Jaka jest Hamletowska diagnoza świata realnego ?

Jaka jest Hamletowska diagnoza świata realnego ?
Odpowiedź

Max Weber w monumentalnej pracy Gospodarka i społeczeństwo przyjął jako punkt wyjścia banalną z pozoru obserwację, że hierarchie i relacje społeczne od czasów antycznych ustalane są przy pomocy trzech instrumentów - miecza, trzosa i słowa. Filarami zbiorowości byli zatem wojownik, kupiec i kapłan. Tę ostatnią rolę pełnią dziś wraz z nim politycy, ideolodzy i artyści. Miecz w dzisiejszych realiach oznacza sprawowanie władzy nad wojskiem i policją. Trzos to kontrola nad rynkiem, mennicą i bankiem. A słowo? Cóż, "na początku było słowo" i nadal pozostaje ono bodaj najważniejsze, niestety, najczęściej jako narzędzie coraz bardziej wyrafinowanej manipulacji. Weber utrzymywał, że podstawowym kierunkiem rozwoju społeczeństwa zachodniego jest odchodzenie od tradycji i rozszerzenie obszarów, w których dominuje myślenie i działanie o charakterze racjonalnym. Proces ten Weber ujmował jako "odczarowywanie świata" - wypieranie świata opartego na magii, wielką deziluzję. Dziś obserwujemy zjawisko odwrotne. Triumfalnie powraca irracjonalizm. Mamy do czynienia z nawrotem fundamentalizmów religijnych - co widać wbrew pozorom nie tylko w świecie islamu. Dodajmy do tego media zupełnie zniekształcające rzeczywistość, a ta tendencja okaże się aż nadto wyraźna. Nasza cywilizacja zdaje się zmierzać w stronę autodestrukcji nie tylko z powodu niszczenia środowiska czy zmian klimatycznych, jakkolwiek te zagrożenia są dziś aż nazbyt realne. Przyczyna tkwi gdzie indziej - człowiek powoli przestaje być istotą rozumną, zwracając się na powrót ku magii i mitom. Za sprawą cywilizacji obrazkowej wypierającej pismo ludzie popadają we wtórną analfabetyzację i zatracają zdolność już nie tylko abstrakcyjnego, ale i logicznego myślenia. Mózg wymaga wyzwań, wysiłku, także fizycznego (dokrwienie i dotlenienie), tymczasem cywilizacja zachodnia cierpi na syndrom nieruchawego tyłka, który przenosimy sprzed telewizora czy komputera na fotele w samochodach i samolotach oraz stołki w żerowiskach "fast foodów". Dane demograficzne nader jasno wykazują, że w obrębie państw najbardziej rozwiniętych nie chce nam się już nawet rozmnażać. Podobnie jak większości gatunków w niewoli. Warto zastanowić się czy tak dziś powszechne i bezkrytycznie powtarzane twierdzenia o nierozerwalnym związku demokracji i wolnego rynku oraz rzekomo zbawiennym wpływie tego ostatniego nie powinny wreszcie zostać zakwestionowane. Uznają one bowiem rynek za spoiwo społeczeństwa, podczas gdy w rzeczywistości jest on czynnikiem silnie dezintegrującym, co widać dziś wyjątkowo ostro i wyraźnie. Pytanie nie brzmi - czy rynek ma rację bytu, bo to oczywiste, tylko gdzie i na ile mechanizmów rynkowych możemy sobie pozwolić, a w jakich sferach życia nie ma na nie miejsca. Odwołajmy się do przejrzystej - jak sądzę - metafory. Spróbujmy wyobrazić sobie rynek w centrum współczesnego miasta, który pełni zarazem funkcję placu targowego. I wyobraźmy sobie jak rozrasta się on niepowstrzymanie anektując coraz większe obszary miasta - ratusz, warsztaty rzemieślników, szkoły, stadiony, teatry, szpitale, cmentarze, redakcje gazet, gmach sądu, więzienie, przybytki uciech, itd. A i na tym nie poprzestaje, wchłaniając całe dzielnice mieszkalne, a tych, którzy nie potrafią lub nie chcą się przystosować, wypycha w ogóle poza obręb miasta, wyklucza ze społeczności, której integralną część stanowili jeszcze do niedawna. Oczywiście, trudno sobie wyobrazić miasto bez rynku, jednak musi mieć on wyraźnie zakreślone granice. Ważne jest określenie i egzekwowanie zasad na jakich ma on funkcjonować i jakie sfery gospodarki oraz życia społecznego muszą zostać zdecydowanie wyłączone z jego oddziaływania pro publico bono. Obecna słabość polityki, jej skarlenie, a zarazem bezprzykładna supremacja ekonomii może prowadzić do trudnych do przewidzenia zawirowań. Niepokojące symptomy tego stanu rzeczy są już bardzo wyraźne. Triumf "racjonalnej" ekonomii może stać się początkiem jej końca. Ów racjonalizm bywa zresztą nader wątpliwy. Niekiedy trudno wręcz oprzeć się poczuciu, że mamy do czynienia ze swoistą religią. Bogiem jest tu pieniądz, świątyniami - banki i giełdy, rolę złotego cielca pełni maksymalizacja zysku, a podstawowym dogmatem jest konieczność wzrostu gospodarczego. Odpowiednikami diabła i kręgów piekielnych są recesja i hiperinflacja, a spadek wskaźników giełdowych jest zwiastunem apokalipsy. Próby praktycznego przeciwstawiania się obowiązującej doktrynie, ot, choćby najmniejsze oznaki protekcjonizmu czy rozluźnienia ciasnego gorsetu ograniczeń wydatków na cele socjalne, traktowane są w kategoriach groźnej apostazy. Kara za owe odstępstwa spotyka "heretyków" w wymiarze jak najbardziej doczesnym i szybciej niż mogliby oczekiwać. Jest nią ucieczka zagranicznych inwestorów, a w konsekwencji - spadek notowań lokalnej waluty, zrazu chaos, później stagnacja, zwiększająca dystans do reszty stawki uczestniczącej w wyścigu. Przy jego tempie, straty te mogą się okazać nie do odrobienia, toteż niewielu znajdzie się polityków skłonnych podjąć takie ryzyko. Jak szczerze wyznał już w roku 1997 szef Bundesbanku, Hans Tietmayer, na forum gospodarczym w Davos: "Większość polityków nie zdaje sobie sprawy z tego, jak dalece znajdują się pod kontrolą rynków finansowych, ba, są nawet przez nie sterowani." * * * Nie wszyscy dostrzegają oczywisty już dziś fakt, że równolegle z upadkiem tzw. realnego socjalizmu niejako symetrycznie zawaliła się też koncepcja welfare state, czyli państwa opiekuńczego (nazywanego niekiedy państwem dobrobutu albo państwem bezpieczeństwa socjalnego), zakładająca możliwość interwencji rządów w gospodarkę i ustalania przez nie reguł gry. Dodajmy, że model ten sprawdzał się bardzo dobrze - zwłaszcza w Europie Zachodniej - przez cztery powojenne dekady. Biorąc pod uwagę skalę historyczną, demontaż był doprawdy błyskawiczny. Został tak naprawdę dokonany nie tyle ze względów ekonomicznych, ile ideologicznych. W rytualnych tańcach nad trupem komunizmu zwycięzcą ogłoszono - bezpodstawnie, bo denat zszedł niejako sam - thatcheryzm i tzw. reaganomikę, jako praktyczne emanacje myśli neoliberalnej, uosabianej przez Miltona Friedmana i szkołę chicagowską. Nie zapominajmy wszakże, że jej przedstawiciele byli w dużej mierze epigonami austriackich ekonomistów - Friedricha von Hayeka i Ludwiga von Misesa, a na gruncie swoistej (pseudo)filozofii byli blisko spowinowaceni z wielce osobliwymi teoriami libertarianki Ayn Rand, sławiącej "Cnotę egoizmu". Zmiany dokonały się niezwykle, oszałamiająco szybko, zainicjowane już w latach osiemdziesiątych ubiegłego wieku, osiągają obecnie swoje apogeum. Linie podziału przestały przebiegać wzdłuż tradycyjnych granic. Oszałamiający postęp techniczny dopełnił dzieła. I oto jesteśmy coraz bliżsi nieoczekiwanego przebudzenia się w huxleyowskim "nowym, wspaniałym świecie", w niektórych swych przejawach bardziej może jeszcze zdehumanizowanym. Jednocześnie trudno z przekonaniem orzec, że zagrożenia bliskie orwellowskiej wizji totalitaryzmu minęły bezpowrotnie. Istnieją uzasadnione powody do obaw, że obydwa te modele zaczną się w pewien sposób przenikać, tworząc jakąś nową, wyjątkowo wybuchową mieszankę. Amerykański ekonomista Edward Luttwak w książce "Turbokapitalizm", wydanej pryed kilkoma laty także w polskim przekładzie, wysunął tezę, iż w ostatnich dekadach mamy do czynienia w skali światowej z gospodarką zupełnie odmienną niż ta, do jakiej przyzwyczaiły nas podręczniki ekonomii, a także własne doświadczenia i obserwacje. Jest to innymi słowy totalnie wolny rynek, kapitalizm z turboładowaniem, jak określa to autor. Jakież są zatem wyznaczniki tego nowego modelu kapitalizmu? Można je wyliczyć dosłownie w jednym zdaniu. Deregulacja, prywatyzacja, liberalizacja handlu, zmiany technologiczne, globalizacja oraz - bodaj jako jedyny czynnik kontroli - skrupulatne przestrzeganie wskazań monetarystów. Warto również dodać, iż jest to swoisty mariaż kapitalizmu "korporacyjnego" (produkcja i dystrybucja) z kapitalizmem "kasynowym" (finanse) . Nie wszyscy wiedzą, że łączna wartość transakcji zawieranych każdego dnia na światowych giełdach kilkanaście razy (tak!) przewyższa wartość wytworzonego tego samego dnia produktu globalnego brutto. Trudno w tych warunkach rozprawiać o jakiejkolwiek stabilności. Tylko nieliczni mogą czuć się w miarę bezpiecznie. Dlaczego? Po pierwsze jest to oczywista konsekwencja niebywałego postępu technicznego, triumfalnego pochodu nowych technologii, które powodują ogromne zmiany redukujące ilość miejsc pracy. Po drugie - po zakończeniu zimnej wojny polityka straciła na znaczeniu. Tradycyjne państwo obumiera - demokracja wobec uwiądu społeczeństwa obywatelskiego staje się swego rodzaju parawanem, mającym przesłonić fakt, że rozstrzygnięcia są w coraz większym stopniu dziełem technokratyczno - finansowych elit, za nic mających sobie społeczne implikacje prowadzonej polityki. Tym bardziej, że nie ponoszą one jakiejkolwiek odpowiedzialności za to, co czynią - odium spada na polityków, których pole manewru zawęża się nieustannie. Niestety, trudno nie zgodzić się z ponurą diagnozą Edwarda Luttwaka: "Skrajności przyciągają się, więc nic dziwnego, że turbokapitalizm ma wiele wspólnego z sowiecką wersja komunizmu". Brzmi to osobliwie, ale czy ten zarzut jest w istocie bezpodstawny? Nie sposób nie zauważyć, że leseferyzm i zdawanie się wyłącznie na wolny rynek jako jedyną siłę sprawczą światowego ładu ma charakter w dużej mierze ideologiczny. Jak w krajach realnego socjalizmu wydajność jest tu niemal fetyszem. I podobnie jak tam zwycięska ideologia narzuca wszystkim bez wyjątku identyczne recepty lekceważąc lub zgoła ignorując sferę tradycyjnych wartości, różnice społeczne, cywilizacyjne, mentalne i obyczajowe. Czysty utylitaryzm i chłodna kalkulacja bywają niekiedy niemniej zgubne niż fanatyczny idealizm i utopijne mrzonki. Owszem, nie można i nie trzeba arbitralnie kierować całą gospodarką. Należy jednak koniecznie korygować nieobliczalne następstwa oddziaływania rynku przeciwdziałając rozkładowi tradycyjnych więzi społecznych. Pod pewnymi względami mamy dziś powtórkę z historii. Oto na naszych oczach dokonują się przemiany, które można porównać jedynie do bezwzględnego niszczenia struktur feudalnych w pierwszej fazie rewolucji przemysłowej. Każda akcja wywołuje jednak reakcję. Odpowiedzią na ekspansję "wilczego kapitalizmu" stała się nieprzejednana krytyka nierówności społecznych, która z walki klas uczyniła doktrynę mobilizującą ogromne rzesze ludzi wyzutych z własności, radykalizując ich oczekiwania. Rewolucja przemysłowa potrzebowała licznych rąk do pracy, powodując wielkie migracje. Później ludzie ci przestali być potrzebni. U schyłku dziewiętnastego wieku w Rosji używano określenia lisznije ludi, ludzie zbyteczni. To właśnie oni stanowili główną siłę napędową późniejszego przewrotu. Desperacja i poczucie beznadziejności nie są tym rodzajem motywacji, który pozwala kierować się rzetelną oceną swego położenia. Rezultatem słabości ekonomii w XX wieku, były liczne aberracje w świecie polityki, za co miliony ludzi zapłaciły straszliwą cenę. Jaki rachunek za neoliberalne złudzenia historia wystawi naszym czasom? * * * Bańki spekulacyjne bardzo przypominają te mydlane, które dobrze pamiętamy z dzieciństwa. A w ostatnich latach całe społeczeństwa zachowywały się jak dzieci całkowicie pochłonięte tą zabawą, wpatrujące się z zachwytem w przelatujące przed ich oczyma migotliwe złudzenia, zdając się wierzyć, że można je schwytać, albo choćby przedłużyć ich krótki żywot. Świat widziany przez pryzmat takiego efemerycznego cudeńka zawsze jest zdeformowany, jest światem zwichrowanej optyki, fantasmagorycznych różnobarwnych odblasków. Jak wiadomo, zderzając się z bardziej od nich trwałą materią, bańki po prostu pękają. Wystarczy dotknąć. Czar pryska, kończy się iluzja. Nie zostaje nic. No, może odrobina mydła. Tego samego, którym tak mydlono nam oczy i teraz podejrzanie szczypią, jakby zbierało się nam na płacz. Tego samego, na którym wyszliśmy jak ów Zabłocki ze znanego porzekadła. Podstawowe dziś pytanie brzmi: czy nasze pieniądze znajdują się w bankach czy - w bańkach? Oczywiście tych spekulacyjnych. Bowiem odium jakie spadło na banki trudno uznać za zrozumiałe, jeśli weźmiemy pod uwagę jak mało wspólnego z tradycyjną bankowością ma dzisiejsza bankowość inwestycyjna. Ludzi w niej zatrudnionych media chętnie określały mianem alchemików finansów. Jak widać ich pomysły od początku były warte tyle, ile koncepty ich średniowiecznych poprzedników.

Dodaj swoją odpowiedź