Recenzja filmu "Przedwiośnie" Filipa Bajona. Bajon - artysta czy kopista.
Odkąd tylko bracia Lumiere ukazali światu swój wynalazek kino i literatura zaczęły ze sobą współistnieć i uzupełniać się. Książki przestały być jedynie podstawą do wytwarzania nierzeczywistych obrazów w naszych głowach- ich treść została przeniesiona na ekran, a skrzętnie poukładane przez autora litery, pozwoliły stworzyć obraz, niczym po przejściu przez maszynę kodującą. I tu pojawiły się problemy- maszyna nie działała najwidoczniej dobrze, bo film nie stał się wiernym odwzorowaniem książki.
Zazwyczaj treść filmu niewiele się różni od treści ekranizowanego utworu, ale opowiada się ją odmiennie- przy pomocy środków audiowizualnych. Powtórzenie treści książki nie powie nam jednak tak naprawdę nic o walorach samego filmu. I wielu zastanawia się pewnie jaki związek ma to z „Przedwiośniem” Filipa Bajona? Otóż- niewierne odtworzenie powieści Żeromskiego to jeden z najczęstszych zarzutów kierowanych w stronę tego właśnie przedsięwzięcia. „Film, najkrócej mówiąc, nie spełnił oczekiwań. Filip Bajon, reżyser który nigdy wcześniej nie zajmował się adaptacjami klasyki literackiej, porwał się na Żeromskiego, idąc, jak się wydaje za panującą modą na filmy prestiżowe i dochodowe”- pisze Robert Urbański. A ja, mimo przeczytanych wielu podobnych opinii, wciąż obstaję przy tym, że „Przedwiośnie” to jedna z lepszych adaptacji filmowych, jakie zdarzyło mi się oglądać.
Dzisiejsze kino nastawia się głownie na widza młodego, którego nudzą długie sceny, słowo w słowo „przekalkowane” z książki. Bo ile razy można oglądać niemal identyczne w każdym filmie zdjęcia, tych samych aktorów deklamujących lepiej lub gorzej dialogi „Pana Tadeusza” czy „Lalki”? Bajon szokuje- odchodzi od długich i nie zawsze ciekawych scen batalistycznych, na rzecz krótkich, ale za to dosadnych momentów, które zwracają uwagę widza, szczególnie tego młodego- wychowanego na legendzie „Rambo” czy „Batmana”. Jednocześnie pokazuje okrucieństwo rewolucji „od wewnątrz”- całą tą brutalność, która właściwie dotyka zwykłych ludzi.
Reżyser spotyka się z bardzo częstą krytyką. Tu pojawia się również temat „wskrzeszenia” Aidy- dziewczyny, którą w książce zobaczył Cezary dopiero martwą. U Bajona miedzy tym dwojgiem młodych ludzi kwitnie romans, a raczej przeżywają oni obopólną, pierwszą w życiu, a jednocześnie zakazaną fascynację. Fakt, iż reżyser zestawił ze sobą postać pięknej, tętniącej życiem, nieskazitelnej Ormianki z bezwładnym ciałem trzymanym później w ramionach przez zrozpaczonego kochanka, nie jest przypadkowy. Bajon pokazuje tu całe cierpienie i ból Cezarego, a jednocześnie przelewa te uczucia na widza.
Najatrakcyjniejszą scena filmu (i tu wszyscy są jednogłośni), jest obraz jakże cudownego dworku w Nawłoci. Sielska atmosfera została przedstawiona tu w doskonały sposób, choć dla tych, którzy mieli sposobność oglądać adaptację filmową „Pana Tadeusza” to raczej deja vu.- ta sama cudowna zieleń lasów, te same- wydawałby się mogło- złote zboża. I tylko postać głównego bohatera zupełnie inna. Tu, niestety Mateusz Damięcki, obdarzony niewątpliwym talentem, nie zaprezentował nic, czego uważny widz nie dojrzałby u niego wcześniej. Postać Cezarego Baryki jest w filmie, jak zresztą i w książce osią akcji- wszystkie wydarzenia rozgrywają się wokół tejże jednostki. Na młodym, choć doświadczonym już przecież aktorze spoczęła niemała odpowiedzialność za sukces przedsięwzięcia. Ale talent i uroda nie obroniły odtwórcy głównej roli przed pewnym zagubieniem w jakże zmiennym charakterze bohatera. Mimo drobnych potknięć Mateusza pozostałe postaci, odgrywane przecież przez jeszcze bardziej znakomite osobistości polskiego kina, takie jak legendarna już niemal Krystyna Janda (matka), Daniel Olbrychski (Szymon Gajowiec) czy Janusz Gajos (Seweryn Baryka), pozostały tłem dla odtwórcy roli Czarusia. Jego kreacja bez wątpienia zasługuje na oklaski, choć w pamięć zapada też Maciej Stuhr.
Nie ulega wątpliwości, że najwięcej wrogów narobił sobie pan Bajon uśmiercając głównego bohatera, co w książce przecież nie miało miejsca. Krotko po premierze filmu w 2001 r. „cała” Polska podniosła niemal krzyk „Jak on mógł? Zabili Czarka”. Tutaj należy zadać sobie proste pytanie- Czy nie miał prawa tego zrobić?? Filmowa adaptacja to właściwie tworzenie od podstaw nowego dzieła, a zatem to reżyser ustala, kim są jego bohaterowie i jaki kształt przybierają. To właśnie w głowie takich ludzi jak Filip Bajon kreuje się obraz przyszłego dzieła, następuje owo wspomniane wcześniej przetworzenie liter na obrazy. Kino to rodzaj sztuki, więc tak naprawdę każda ocena będzie subiektywna, bo zawsze zależy od gustu odbiorcy. Po co tworzyć film, jeśli ma on być jedynie ilustracja do znanej wszystkim powieści. W tym przypadku reżyser wprowadził w tekst Żeromskiego swoje własne pomysły, swoja osobistą wizje „szklanych domów” i nie rozumiem, dlaczego u wielu wywołało to aż takie zniesmaczenie. Nie każmy Bajonowi kopiować- pozwólmy mu być artystą…