Oto jak rodzi się historia. Quo Vadis Rózsy stało się preludium muzycznym dla gatunku i określiło na najbliższe kilkadziesiąt lat jego brzmienie, porzucone z sukcesem dopiero przez Hansa Zimmera przy okazji Gladiatora w 2000 roku. Niemal pół wieku wizja Węgra przetrwała nietknięta, do dzisiaj zresztą, mimo nowych klisz wprowadzonych przez ilustrację filmu Scotta, pozostaje muzyczną identyfikacją starożytnego Rzymu. Koncepcja Rózsy okazała się tak doskonała i ponadczasowa, że wszyscy jego ówcześni koledzy, chcąc nie chcąc, musieli co najmniej w pewnych aspektach swojej twórczości epickiej odnosić się, najpierw do Quo Vadis, a potem oczywiście do nieśmiertelnego Ben-Hura. Węgier, związany z wytwórnią MGM od połowy lat 40-tych, po sukcesie adaptacji powieści Sienkiewicza otrzymywał właściwie wszystkie już czołowe projekty, wszystkie monumentalne freski historyczne i dopiero dekadę później pozycja jego została nadkruszona. Elmer Bernstein w jednym z wywiadów wspominał kiedyś, że inny kompozytor MGM, Bronisław Kaper, pozostający w cieniu Rózsy, latami marzył o jednym dużym, choćby słabym artystycznie, filmowym przedsięwzięciu; na odwilż czekał do roku 1962... Okres od Quo Vadis do Cyda był w karierze węgierskiego twórcy prawdziwą złotą erą.
Oto pojawiła się w kinach kolejna ekranizacja powieści „Quo vadis”. Kosztowała miliony dolarów. Reżyser wiernie trzyma się dzieła Sienkiewicza - nie wprowadza fikcyjnych scen, dialogów, czy postaci, ale stosuje rażące cięcia, które praktycznie uniemożliwiają zrozumienie filmu osobom nie znającym książki. Reżyser próbuje stworzyć ciekawy film, który powinni zrozumieć widzowie nie czytający książki, ale nie za bardzo mu to wychodzi. Na ogół film nie był dobry. Za przykład niech posłuży scena po pokonaniu przez Ursusa byka na arenie Koloseum. Wszyscy czekają na decyzję Nerona - ułaskawi, czy nie? Publika unosi kciuki do góry, cesarz się waha, stojąc i spoglądając nerwowo wokół siebie przez jakąś minutę, a widza nachodzą myśli typu: "No podnośże szybciej ten paluch do góry!!!". Nie powiem więc, aby film ten jakoś specjalnie wciągał, ale i nudzić przez pełne 170 minut się raczej nie można.