-----Śmierć ukochanej osoby (niezależnie od sytuacji i wieku) jest ogromną stratą i bolesnym ciosem, zadanym znienacka, najbliższym. -----I tak jak każdy jest inny, tak też w indywidualny i jedyny na swój sposób przeżywane są tragedie. Jedni radzą sobie lepiej inni gorzej, sposoby na radzenie sobie ze smutkiem po stracie najbliższej osoby są różne.Rozpacz, smutek, płacz, zamkniecie się na innych (aby nie stracić już nikogo), milczenia i tłumienie tego w sobie, czyli życie jakby nic się nie wydarzyło, oskarżanie innych i bunt.... Żadna śmierć nie jest sprawiedliwa, mimo, że możemy tłumaczyć to sobie na różne sposoby. -----Pomimo, odmiennych okoliczności śmierci: choroba, tragiczny wypadek, starość – ból i szok, jest tak samo trudny do wyobrażenia i przeżycia.
Było tak: temat zszedł niespodziewanie na anioły, ascendenty i całą tę astrologię. Każdy z nas zajął jakiś front. Anielica, coraz bardziej zacietrzewiona, zażarcie broniła swej wiary i najważniejszej życiowej pasji. Czuła się atakowana (pewnie nie pierwszy i nie ostatni raz) i była zdenerwowana. Mówiła coraz szybciej i coraz mniej ją rozumiałam. Ja też byłam zdenerwowana, tym bardziej, że nie umiałam się, k...a, porządnie wysłowić. Zajmowałam, rzecz jasna, stanowisko wręcz przeciwne. Wychodziła ze mnie totalna ateistka i sceptyczka, wręcz materialistka zestrachana z wszystkiego co ciemne i ponadnaturalne. Co ciekawe, normalnie wcale taki radykał nie jestem i sama jestem przekonana, że istnieje jakaś transcendentna strona świata. Chiquito był w moim teamie (choć raz), ale zachowywał się dość niepoważnie. Zadawał pytania w typie: "czy aniołów jest skończona liczba?" i "jak się rozmnażają?". Usiłował żartować i rozładowywać coraz bardziej napiętą atmosferę. Frugor spokojnie, naukowo i rzeczowo tłumaczył mi punkt widzenia swej dziewczyny. Przedstawiał się tym samym jako osoba, która tak całkiem w to nie wierzy, ale widzi w tym wiele sensu. Luquita jak zwykle sprzątała. Papa wtrącił parę anegdotek w stylu "zdrowego chłopskiego rozumu", ale ogólnie mało się odzywał. Potem musieliśmy już jechać na zakupy i spotkanie z Droopym. Całą drogę w taksówce byłam jeszcze podenerwowana i przejmowałam się, że uraziłam Anielicę. Dziewczyna jest chyba bardzo przeczulona na punkcie swych wierzeń. Wygląda na to, że jest to dla niej sprawa najwyższej, życiowej wagi. Jak zwykle w takiej sytuacji chciałam bić głową o szybę samochodu - uraziłam, byłam zbyt ostra, niepotrzebnie atakowałam, a nawet bezczelnie powiedziałam, że skoro jako psycholog robi swym klientom horoskopy, dla mnie jest to niepoważne i nieprofesjonalne. Staliśmy na światłach, kiedy nagle jakbym znalazła się w Londynie, w skromnym gabinecie Czarownika z oknem wychodzącym na dziwną rzeźbę skwerową, w kształcie niebieskiego koła. Usłyszałam nagle w głowie głos (a był to mój głos): przestań brać odpowiedzialność za uczucia innych! ich uczucia wcale nie muszą wypływać z tego co zrobiłaś lub powiedziałaś i mogą być zupełnie inne, niż ty myślisz, że są to, co ona czuje, to nie jest twój problem! między tobą a nią jest granica, wystarczy otworzyć oczy i ją zobaczysz to, co powiedziałaś, to jesteś ty, stój za swoją opinią i nie wstydź się za siebie twoje zdanie jest ważne, bo jest twoje, kiedy je wypowiadasz, wyrażasz siebie pokazałaś im wreszcie ciebie prawdziwą, ich sprawa, czy to zaakceptują, czy nie. nie każdy musi cię lubić! I jeszcze raz: jej uczucia to nie jest twój problem! To było jak rażenie piorunem. Oświecenie. Epifania. Zaczęłam płakać i śmiać się ze szczęścia. Jeszcze nigdy czegoś takiego nie doświadczyłam. Chiquito myślał, że przeżywam załamanie nerwowe i długo mi trwało, niż przez łzy mu wyjaśniłam, że wręcz odwrotnie. Maszerowaliśmy po ulicach Bogoty, a ja nie wiedziałam nawet gdzie jestem i co tam robię. Jakby mnie nie trzymał za rękę spokojnie mogłabym wpaść pod samochód albo rąbnąć głową w latarnię. Uczucie kompletnej wolności było oszałamiające. Jakbym nagle przełamała mur, o którym sądziłam, że jest absolutną granicą mojego świata. Wyszłam z zaklętego lochu wiecznego poczucia winy i nabrałam wreszcie w płuca czystego, górskiego powietrza. Pokazałam im kim jestem. Zerwałam maskę. Co oni z tym zrobią, to ich sprawa, która wypływa z ich własnej, obcej mi psychiki, ich własnych doświadczeń i zależności. Moje słowa są moje, ważne, prawdziwe. I dopóki są wypowiadane z dobrą intencją (wyrażenia siebie, a nie np. celowego zranienia kogoś), nie będę ich żałować. Nie będę! Chciało mi się tańczyć i czułam się jak ptak, albo alpinista stojący nad przepaścią, kiedy łapie go zawrót głowy. Chiquito niewiele z tego rozumiał, ale przytulał mnie i cieszył się wraz ze mną. Potem dość szybko wróciłam niestety za ten mój mur starego sposobu myślenia. Ale wybity otwór pozostał i mam nadzieję, że będę przez niego przechodzić na drugą stronę coraz częściej. Są osoby (łącznie z Chiquitem), które mi zarzucają (albo ja myślę, że oni myślą... hmm...), iż pewne teorie psychologiczne zastąpiły mi religię, którą dawno temu straciłam. Lubię mówić, że nie wierzę w Boga, ale wierzę w człowieka, w jego moc bycia dobrym, zintegrowanym, otwartym i szczęśliwym. Te teorie są dla mnie kluczem do tego szczęścia, użytecznym wzorem, który nakładam na świat i dzięki temu lepiej go rozumiem. Mam nadzieję, że nigdy nie staną się dla mnie dogmatem w sensie religijnym, który przysłoni mi inne możliwości, powiązania, wyjaśnienia. Choć czasem mogę robić takie wrażenie. Mam za sobą półroczne doświadczenie terapii Gestalt. Lubię sobie wyobrażać, że przychodziłam do Czarownika, tak jak pierwotni ludzie, którzy chcieli rady wyroczni lub mędrca. On zadawał im/mi zagadkę. Odpowiadając na nią, oni, tak jak ja, rozbijali mur. To, co za murem, może oszołomić i wystraszyć swym ogromem i przerażającą wolnością, i człowiek wraca wtedy do bezpiecznego, bo znanego, zaczarowanego kręgu starych schematów myślowych. Ale ja wierzę głęboko, że raz zakosztowawszy wolności, zawsze będzie chciał wrócić na drugą, nieznaną stronę. Ja chcę. Imiona zastapione innymi..