Ukończywszy jako tako termin kapeluszniczy, należało wziąć się do szewstwa. I tu napotkałem niesłychane trudności. Napsułem mnóstwo kory, chcąc sporządzić sobie sandały, ale kora łupała się wzdłuż albo odpryskiwała z brzegów. Dwadzieścia podeszew wykroiłem, a wszystkie się potrzaskały. Zaniechałem robienia dziur w korze i poprzywiązywałem podeszwy do nóg lianami, ale w pół godziny liany popękały, kora się porozłaziła i znowu paradowałem boso. Nareszcie przypomniałem sobie opowiadanie kapitana szwedzkiego w Londynie, że włościanie z okolic Rygi plotą sobie łapcie z łyka lipowego. Nazbierałem więc łyka z jakiegoś nieznanego mi drzewa, uplotłem z niego czworoboczne płaty i namoczyłem je na dobę w wodzie, ażeby zmiękły i łatwiej dały się koło nogi obwinąć. To jest fragment książki.
Nazbierał łyka z nieznanego drzewa i uplótł z nich łapcie:)