Pamiętnego roku 1914 już końcem listopada śnieg pobielił karpackie pola i lasy. Przyroda tonęła w błogim śnie zimowym zgodnie z pradawny porządkiem ustanowionym przez Stwórcę. Jednak człowiek nie wsłuchiwał się w głos Matki Ziemi i tegoż roku cała Galicja płakała. Wtargnął w jej serce wicher moskiewski. Jeszcze jesienią polscy poddani Franciszka Józefa spod Biecza, Sącza, czy Limanowej słyszeli o Moskalach panoszących się gdzieś pod Lublinem, na Ukrainie, czy daleko za Wisłą. Jednak nie spodziewali się ujrzeć obcej armii w swoich miasteczkach, wsiach, a nawet progach rodzinnych. Ale wróg przybył. Końcem listopada przestrzeń pomiędzy Nowym Sączem, a Limanową była jedną z aren zmagań wojennych w Galicji. Bez wątpienia była to arena drugorzędna, ale jak zawsze w przypadku styku dwóch armii dochodziło do wielu napiętych chwil - również dla ludności cywilnej. Trwały tam ciągłe przepychanki. Moskal zajął Sącz, potem próbował przedzierać się na zachód. Generał Dragomirow zajął Limanową i wysłał wyborowy szwadron kawalerii składający z oficerów celem wykonania akcji wywiadowczo – dywersyjnej. Wybrańcy mieli zniszczyć linię kolejową Mszana – Sucha. Niestety wpadli. Przedzierając się górskimi ścieżynami, nocując w górskich wioszczynach, dali się zaskoczyć piechocie. Nieznanej piechocie, która właśnie wkroczyła na limanowską arenę i z braku miejsc noclegowych w dolinach została wysłana na nocleg na Chyżówki – górskiej wioski, w której już nocowali Rosjanie. Z pomocą miejscowych nowoprzybyły oddział zaskoczył Mocha zyskując uznanie u głównodowodzących tym odcinkiem frontu. Również sama Limanowa kilkakrotnie przechodziła z rąk do rak. Proboszcz limanowski gościł na plebani na przemian sztaby austriacki i rosyjski. Duchowny w tym czasie budował świątynię, Kościół dla Bolesnej Piety Limanowskiej. Był to trudny czas. Konfiskowano wszystkie materiały budowlane z przeznaczeniem na cele wojenne, zabierano mężczyzn do wojska. A dodatkowo moskiewski armaty podczas jednej z pierwszych wizyt zaczęły wstrzeliwać się w miasteczko biorąc za punkt odniesienia więżę budowanego kościoła. Szybko jednak zakończyło się branie celu, gdyż jak twierdzą przekazy jakaś tajemnicza mgła, Kobieta w Płaszczu zasłoniła swój kościół od rosyjskich pocisków. I takie to w okolicach Limanowej, jak nazwał to jeden z brygadierów z tamtego okresu, odprawiano wojenne tańce. Jednak 6 grudzień miał przynieść przemianę. Sennym wzrokiem wpatrywał się w tańczące za oknem ogniki. Palacz właśnie dokładał węgla do paleniska, a lokomotywa coraz bardziej mozoląc się wspinała się pod górę. Wpatrywał się z zaciekawieniem na ten iskierkowy taniec siedząc w pierwszym wagonie wypełnionym żołnierzami rosyjskimi. Był jednym z nich. Dla niego i towarzyszy przebywanie w ciepłym wagonie było długo oczekiwanym luksusem. Odzwyczaili się od niego, a wielu z nich nigdy takiego nie zaznało. Dla nich dotychczasowym chlebem powszednim tej wojny było błoto okopów, przyjaźń z głodem, chłodem, śmiercią i połajankami oficerów. Dla wielu z nich wojna z Austro – Węgrami była pierwszą i jedyną wyprawą zagraniczną, gdzie odkrywali taką egzotykę jak smak salcesonu, czy zapach kaszanki. Ale Saszka, jak na niego tutaj wołali, nie myślał o pozostałych jako współtowarzyszach broni. Może tak było latem na początku drogi wojennej, ale nie teraz. Obecnie tak naprawdę myślał wyłącznie o dezercji, ucieczce do „Austryjców”. Współtowarzysze nic nie podejrzewali i nawet nie przypuszczali, z kim tak na prawdę mają do czynienia. Saszka był najbardziej tajemniczym żołnierzem VIII Korpusu. W rzeczywistości był Polakiem, potomkiem Walentego Jabłockiego, powstańca z czasów pamiętnego stycznia sprzed półwiecza. Piętno zrywu narodowościowego swojego dziada Saszka, a tak naprawdę Jan Jabłocki, nosił do dnia dzisiejszego. Dlaczego? Niestety Partia dziadka walcząca na Polesiu została zmasakrowana przez szwadron kawalerii rosyjskiej. Sam dziadek został schwytany przez Rosjan, zawleczony na postronku do najbliższej wioski i powieszony na przydrożnym drzewie. Niestety ktoś życzliwy poinformował również władze carskie, że Walenty miał rodzinę. W efekcie tego majątek rodzinny Jabłockich został skonfiskowany, a rodzina zesłana na Sybir. Po trzynastu latach tułaczki na Polesie wrócił jedynie najmłodszy syn Walentego - Wiesław. Z pomocą dalekiej ciotki znad Niemna Wiesław zdobył wykształcenie nauczycielskie i osiadł gdzieś na Wileńszczyźnie, w zapadłej wioszczynie litewskiej oddając się słynnej na owe czasy pracy organicznej. Jednak pamiętał o patriotyzmie i wartościach rodzinnych. Ożeniony, również z nauczycielką, z Marzeną z Kurowskich, doczekał się dwóch synów – Janka i młodszego Walka. Wpajał młodym chłopcom uczucia patriotyzmu, wykładał historię Polski, która w jego mniemaniu wkrótce miała się odrodzić. Mówił o Kościuszce, Mickiewiczu i innych. Ale nie żył długo. Miał wyniszczony Sybirem organizm. Zmarł na suchoty. W tych dramatycznych okolicznościach to na Janku spoczęły obowiązki głowy rodziny. Marzył o wykształceniu dla siebie, ale wszystko z śmiercią ojca oddaliło się tak nagle. Był czas, że w raz z matką walczyli o byt rodziny. W końcu jednak uśmiechnęło się do nich szczęście i z pomocą przyszedł spadek ciotki. Tej samej dobrotliwej staruszki, która swego czasu pomogła Wiesławowi po powrocie z zesłania. Oczywiście Jabłoccy nie odziedziczyli niebotycznej fortuny, ale i tak była to poczciwa sumka, którą matka wraz z Jankiem postanowiła przeznaczyć na wykształcenie dziewięcioletniego wówczas Walusia. Osiem lat później Walek wyjechał na studia zagraniczne do Krakowa. Tu i ówdzie na Litwie słyszało się o autonomii w Galicji, o swobodach i o tym, że w Krakowie można uczyć się polskości. Skład z impetem wpadł na stację kolejową w Sączu. Para wydostająca się z lokomotywy spełzała na perony zatapiając we mgle czekających oficerów carskich. Już po chwili gwałtownego hamowania pociąg zatrzymał się i z wagonów wysypali się żołnierze VIII Korpusu. Wszystko wyglądało na akcje w bezładzie, ale to było tylko złudzenie. Już po chwili Moskale zaczęli ustawiać się posłusznie na zbiórce. Poczęły z wolna formować się poszczególne kolumny. A potem wymarsz. Janek był zachwycony. Przeczuwał wprawdzie, że przywieziono ich tutaj planując jakąś większą akcję i że wkrótce znowu otrze się o śmierć, ale to nie to tak bardzo go podniecało. Zachwycił go Sącz, miasto pełnych składów, oświetlonych uliczek, elektryczności rozbłyskującej wśród karpackich ciemności. Wiedział, że pójdą na akcję, ale wcześniej liczył na kilkugodzinny odpoczynek w cywilizowanych warunkach. I nie pomylił się. Zaraz za stacją czekali na nich kwatermistrzowie. Rozdzielono kwatery i już za chwilę Saszka szedł do przydzielonego lokum. Niestety po uzyskaniu przydziału był w zmienionym nastroju. Znów musiał dzielić kwaterę z Wasylem, Borysem i Igorem. To przez nich stracił wiarę w Rosję i zwycięstwo Polski w przymierzu z carem. Kiedy wybuchła wojna był jak wielu innych Polaków z Królestwa wielkim optymistą. Konflikt kolosów mógł dać szansę na wolność zniewolonemu Narodowi. Znalazł się w armii carskiej i wyruszył na front. Jego jednostka zaczęła operować w Galicji i właśnie tam Janek doznał szoku. Na swojej drodze spotykał podbity lud, który mówił jego językiem, dzielił wspólną wiarę i kiedyś tworzył z jego Ojczyzną wspólne państwo. A na dodatek przerażało go to, że ten lud również, tak jak on, wierzył w zmartwychwstanie Narodu. Tylko, że Galicja liczyła na cud poprzez wykorzystanie armii germańskich. Wobec takiej postawy jego poglądy, a dokładnie coraz dobitniejsze uświadamianie sobie dramatu polskiego związanego z nadziejami rozumianymi w każdym zaborze inaczej, ulegały stopniowej przemianie i odbierały animusz do walki. Bał się, że za którymś razem wbije bagnet nie w serce austriackie, czeskie, czy węgierskie, ale w polskie. A na dodatek postawa jego ruskich towarzyszy! Najgorzej było w nowo zajętych miejscowościach, gdzie jeszcze nie dotarła władza carska. Dowódcy starali się trzymać w ryzach zwykłego żołnierza, ale czy żołnierz nie umiał kombinować. Prym w tym względzie wiedli w jego batalionie Wasal, Borys i Igor. Wieczorami ściągali insygnia żołnierskie i szli na wieś za jadłem. Z pewnością ich wycieczki pociągnęłyby wiele ofiar, skazało wiele panien na pohańbienie, gdyby nie Janek. Czuł, że musi z nim chodzić, by ochraniać miejscowych przed ruską agresją. To dzięki niemu udawało się zazwyczaj łagodzić ich zapędy i popędy. Brali jadło i szli dalej. Ale i tak, Janek nie mógł sobie darować incydentu jeszcze z początku wojny gdzie Wasal z Igorem pobili na śmierć Żyda i splądrowali jego sklep. Bo tak naprawdę lekkie pobicia i nadużycia były normą podczas tych ich wypraw. Janek mozolił się by towarzysze nie przekraczali tej specyficznej, jak to już powiedzieliśmy, normy. Zresztą, tak naprawdę nic więcej nie mógł zrobić. Ale dzisiejszego wieczoru było inaczej. Szli na kwaterę wpatrując się w pomigujący na ulicach cud elektryczności. To Janka uspokajało. Miał nadzieje, że przewaga technologiczna tego miasta nad zwykła wsią uspokoi zapędy współtowarzyszy i zadowolą się wygodą przydzielonych kwater. Nie pomylił się. Tej nocy wyspał się jak nigdy jeszcze podczas tułaczki frontowej. Drugiej takiej nocy już nie zaznał. Cały następny dzień 5 grudnia przygotowywano wymarsz. Batalion Janka uwijał się to przy rozładowywaniu armat z wagonów, to przygotowywaniu transportu, pakowaniu prowiantów, amunicji, ładowaniu wozów i tym podobnych zabiegów. Czuło się w powietrzu smak kolejnej ofensywy. Samo przybycie tak licznego wojska do Sącza wskazywało, że drugoplanowa arena wojenna może stać się już w krótkim czasie miejscem decydującego starcia. Już wkrótce zagrać tu miała ciężka artyleria, przez którą ta ziemia nie była jeszcze orana. Rosjanie liczyli na zaskoczenie. A plan był bardzo chytry. Przełamanie obrony i frontu. Przejście przez Limanową, Mszanę i na Podhale. A stamtąd: oskrzydlona twierdza Kraków na północy, prosta droga na Czechy, a w dalszej kolejności na Wiedeń. Dowództwo rosyjskie wierzyło, że ta trwająca od końca listopada nic nieznacząca przepychanka uśpiła już całkowicie wojska wroga. Ale od kilku dni wszelakie oddziały, zwiady i podjazdy operujące na zachód od miasta niechętnie pozostawały w polu i przy byle sposobności wracały w jego mury. Może to był fortel, który miał wzbudzić w przeciwniku wrażenie regularnego, rosyjskiego odwrotu, a może dyskomfort małych oddziałów pozostających w bliskości wroga. W każdym razie to sprawiło, że już wkrótce Limanowa na powrót została zajęta przez Austriaków, a ich główna szpica defensywno - uderzeniowa rozlokowała się w wiosce na południowy – wschód od miasteczka. Cała strefa pomiędzy Sączem, a Limanową miała być według mniemania sztabu carskiego ziemią niczyją, po której VIII Korpus miał przemaszerować spacerkiem, nabrać rozpędu i staranować obrońców. Tak mniemał sztab, ale czy słusznie. Najpierw 4 grudnia na lewym skrzydle planowanej ofensywy jakiś bliżej nierozpoznany oddział przepędził przy użyciu armat siły rosyjskie z Wysokiej oraz góry Rdziostowskiej, ostatniego wzniesienia tuż przed mostem na Dunajcu. A na dodatek następnego dnia ten sam tajemniczy oddział, operujący już na prawym skrzydle, na trakcie z Marcinkowic usidlił oddział Kozaków dońskich, biorąc kilku jeńców. Robiło się gorąco. Było pewnym, że jeńcy wygadali się o planowanej ofensywie. Zaczęto przyśpieszać przygotowania i dlatego wieczorem Janek, zamiast zaznawać wywczasu na kwaterze, maszerował jako osłona artylerii, nie będąc pewnym, czy dożyje następnego zachodu słońca. Myślał o bracie. Ostatni raz widział go półtora roku wcześniej. Przyjechał wtedy na wakacje. Podobnie miało się stać i ostatniego lata, ale nagły wybuch wojny zastał Walusia w drodze do Królestwa. Czy zdążył przekroczyć granicę? Janek sądził, że tak. Jakimś dziwnym trafem dowiedział się, że brat na wieść o wybuchu wojny zaciągnął się do polskiego wojska. Na początku Janek ucieszył się bardzo i postanowił niezwłocznie również uczynić to samo. Jednak nigdzie nie słyszał o odrębnej polskiej formacji w armii cara. - Co ten Waluś wymyślił – pomyślał Janek i całe stado niespokojnych wizji napłynęło mu do głowy - Chyba nie zaciągnął się do Austriaków. Niemożliwe – próbował się wyciszyć. Słyszał wprawdzie o jakimś Piłsudskim, ale gazety wyraźnie donosiły, że cesarskie polskie orły zostały doszczętnie rozbite pod Kielcami. Dlaczego miałby nie wierzyć tym zapewnieniom. Tymi przemyśleniami nieco się uspokoił, tym bardziej, że monotonia marszu stawała się coraz bardziej uciążliwa. Nagle po drugiej stronie Dunajca, na drodze wijącej się ku wzniesieniu, wśród ciemności grudniowych błysnęło jakieś światełko. Janek domyślił się, że w grę wchodzi wyłącznie wojskowa latarka. Szli bardzo szybko. Jaszczyki i armaty dudniły wlekąc się po zbrużdżonej przez mróz drodze. Janek zdał sobie sprawę, że jeżeli na górze, na której zauważył światełko są żołnierze wroga to na pewno już wiedzą o ich ruchu. Taki hałas. Jedyną nadzieja były ciemności, chociaż tej grudniowej nocy i tak nie można było zaliczyć do najciemniejszych. Oficerowie popędzali pochód. Mieli wyraźne rozkazy - dojść jak najdalej pod osłoną ciemności i stworzyć warunki do przeprawy przez Dunajec najpóźniej w godzinach porannych. Wtedy to miało ruszyć jednoczesne uderzenie na lewym skrzydle. Według rozpoznania w pobliżu Sącza przebywały w tym czasie jedynie nieliczne, ale bardzo waleczne patrole wroga. Dały się we znaki szczególnie patrolom Kozaków dońskich. Ale walec, który właśnie wkraczał na arenę wojenną miał być niezniszczalną machiną, miażdżącą wszelkie znaki oporu. Dlatego też tej nocy oficerowie spieszyli się by wszystko mogło zgrać się w czasie. Janka jak już wspominaliśmy zaniepokoiło dziwne światełko. Zgłosił ten fakt oficerowi, ale ten nie zareagował. Marsz trwał dalej. Wierzono w siłę walca, a oficerski spokój miał w zamyśle udzielać się wszystkim żołnierzom. Ale wszystko to miało trwać do czasu. Około dziesięciu minut po tym jak nasz bohater zauważył światełko latarki, potężny huk wstrząsną nocą i odbił się echem po okolicznych wzgórzach. Nagły grzmot poruszył cały tabor. Janek widział w podświadomości podskakujące w ciemnościach armaty, słyszał świst nadlatującej śmierci, masy ziemi sypiące się na żołnierzy, jęk rannych. Niejednokrotnie podczas tej wojny widział efekt ostrzału artyleryjskiego. Ale tym razem na szczęście za wystrzałem nie poszedł złowieszczy pisk pocisku. Bardzo szybko uświadomiono sobie, że tabor nie jest celem ataku. Nie wstrzymano pochodu. Wozy i armaty nadal skrzypiały po drodze i nie było wątpliwości, że ruch taboru jest słyszalny przez napastników. Ale celem ich ostrzału stał się Nowy Sącz, a dokładnie drogi wyjściowe z miasta. Ostrzał prowadzony był z łagodna precyzją i dokładnością. Jasnym stał się fakt, że dowódca armat z góry Rdziostowskiej to prawdziwy profesjonalista. Nakazał skierować ogień tak, aby nie poczynić szkód domostwom mieszkańców. W samym mieście zarządzono zaciemnienie, ale widząc ciągle trwającą skuteczność ognia nieprzyjacielskiego sztab rosyjski nakazał zorganizować łapankę, bo niewiarygodnym było, aby napastnik bez wskazówek z wewnątrz mógł tak precyzyjnie kąsać bramy miejskie. Oczywiście był to wyłącznie wymysł przestraszonego, a może raczej zadziwionego sztabu. A tymczasem tabory toczyły się dalej na nierównej drodze sądeckiej. Każdy żołnierz wsłuchiwał się w huk armat z niepokojem. A co będzie jak przepuszczą atak? Armaty w prawdzie posuwają się naprzód, ale co będzie jak wróg wykorzysta zbyt odważny pochód prawego skrzydła planowanej ofensywy i wejdzie na jego tyły? - Niemożliwe – starał się studzić obawy artylerzystów złowrogi Dunajec – w nocy nikt nie będzie forsował moich wód, a rano lewe skrzydło zmiażdży przeciwnika. Janek tez wierzył w siłę Dunajca. Tym bardziej, że przeciwnik starał się nie interesować ich pochodem tylko palił szrapnele na miasto. Dopiero po półgodzinie dalszego marszu sytuacja się odmieniła. Nagły chrzęst i świst kul zelektryzował pochód. Drzazgi posypały się z wozu, obok którego szedł Janek. Zdał sobie sprawę, że właśnie uniknął śmierci. Wróg nie użył armat, ale posłał w ich kierunku serię karabinową. To wystarczyło, aby po raz pierwszy tej nocy wstrzymać pochód. Janek wychylił nos zza wozu. Starał się przeniknąć ciemności i wybadać sytuację za Dunajcem. Podobnie czynili inni żołnierze. Nie ulegało wątpliwości, że ogień poszedł od strony armat, które nadal grały swoją dudniącą muzykę. Najwidoczniej piechota, która miała osłaniać strzelające armaty, z powodu chwilowego braku zajęcia, postanowiła zaniepokoić tajemniczy pochód, który mimo strzałów armat z pewnością był przez nich słyszalny. Nowy niepokój wlał się w serca Moskali. Dopiero stanowczy rozkaz oficerski postawił wszystkich na nogi. Po kilku minutowej ciszy tabor ruszył dalej. A po chwili znów zza Dunajca spadła tajemnicza salwa. Tym razem Janek nie otarł się o śmierć. Odszedł od miejsca, gdzie poprzednio zaatakowano, a powtórny atak był kopią pierwszego. Jak się okazało nie ostatnią. Zabawa taka trwała mniej więcej do trzech godzin przed świtem. Armaty grały jednostajną muzyką, karabiny odzywały się w równych odstępach, kolumna to zatrzymywała się to znowu ruszała dalej. Ta noc niewątpliwie należała do wroga. Nie odniósł on żadnego zwycięstwa militarnego, ale zszargane nerwy sztabu w Sączu oraz ciągłe nerwy obsługi taboru to jednak znaczące zwycięstwo moralne nieprzyjaciela. Oficerowie taboru nie silili się nawet, aby próbować odpowiedzieć na ogień. Po pierwsze, chcieli dotrzeć zgodnie z rozkazami do przepraw o świcie, a po wtóre wierzyli, że na górze Rdziostowskiej nie ma znaczącej siły wroga. Jutro rano zostanie zmiażdżona przez lewe skrzydło. Janek utwierdził się również w takim przekonaniu zwłaszcza po tym jak dwie godziny przed świtem umilkły działa. Widać było, że nieprzyjaciel był odważny tylko pod osłoną nocy i zanim nastanie świt chciał zwinąć sprzęt z pozycji strzeleckich. Ofensywa prawego skrzydła, krocząca od Sącza w kierunku Limanowej wykonała w stu procentach swój nocy plan. O świcie armaty i wozy miały dokonać przeprawy przez Dunajec w okolicach Marcinkowic. W tym samym czasie z Sącza wyruszyć miała przez wzgórze Rdziostowskie piechota i całe lewe skrzydło walca. Tuż przed świtem zwiad prawego skrzydła doniósł, że w okolicach planowanej przeprawy znaleziono zbudowany przez saperów wroga most. W momencie, gdy czoło kolumny przepłaszało nielicznych obrońców saperskiej przeprawy, do Janka podbiegł oficer. Wraz z trzydziestoma innymi piechurami został oddelegowany do obstawienia wzgórza, u podnóża, którego płynął Dunajec i w miejscu gdzie przejęto prawie dokończoną przeprawę. Janek zabrał z wozu większą ilość amunicji, cztery łopaty oraz kilof. Z tym ciężarem, w towarzystwie oficera i towarzyszy zanurzył się w las. Wzgórze, które mieli obsadzić przedstawiało bardzo dużą wartość taktyczną na tym odcinku ofensywy. Strome stoki były w całości zalesione, z wyjątkiem wierzchołka, skąd rozciągała się panorama na cały obszar bieżących działań taktycznych. Niewidoczne z wierzchołka było jedynie podnóże góry oraz część koryta Dunajca płynąca tuż pod górą. Widok zasłaniały drzewa. Dla żołnierzy wspinaczka była koszmarem. Same chaszcze, raniące ciernie, bardzo stromy stok i półmrok budzącego się, ale nie widocznego w lesie poranka. Oficer popędzał żołnierzy, a ci sapali i mozolnie wciągali ekwipunek na wzgórze. Po piętnastu minutach byli na szczycie. Oficer wydał rozkazy umocnienia wzgórza, a sam przystąpił do lustrowania okolicy lornetką. Spojrzał w dół. Nie było szans zobaczyć podnóża góry gdzie zatrzymał się pochód i skąd wyszli. Nie było widać zarówno zdobytej przeprawy, jak też koryta Dunajca w tym miejscu. Wstawał mroźny poranek Widok był zachwycający. Carskiego oficera nie interesowały bynajmniej okoliczności przyrody. Spojrzał na górę Rdziostowską skąd spodziewał się ujrzeć czoło lewego skrzydła uderzenia. Najwidoczniej jednak ofensywa nie rozpoczęła się jeszcze po tamtej stronie rzeki. Jednak na zboczu góry Rdziostowskiej nie było spokoju. Oficer ujrzał jakiś ruch. To nieprzyjacielska artyleria, ta, która tak hałasowa nocą teraz była ściągana z góry. Mnogość obsługi wskazywała, że armaty są osłaniane przez batalion piechoty. Oficer nie przejął się tym zbytnio. Wierzył, że nieprzyjaciel w takiej sile za kilka minut zostanie zgnieciony jak robak. Jeszcze raz spojrzał na gorę Rdziostowską, ale nadal nie było widać na niej śladów ofensywy. Oficer spojrzał na zachód. Właśnie rzucił mu się w oczy dwór w Marcinkowicach. Na dziedziniec wjeżdżało dwóch konnych. Najwidoczniej jacyś cesarscy oficerowie, z pewnością odpowiedzialni za nocne manewry. Wjechali na dziedziniec dworku. Wydali jakieś rozkazy i po chwili z tamtego miejsca w kierunku przeprawy, którą przed kilkoma minutami zdobyto, ruszył kawaleryjski oddział ponad stu konnych. To zmroziło młodego porucznika. Jeżeli artylerzyści dadzą się zaskoczyć to konni przeprawią się przez Dunajec i wytną całą obsługę dział. Ale wystarczy ustawić tylko kilka karabinów maszynowych i kawalerzyści będą padać jak muchy. Oficer zdał sobie sprawę z niebezpieczeństwa. Spojrzał na żołnierzy. Wykopali już znacząco głęboki okop. Najbliżej kopał Janek. Kazał mu biec do swoich z meldunkiem. - Przez naszą nocną bierność wróg uznał nas za zwykły tabor wywożący z miasta dobra. Posłali na nas kawalerię w liczbie stu koni. Ustawić karabiny maszynowe. Nie dać się zaskoczyć i nie narażać obsługi dział – wrzeszczał oficer – Przekaż to pierwszemu napotkanemu oficerowi. Wykonać. Janek posłusznie rzucił się w dół po zboczu. Po chwili zanurzył się w lesie i zaraz potem padł jak długi. Zahaczył o kolczaste ciernie jeżynowe. Krzak zorał mu policzek. Podniósł broń i biegł dalej by ostrzec swoich, ale nagle przystanął. - Przecież to najlepsza okazja, żeby zwiać z tego carskiego łajna – pomyślał. Rozdarty policzek palił go piekącym bólem, ale jeszcze więcej palił go w tym momencie umysł. Jakaś siła nakazywała mu, aby nie zbaczał z drogi i kierował się w stronę oddziału. Nie wiedział, czy taki ruch kazała mu żołnierska powinność, czy wyrachowanie mówiące, że lepszą będzie dezercja spreparowana w zamieszaniu bitewnym, niż ślepe błądzenie po chaszczach, stromych zboczach i lasach nieprzyjacielskiego kraju. Już nie schodził w dół na złamanie karku, jak wierny towarzysz broni troszczący się o los swoich kolegów. - Kim oni dla mnie są? Nadzieją na wolność Narodu, czy zaborcami, którzy skrzywdzili moją rodzinę, uciskali Polskę – rozmyślał intensywnie i coraz bliżej w dole zbocza zaczął dostrzegać prześwit końca lasu. Również jego uszy zaczęły odbierać bodźce. Słuch go nie mylił. Nad rzeką rozpoczynała się potyczka. Przyśpieszył schodzenie i po kilku chwilach, nie unikając upadku na zmrożonym podłożu, nieśmiało wyjrzał z lasu. To, co zobaczył, a dokładnie to, co usłyszał ponownie rozgotowało jego umysł. Po chwili biegł w kierunku walczących jak człowiek w gorączce. Nie było czasu na chłodne analizy. Gdy wyjrzał z lasu, nieprzyjaciel, a dokładnie czoło wrogiej konnicy przepłynęło już Dunajec i rozpoczęło wycinkę zaskoczonej obsługi dział. Wróg nie zdążył jednak poczynić Moskwie wielkich strat. Przytomność oficerskich umysłów sprawiła, że Janek po chwili zobaczył Wasyla, Igora i innych ustawiających karabiny maszynowe. Los konnych mógł zostać w jednej chwili przesądzony. Masakra wisiała w powietrzu. Ale trzeźwość umysłu dowódcy kawalerii uratowała konnych. Wydał komendę. Komendę, którą w ferworze walki dosłyszał spod lasu Janek. Komendę, którą Janek zrozumiał. Komendę nie w języku obcym, ruskim, ale w jego własnym ojczystym. Dlatego puścił się spod lasu. A polscy ułani zaczęli nie ślepy odwrót, ale planowy zwrot kolumny w prawo, pod sam szczyt zbocza, Tam mieli być bezpieczni. Wolni od ataków moskiewskich z obsadzonej góry, z której zbiegał Janek, jak też świeżo ustawionych karabinów maszynowych. Ci, którzy wycięli część artyleryjskiej obsługi byli po chwili bezpieczni. Również ci, którzy nie zdążyli wjechać do Dunajca, poprzez gwałtowny zwrot zaczęli bezpieczny odwrót. Najgorzej było z tymi, których ogień karabinowy zastał w wodzie. Ich losem przejął się Janek - losem nie wrogiej konnicy, ale losem współbraci - Polaków. Spełnił się jego czarny sen. Dziś jego bagnet mógł ugodzić serce polskie. Ale on był już zdecydowany. Biegł ile miał tchu w płucach w kierunku Igora, który przygotowywał karabin maszynowy do strzeleckiej roboty. I chyba mu się coś zacięło, bo długo nie mógł rozpocząć strzelania. Oficerowie moskiewscy wydawali komendy. - Wystrzelać konnych ilu się da i rozpocząć forsowanie rzeki – krzyczał młody Kozak Zaczęła się ofensywa. W tym samym czasie, oficer na obstawionym wzgórzu widział już na Rdziostowie lewe skrzydło rozwijające się w tyralierę. Czas bitwy, który się rozpoczynał zwiastował mnogość bohaterskich czynów, również, a może przede wszystkim po stronie Cesarskiej. Jeden młody, polski konny zrozumiał manewr dowódcy, ale dostrzegł również niebezpieczeństwo tych, którzy byli jeszcze w dunajcowych odmętach. Wygramolił się ze swoim młodym kasztanem z wody i ruszył w szarży na karabin maszynowy Igora. Przeczuwał, że jak go unieszkodliwi to swoim życiem ocali wielu kolegów. Igor ze spokojem załadował karabin i usunął usterkę. Wiedział, że życie szarżującego młokosa jest w jego rękach. Chciał się z nim najpierw pobawić i ustrzelić jego kasztana. Już miał nacisnąć spust, gdy coś tępego uderzyło go w głowę i padł ogłuszony. Janek złamał kolbę na głowie Igora. Miał wbić bagnet, ale powstrzymał się. Jeszcze miał ostatnie skrupuły. Spojrzał na szarżującego młokosa. Popatrzył i zdębiał. Wyskoczył przed karabin. Nikt mu nie przeszkadzał. Nikt nie zauważył jak zdzielił kolbą Igora. Teraz było w pełni naturalnym to, że biegł w kierunku jeźdźca. Ale nie biegł, aby zabić. Również ułan po chwili niedowierzania nie szarżował, aby usiec szablą wroga. Janek poznał jeźdźca. Waluś poznał Moskala. Nikt by im nie przeszkodził, bo wszyscy myśleli, że skoczą sobie za chwilę do gardeł w śmiertelnej walce o życie. Ale oni biegli ku sobie po to, by starszy brat dobiegłszy do młodszego brata mógł wskoczyć na jego kasztana i by młodszy brat mógł unieść z pola bitwy starszego brata do polskich legionów. Zrozumieli się bez słów. Nikt nie mógł im przeszkodzić. Nikt oprócz Igora. Ten, który nie został przebity bagnetem wstał i spojrzał. Nie widział już towarzysza, ale zdrajcę. Doczołgał się do karabinu. Dostrzegł to Waluś. Przeskoczył zaskoczonego brata, który nagle padł w zmrożony śnieg z bólem pomiędzy łopatkami. Ale to nie końskie kopyta go powaliły, ale seria Igora, który po chwili również padł twarzą w śnieg cięty ułańską szablą. Waluś wstrzymał konia chciał podjechać do brata. Gwałtowny ból zwalił go z konia. Jakiś piechur puścił ku niemu kulę karabinową. Potem następni żołnierze widząc, że Igor spaprał sprawę przy karabinie. Waluś spadł z konia oddając ducha Bogu. Piechur wbił jeszcze bagnet w pierś ułana by nie było już żadnych wątpliwości i pobiegł przez rzekę bo nakazano przeprawę. Janek leżał nieruchomo z głową skierowaną w stronę brata. Łzy napłynęły mu do powiek, całe życie przesunęło się przed oczami. Jakiś oficer podbiegł do Igora, nachylił się nad nim. Potem podszedł do Janka i wyciągnął rewolwer z kabury. Janek widział martwego brata i śnieg zmrożony. Potem coś go zakłuło w skronie, a po chwili już z Walkiem szli w kierunku światła, gdzie ojciec, matka i dziad powstaniec witali ich – żołnierzy tak bliskiego Zmartwychwstania Narodowego. Bój marcinkowicki był jednym z najbardziej dramatycznych epizodów wojennej tułaczki Legionistów Piłsudskiego. Na początku nic nie zwiastowało trudnych chwil. Wszelkie znaki na niebie i na ziemi wskazywały, że Moskal opróżnia sądeckie składy i wynosi się z miasta. Z łatwością przepłoszono patrole z okolic Wysokiego. Potem Legioniści schwytali kilku Kozaków dońskich w okolicach Marcinkowi. Ci przyznawali, że do miasta przyjechał cały VIII Korpus Karpacki. Jakoś do końca temu nie dowierzano, a Piłsudski myślał nawet o próbie zajęcia miasta. Zdecydowano się jednak wyłącznie na nocny obstrzał wejść do Sącza i to działanie było pełnym tryumfem bojowo – moralnym Legionów. W nocnych działaniach brała udział wyłącznie artyleria i nieliczna jej osłona. Kawaleria i większość piechoty stała w tym czasie na kwaterze w Marcinkowicach. Zagadką tej pamiętnej nocy dla prowadzących atak artyleryjski były tajemnicze, turkoczące wozy po drugiej stronie Dunajca. Według chłodnej wojennej kalkulacji Piłsudskiego nie podobnym było, aby wróg pozwolił sobie by obca artyleria swobodnie działała pod nosem znaczących sił własnych. To umocniło wodza w przekonaniu, że po drugiej stronie Dunajca hałasują uciekające tabory z sądeckimi dobrami. Następnego dnia, po skończonej nocnej robocie i powrocie do dworu w Marcinkowicach Piłsudski wyprawił, jak mniemał, po łatwą zdobycz swoją kawalerię. Udał się na śniadanie i wtedy zaczęło się. Najpierw doniesiono mu, że na wzgórzu powyżej budowanego przez saperów mostu najprawdopodobniej okopuje się wróg. Potem było już coraz gorzej. Rozpoczęła się strzelanina. Ruszyło prawe i lewe skrzydło rosyjskiej ofensywy. Piłsudski zdał sobie sprawę, że zgubił koniarzy. Ale oni na szczęście, nie unikając strat głównie w koniach, wywinęli się z opresji dzięki przytomności umysłu rotmistrza Beliny. Dla Legunów rozpoczął się systematyczny, krok po kroku odwrót w kierunku Limanowej. Oddawano każdy kilometr ziemi z wielkim poświęceniem. Każda formacja od artylerii, przez kawalerię i piechotę wykazała się szczególnym męstwem. Jednocześnie zadano Moskwie tyle strat, że wieczorem walec ofensywy wydawał się być zatrzymanym. Ten dzień bohaterstwa Legionistów sprawił, że pełną obronę mogły przygotować główne siły Austro – Węgierskie stacjonujące w Limanowej. W następnych dniach grudniowych doszło do słynnej bitwy pod Limanową, zwycięskiej dla wojsk Cesarza. Echa tych bojów były słyszalne zarówno w Wiedniu jak również w Budapeszcie – głównie dzięki postawie bohaterskich Węgrów. Piłsudski po wykonanej dobrej robocie pod Marcinkowicami został odesłany do obstawienia tyłów. Przyjął to zadanie chętnie będąc niepewnym o los zapowiadającej się bitwy. Potem czuł jednak żal, że nie skorzystał bardziej ze zwycięstwa, do którego doszło pod Limanową, ale to i tak pozwoliło mu w kilka dni później tryumfalnie wkroczyć do Sącza i zaznać z żołnierzami wywczasu.
Zadanie z polskiego na jutro!!!!
treść:napisz opowiadanie dotyczące wybranego wydarzenia historycznego w którym oprócz bohaterów fikcyjnych wystąpią postaci historyczne
Odpowiedź
Dodaj swoją odpowiedź