getcie jest zawsze zimno, lodowato zimno, i to zarówno w domu, jak i na dworze. W mieszkaniu jest tylko jeden piec kuchenny dla wszystkich, a węgla ciągle brakuje. Na ulicach leży śnieg. W getcie nie ma lata, w ogóle nie ma tu pór roku i słońce też tu nie świeci. Wszystko jest zawsze ciemne i szare. Getto ma cztery wielkie bramy. Przez te bramy nie wolno nam przechodzić. To jest surowo wzbronione. Główną ulicą jeździ tramwaj numer 3. Do tego tramwaju nie wolno nam wsiadać. To jest też surowo wzbronione. Dlatego ten tramwaj wcale się u nas w getcie nie zatrzymuje, tylko po prostu tędy przejeżdża. Siedzący w nim ludzie, milcząc, wyglądają przez zamarznięte szyby i przypatrują się nam. Raz jakiś chłopiec rzucił nam z okna pod nogi kilka bochenków chleba. Stoimy na ulicy i marzniemy. Jest nas bardzo, bardzo dużo. Wszędzie jest mnóstwo ludzi. Jedni mają wielkie psy, noszą broń i pilnują. Według własnych zachcianek strzelają do innych, mogą też strzelić do mnie. Tymi innymi jesteśmy my. Żydzi. Musimy czekać, ciągle czekać. Ci z bronią mają złote guziki i czarne, błyszczące buty, które skrzypią na śniegu, kiedy maszerują. Najczęściej jednak tak strasznie wrzeszczą, że tego skrzypienia wcale nie słychać. Oni wrzeszczą, a my jesteśmy posłuszni. Ten, kto ich nie słucha, zostaje zabity. Wiem o tym dobrze, choć jestem jeszcze bardzo mała. Tak mała, że tym mężczyznom w błyszczących butach sięgam mniej więcej do kolan. Kiedy jeden z nich stoi koło mnie i słyszę z bliska trzeszczenie jego oficerek, a tuż obok mojej głowy dyszy psia morda z ostrymi zębami, mam nawet wrażenie, że jestem jeszcze mniejsza niż zwykle. W takich razach próbuję stać się niewidzialna. Czasem nawet mi się to udaje, a wtedy rozpuszczam się i zlewam w jedno z lodowatym wiatrem, z wrzaskiem i z zimną, drobną dłonią mojej babci. Trzyma mnie mocno, ale mnie z nią wcale nie ma. Dawno już opuściłam moje ciało. Babcia jest zawsze. Kiedy kończy się czekanie, prowadzi mnie z powrotem do kuchni i zdejmuje ze mnie mój czerwony płaszczyk. To jest przepiękny płaszczyk z kapturem z czerwonej, miękkiej wełny. Sama mi go uszyła. Babcia rozgrzewa drobnymi, zimnymi dłońmi moje stopy, których już od dawna nie czuję. Sadza mnie na stole i miesza w stojącym na piecu garnku. Potem wraca z miską, w której pływa parująca bryja z małymi grudkami. Chce mnie nakarmić. Odwracam głowę. Bryja jest ohydna, grudki są obrzydliwe. Nie chcę tego jeść, jest mi niedobrze. Ludzie klną. Parna kuchnia pełna jest obcych, głośnych ludzi; pocących się, śmierdzących ciał. Jakiś mężczyzna wyrywa babci miskę z ręki i jednym haustem wypija zupę. Babcia nie odzywa się ani słowem. Siada przy maszynie do szycia i zaczyna terkotać. Jestem zadowolona z tego, że ten pan zjadł to ohydne świństwo. Teraz na szczęście już nic dla mnie nie zostało. W pewnym momencie wraca do domu moja mama. Na dworze jest już ciemno. Leżę w małym, zakratowanym łóżeczku, nie mogę spać, bo wszędzie są ci obcy ludzie. Pociągają nosami, wzdychają, klną, przeklinają, szurają, mlaskają i płaczą. Moja zmęczona mama przytula mnie do siebie. Jej miękkie, brązowe włosy nie pachną jak zwykle kwiatami, lecz wydają jakąś obcą i ostrą woń. - Dziwnie pachniesz - mówię. Mama uśmiecha się, a ja wiem, że jest smutna. Ona jest zawsze smutna. - To tylko środek odkażający - mówi. - Co to jest? - pytam. Nie odpowiada mi. Zamiast tego wyciąga spod łóżka walizkę, wyjmuje z niej malutką buteleczkę i otwiera ją ostrożnie. Wylewa z niej kropelkę na przegub swej dłoni i rozciera ją w skupieniu. Potem zakręca buteleczkę, chowa ją z powrotem do walizki i wyjmuje mnie z łóżeczka. - Lepiej? - pyta. Teraz znów pachnie kwiatami. - Tosia - mówi jakiś ciemny głos. - Wróciłem. To mój tata. Wchodzi do pokoju, podnosi mnie wysoko, całuje. Ma czarne oczy, tak jak ja. Obejmuje mamę. - Ładnie pachniesz - mówi. - Przyniosłem kartofle. Idą do kuchni, do tych innych ludzi. Słyszę ich głosy, ale mogę zrozumieć tylko urywki zdań, bo tam jest zawsze bardzo głośno. Czuję jednak, że rozmawiają o mnie. - Te oczy! - mówi mama. - Gdyby tylko miała niebieskie oczy jak Irena! - W dodatku te ciemne włosy - odzywa się jakiś obcy kobiecy głos. - Taka, jaka jest, nie przeżyje. Ale może da się coś zrobić? - Trucizna? - pyta mama z przerażeniem. - Nie ma mowy - głośno krzyczy tata. Głuchy huk powoduje, że podskakuję. Chyba uderzył pięścią w stół. Robi tak czasem, gdy jest bardzo zły. Pewnie jest wściekły na mnie, bo nie jestem taka, jaka powinnam być. Jestem nieudana. Na zewnątrz, na ulicy padają strzały. Wśród nocy słychać krzyk. Głosy w kuchni milkną. Powoli jednak znów zaczynają rozmawiać, a ja w końcu zasypiam. Na ulicy leżą walizki, torby, tobołki, przewrócony wózek dziecięcy. Dlaczego nikt tego nie podnosi? Babcia ciągnie mnie dalej. Wciąż pada śnieg. Znów stoimy na ulicy i czekamy. Każdego dnia tu stoimy, każdy dzień jest taki sam. Każda noc jest taka sama. W getcie nie ma snu. Nie ma zmierzchu i nie ma świtu. Są tylko oficerki, które wchodzą po schodach, psy, które szczekają, mężczyźni, którzy wrzeszczą. Drzwi, które zostają gwałtownie otwarte, ludzie, którzy krzyczą, błagają, proszą, klną i przeklinają. Światło nigdy tu naprawdę nie gaśnie i nigdy nie jest tu spokojnie. I każdego dnia, każdej nocy przybywają do nas obcy ludzie, ciągle nowi, coraz ich więcej. Wszyscy mówią, cisną się, rozpychają i dotykają mnie. Nieustannie jestem otoczona ludzkim tłumem. Na zewnątrz, na wąskich uliczkach. W domu, w brudnej, ciasnej kuchni, gdzie kobiety gotują i kłócą się o miejsce przy piecu. I w dużym, ciemnym pokoju, w którym babcia siedzi najspokojniej w świecie przy maszynie i szyje, w którym stoi też moje łóżeczko i który dzielimy z obcymi. W każdym rogu pokoju mieszka inna rodzina. Nie ma łazienki. Wszyscy używają ciągle zatkanej toalety na klatce schodowej. Za każdym razem od tego smrodu robi mi się niedobrze, a mimo to nigdy nie pozwalam babci chodzić tam samej. Boję się, że mogłaby już stamtąd nie wrócić. Ciągle drżę z zimna. Bez przerwy jestem chora, mam gorączkę, a mimo to muszę z innymi czekać na tym mrozie. Owijają mi szyję chustą nasączoną jakimś śmierdzącym płynem, który nazywa się spirytus... Kładą mnie na łóżku, rozbierają, trzymają małe, okrągłe szklaneczki nad świecą, dopóki się nie rozgrzeją, i przykładają je mocno do moich gołych pleców. Babcia próbuje mnie uspokoić. - To są bańki - szepcze mi do ucha. - Dzięki temu będziesz znów zdrowa. Ale ja w to nie wierzę. Za każdym razem wpadam w panikę, bronię się, płaczę. Zdejmowane z pleców, bańki wydają obrzydliwy, mlaszczący odgłos. Boję się ich, a jeszcze bardziej boję się tych obcych ludzi, którzy swymi wilgotnymi, zimnymi dłońmi dotykają całego mojego ciała. Zresztą od tych baniek kaszel też mi wcale nie przechodzi. - Ona jest taka słaba - mówi mama smutno. Tata wraca do domu bardzo dumny z siebie. Wyciąga spod płaszcza małą buteleczkę i wciska ją mamie do ręki. - Tran z wątroby - mówi zadowolony - żeby moja mała dziewuszka znów była zdrowa. Mama rzuca mu się na szyję, obcy ludzie przychylnie kiwają głowami. Nieufnie przyglądam się mamie, gdy wyciąga korek z butelki, przynosi łyżeczkę i wylewa na nią z butelki żółty, tłusty, lepki płyn. Chce mi wetknąć łyżeczkę do buzi, ale ja jestem szybsza. Uciekam jej i chowam się pospiesznie za babcię. - Roma - mówi mama surowo. Rzadko jej głos bywa aż tak groźny. Inni ludzie też to czują. Próbują mnie przekonać. - Musisz to połknąć! - mówią. - Musisz być posłuszna swojej mamie! Wciskam głowę w spódnicę babci. Mama nie będzie mogła mnie tu znaleźć i zmusić, bym połknęła tę żółtą maź. - Chodź tu, Roma - kusi. - Chodź, dziecko, proszę cię... Mimo łagodnego tonu słyszę w jej głosie złość. Lepiej, żebym została tam, gdzie jestem.
prosze napiszcie mi opowiadanie zaczynające się od słow: Na dworzu jest lodowato zimno. Opowiadanie musi zawierać punkt zaskoczenia, na dowolny temat.
Odpowiedź
Dodaj swoją odpowiedź