnych pragnęła walki, ale jednak ta była z góry przegrana, przecież mała licząca 600 ludzi wioska nie obroni się przed stutysięczną armią ludzi lasu, krwawymi centaurami, trolammi, entami, i innymi mitycznymi stworzeniami. Jack jednak zaproponował, aby zastawić pułapkę na wojska. Wykożystać znajomość terenu, wprowadzić ich w jakiś błąd, wykopać dziury, oronić się nie siłąm a umysłem. Tak terz postanowili zrobić, wezwali najsilniejszych chłopów, Jack został dowódcą, układał palny pułapek. Mężczyźni wedle jego rozkazów pościnali drzewa, porobili katapulty, toczące się z góry głazy, ostrze kije spadające z drzew, gdy nadepnie się na sznurek. W ten sposób do wieczora mieli już gotowe uzbrojenie, pułapki, kryjówki, z których ostrzelaną napastników. Nazajutrz nadszedł czas wielkiej waliki. Armia zbliżała się, z Volcanem na czele, nagle ten podniósł miecz i krzyknął „do ataku!” wszyscy rzucili się do boju gdy nagle… Pień spadł miażdżąc część żołnierzy, potem kamienie zaczęły spadać z nieba, zabijając kolejnych ludzi lasu. Speszony dowódca, nie wiedząc co się dzieje, dał rozkaz odwrotu, jednak nie pozostało mu nawet połowa żołnierzy, gdyż w tym Momocie wielki pień drzewa przewrócił się na uciekającą armię. Po drugiej stronie nie było zadnych strat, Anie jeden człowiek nie zginął. Volcano zdenerwował się strasznie, gdyż nigdy by się nie spodziewał oporu tak małej wioski, bez armii, a tymczasem Capina zniszczyła ponad połowę jego znanej na cały świat, wielkien, niezwyciężonej armii. Zrozumiał wtedy, że gdy wróci, reszta jego armii zginie, postanował więc nie atakować dla jen, jednak wioskę potrzebował, był to bowiem dobry szlak handlowy. Wyjął więc swoą białą flagę, i udał Si.e z niedobitkami swej armii na negocjacie. Wszedł do wioski, i nic się nie stało. Ani kamień nie spadął z nieba, ani jeden pień się nie przewrócił. PO kilku minutach takiego stania zza drzew wyłoniła się rada starszych, spytawszy czego chce napastnik, usłyszeli to, czego się nie spodziewali, ale przystali na dołączenie do ludzi lasu, pod kilkoma warunkami. Mieli regularnie dostawać żywność, co nie zmuszałoby myśliwych do tak częstych oddalań się od wioski, oraz zażądali, by nie musieli płacić podatków, co musiała robic każda wioska ludzi lasu. Volcano przystał na warunki, podpisali kontrakt pokoju, a Jack został mianowany dowódcą największej niegdyś armii ludzi lasu, którą tak szybko odbudował, że ludzie wybrali go na następcę Volcano, W ten sposób mały ośmiolalatek został królem lasu, a podbpje jego były udane, gdyż nie lekceważył nawet najmniejszych, liczących kilkadziesiąt mieszkańców wiosek. W tym właśnie był lepszy od złego władcy, że każdego tarktował równo