Skróć pododawaj i poucinaj . Właściwie nie powinienem recenzować tego filmu. To tak, jakby policjant tropił swego dobrego przyjaciela, jakby sędzia miał wydać wyrok na kogoś z rodziny, jakby przed komisją śledczą postawić żonę przewodniczącego komisji... Tak, chyba zbyt osobiście traktuję tę historię... A czemu? Co my tu mamy? Żydowską historię, dziejącą się na początku XX wieku przypowieść o losie Narodu Wybranego. Mleczarz Tewje (fenomenalny Topol) żyje wraz z żoną i pięcioma córkami (trzema dorosłymi i dwiema młodszymi) w małej wiosecze Anatewka, w carskiej Rosji. Zmaga się codziennym życiem żydowskiego biedaka, musi też przede wszystkim, oprócz pracy, uporać się z niesfornymi córkami, które wcale nie chcą wziąć sobie za mężów panów, którzy się ojcu podobają. A wszystko to odbywa się na tle refleksji nad rolą tradycji w życiu człowieka, tęsknotą za nieuchwytnym dobrobytem ("Gdybym był bogaty...") i... no właśnie, na tle przepięknych piosenek i scen tanecznych, z tańcem z butelką na czele (a raczej na głowie). Cóż, oglądając ten film, mimo całego zachwytu, jaki we mnie wzbudził, miałem jednak wrażenie fikcji, która u jego podstaw stała - wszystko jest tu wszak bardzo pogodne, wszyscy się godzą, pogrom w filmie polega tylko na przewracaniu stołów na weselu... Nie tak to wyglądało, nie tak... Ale potem dowiedziałem się trochę o swojej rodzinie. O tym, jak to moja prababcia, najmłodsza i najukochańsza córka dostojnego Żyda z Mławy, szykującego się do objęcia funkcji rabina - uciekła od rodziny z przystojnym gojem, moim pradziadkiem. Jak to jej ojciec, pohańbiony tym faktem, pozbawiony szans na objęcie rabinatu - córkę przeklął. Jak to nie można było w domu nawet jej imienia wymówić, jak to prapradziad krzyczał, że nie ma córki. I jak wybaczył jej - dopiero leżąc na łożu śmierci, przywołując córkę i nakazując jej zmawiać za siebie kadisz - modlitwę za umierających, tradycyjnie zmawianą przez najstarszego syna... Jaki więc mam mieć stosunek do tego filmu, opowiadającego niemal historię mojej rodziny? I do tego w tak ładny sposób, z taką piękną muzyką? Pozostaje mi tylko skończyć tę recenzję i ruszyć w tan wraz za Żydkiem przygrywającym mi na skrzypeczkach - tak jak przygrywał zapewne twórcom tego obrazu, jak przygrywał memu prapradziadowi wybaczającemu niesfornej córce i jak przygrywa nadal całemu temu dziwnemu, pięknemu narodowi, w jego drodze do Ziemi Obiecanej.
W „Gran Torino” Eastwood gra Walta Kowalskiego, Polaka z pochodzenia, Amerykanina z przekonania, weterana wojny w Korei, zdeklarowanego konserwatystę. Walt uważa, że każda nacja powinna zostać tam, skąd pochodzi. Tak naprawdę żółci mu nie przeszkadzają, póki siedzą w Azji. Gorzej, że w swoim sąsiedztwie został jedynym białym, a na domiar złego zmarła jego żona. Przekonania Walta zostaną wystawione na próbę. Musi mierzyć się z kolorowymi gangsterami, ale jednocześnie zaprzyjaźnia się z dwójką żółtych nastolatków z sąsiedztwa. A w tle przewija się pasja Walta – Ford Gran Torino z 1972 roku. Tak naprawdę trudno wyciągnąć jednoznaczny wniosek z tego filmu. Z jednej strony Walt przekonuje się, że ci żółci nie są tacy źli. W pewnym momencie stwierdza ze zdumieniem, że „ma więcej wspólnego z tymi żółtkami, niż z własną zepsutą rodziną”. Z drugiej zaś źródłem kłopotów jego i jego przyjaciół są kolorowe gangi. Gangi, które nawet nie ukrywają, że jednym z głównych elementów ich działalności jest segregacja rasowa i „czyszczenie dzielnicy”. Każdy może sam wyciągnąć wniosek o multikulturowym społeczeństwie. Walt – sam Polak, strzyże się u Włocha, jego kolega budowlaniec to Irlandczyk, a sąsiedzi - Hmongowie (naród z południowo-wschodniej Azji). Amerykanów od kilku pokoleń praktycznie nie widzimy, każdy jest „skądś”. Na sąsiedzkim grillu Walt próbuje nowych potraw, poznaje nowe kultury. Tymczasem podczas spaceru trzeba uważać, by nie wejść w dzielnicę Murzynów, Latynosów czy innej mniejszości rasowej, opanowaną przez kolorowe, rasistowskie gangi.