Świat, w którym rozgrywa się akcja filmuuu to wspomniany księżyc Pandora, krążący wokół bliżej nieokreślonej planety. Glob, mimo że stosunkowo niewielki, pełny jest drogocennego minerału, którego kilogramowa bryłka warta jest dwadzieścia milionów dolarów! Właśnie z tego powodu, ziemianie postanawiają zorganizować ekspedycję wydobywczą. Nasza błękitna planeta jest już całkowicie wyeksploatowana, a piękne niegdyś lasy dawno ustąpiły miejsca kopalniom odkrywkowym oraz innym, mniej lub bardziej niszczącym procederom cywilizacji. Nie pozostaje zatem nic innego, jak znaleźć surowce gdzie indziej. Po przybyciu na Pandorę, przekonujemy się, że mieszkają tam humanoidalne istoty zwane Na’vi. Część ludzi decyduje się zbadać ich kulturę, zachowaniaa oraz zwyczaje. Inni postanawiają natomiast rozbić tubylczą cywilizację od środka, a do tego celu posłużą im tytułowe Avatary. Są to sztucznie wyhodowane ciała Na’vi, które dzięki odpowiedniemu ekwipunkowi można kontrolować. Pilotem jednego z nich jest główny bohater filmuuuu, facet o imieniu Jake Sully (w tej roli, aktor Sam Worthington, znany między innymi z wydanego niedawno Terminator: Ocalenie). Jake jest całkowitym żółtodziobem. Nigdy wcześniej nie kontrolował Avatara, a na Pandorę trafia tylko dlatego, że jego genetyczna sygnatura odpowiada tej, jaką miał jego brat. Ten bowiem zginął, a warte miliony dolarów ciało Avatara pozostało bez „pilota”. Od tej pory fabuła z minuty na minutę coraz bardziej się rozkręca. Widzem targają przeróżne skrajne emocje. Cameron świetnie żongluje naszymi uczuciami, serwując sekwencje pełne walki, epickich uniesień, miłości i poświęcenia. Wszystko robi wrażenie naturalnego, nie wymuszonego. To natomiast sprawia, że choć film nie obfituje w zaskakujące zwroty akcji, oferuje doznania jakich próżno szukać w innych produkcjach. Jestem nawet skłonny powiedzieć, że uniwersum oppracowanie na potrzeby obrazu może bez problemu rywalizować z Gwiezdnymi Wojnami. Na taką produkcję czekałem od lat. Avatar to także mnóstwo odwołań do obecnej sytuacji polityczno-gospodarczej. Film rozgrywa się w XXII wieku (2154 rok), a co za tym idzie, w czasach nam całkiem bliskich. Walkę z Na’vi można zinterpretować podobnie jak zapędy niejakiego G.W. Busha. Sytuację ekonomiczną ziemi przyszłości jako wynik ciągle kurczących się zasobów naturalnych naszej planety. Sami Na’vi przypominają natomiast plemiona Indian, wyparte niegdyś przez kolonistów z Europy. Wykazują oni bardzo silny związek z naturą i zwierzętami. Nie interesuje ich technologiaaa, a bardziej duchowość oraz balans pomiędzy wszystkim co żyje. Dzięki świetnie poprowadzonym wątkom, można poczuć żal i cierpienie Na’vi, wywołane działalnością ludzi.
Avatar daje rade! to jest tytul :* Za sprawą surrealistycznego zbiegu okoliczności na premierę „Avatara” leciałem w towarzystwie odzianej w złociste celofanowe skafandry ekipy Pawła Althammera z fundacji „Wspólna sprawa”. Okazuje się, że ten happening nie skończył się na jednorazowym locie do Brukseli, ale kosmici Althammera nadal fruwają to tu, to tam, ku radości pasażerów Polskich Linii Lotniczych. Przepraszam za wtręt z cyklu „moje życie wśród sławnych ludzi”. Na Heathrow nasze drogi się rozeszły, oni jechali gdzieś dalej do Oxfordu (?), a ja na Lestera do Odeonu, gapić się na równie piękną jak 30 lat temu Sigourney Weaver. Srsly, kiedy aktorzy wchodzili na scenę w ramach krótkiego spiczu dla publiczności, Sigourney - w podkreślającej nienaganną figurę sukni - wzbudziła eksplozję oklasków jak diva operowa (a jak jeszcze posłała widowni całusa...!). „Avatar” daje radę - czułem się jak ośmiolatek po raz pierwszy w życiu oglądający „Gwiezdne wojny” (w zniszczonym znacznie później przez Karola Karskiego kinie „Tęcza”). Byłem do tego filmu trochę uprzedzony, bo fabuła wyłaniająca się z trailera zapowiada się idiotycznie i prowokuje pytania typu „dlaczego kosmici znają angielski?” (oraz „dlaczego posyłają właśnie tego faceta?”, „dlaczego kosmici w ogóle tolerują ziemskiego szpiega?” etc.). Fabuła wszystko to wyjaśnia. Pozostaje drobna nielogiczność: (zarotuję): qynpmrtb avr mebovyv mnqartb flfgrzh mqnyartb fyrqmravn ningnebj - pb olybol ybtvpmar, fxbeb fn gnxvr xbfmgbjar, nyr wrqabpmrfavr xbzcyrgavr ebmxynqnybol snohyr? Ale to też w sumie łatwo wyjaśnić, choćby krótką sceną dialogu typu „pubyrear onqmvrjvr mabjh avr qmvnyn”. Dodatkowo - czego nie widać z trailera - jest wielką polityczną aluzją. Ten film, towarzyszki i towarzysze z TTDKN, to kolejny przykład infiltracji Hollywood przez naszych ludzi, takich jak towarzysz James Cameron. Pada w tym filmie znakomity cytat podsumowujący mój osobisty stosunek do kapitalizmu: „Korporacje nie lubią złej publicity [związanej z udziałem w ludobójstwie], ale jeszcze bardziej nie lubią złych raportów kwartalnych” (cytuję z pamięci). Cała fabuła jest zaś alegorią hańby irackiej - mamy nawet bezpośrednie odpowiedniki Halliburtona, Cheneya i Busha, aż do cytatu z „sercami i umysłami” włącznie. Poza polityką, film jest widowiskowy do poziomu przelicytowującego wszystko, co widzieliśmy dotąd w kinie fantastycznym. Kto grał w „Starcrafta”, niech sobie spróbuje wyobrazić finałowy showdown w taki sposób: armia Terranów, z Goliathami, Wraithami i Battlecruiserem atakowana jest przez Zerga, z hydraliskami i chmarami zerglingów. Wyobraźcie sobie, że to wszystko splata się w epickiej powietrzno-naziemnej batalii. Sfilmowanej przez faceta, który dał nam „Obcych: Decydujące starcie”, „Terminatory” i „Titanika”. I który czekał 15 lat aż pojawi się technika pozwalająca pokazać taką batalię z wystarczającym dla niego poziomem miodności. W 3D. Need I say more?