"Syzyfowe Prace" Stefana Żeromskiego - streszczenie szczegółowe

1.
Był wietrzny i mroźny dzień, czwartego stycznia, termin odstawienia Marcinka do szkoły. Państwo Borowiczowie postanowili odwieźć jedynaka na miejsce. Przed domem stały malowane sanie, przygotowane do drogi. Około pierwszej po południu, wyruszyli do Owczar. Pan Walenty Borowicz palił fajkę na krótkim cybuszku, ukradkiem ocierając łzy. Jego żona, Helena, nie powstrzymując płaczu, wpatrywała się wzruszonymi oczami w syna. Chłopiec, duży, tęgi i muskularny ośmiolatek o rozumnej i miłej twarzy, siedział ?w nogach?. Ubrany w odświętny strój ? barankową czapkę, bekieszę z futrzanym kołnierzem i wełniane rękawiczki, z niepokojem obserwował zachowanie rodziców, rozumiejąc, że w szkole, którą mu zachwalano, nie będzie miał dobrze. Widok wioski rodzinnej znikł mu szybko z oczu, a ojciec co chwilę pokazywał mu zajęcze tropy na śniegu. Marcinek wpatrywał się w leśną czeluść z lękiem, który wywoływała bolesna myśl o nowym miejscu. Po jakimś czasie Marcinek dostrzegł w oddali szereg białych ścian, pokrytych strzechami. W jego oczach pojawiły się łzy, kiedy matka wyjaśniła mu, że zbliżają się do Owczar. Pani Borowiczowa próbowała pocieszyć jedynaka, tłumacząc, że jest mądrym chłopcem i musi się uczyć, a pan Walenty dodał, że nawet nie zauważy, jak szybko czas minie i na Wielkanoc wróci do domu. Marcinek po raz pierwszy poczuł przejmujący lęk, który ścisnął mu serce i w milczeniu słuchał nawału opowieści o szkole, mundurze, konieczności uczenia się i wielkanocnych mazurkach, które będą na niego czekały. Tymczasem sanie wjechały w szeroką wiejską drogę i zatrzymały się przed budynkiem z napisem nad drzwiami: Naczalnoje Owczarskoje Ucziliszcze (szkoła początkowa w Owczarach). Na powitanie przybyłych natychmiast wybiegł nauczyciel, pan Ferdynand Wiechowski, w towarzystwie żony, pani Marcjanny z Piliszów. Marcinek zapytał matkę, czy widzi, jak nauczycielowi strasznie rusza się grdyka, lecz natychmiast został uciszony. Pan Ferdynand zbliżał się ze sztucznym uśmiechem, kłaniając się co chwilę. Jego żona, nieco śmielsza, w szafirowych okularach na nosie, które nie spodobały się Marcinkowi, zaczęła pomagać pani Borowiczowej przy wysiadaniu z sanek. Potem zwróciła się do chłopca, pytając go, czy płakał i dodała, że powinien zrozumieć, że jego rodzice oczekują po nim wiele. Przybyłych wprowadzono do niewielkiego pokoiku, zastawionego mnóstwem gratów, w którym jeden kąt zajmowało ogromne łóżko. Marcinek z przerażeniem zauważył wiszącą na ścianie pięciopalczastą, rzemienną dyscyplinę i zrezygnowany, zmusił się, aby nie cofnąć się przed kościstą dłonią, którą pan Ferdynand położył na jego głowie. Ze strachem pomyślał, że matka zostawi go w tym miejscu, a nauczyciel z czasem będzie wymierzał mu karę. Do pokoju weszła dziesięcioletnia dziewczynka i dygnęła. Pani Wiechowska wyjaśniła, że ma na imię Józia, jest siostrzenicą księdza Piernackiego i będzie uczyła się z Marcinkiem, nakazując jej przywitać się z chłopcem. Pan Borowicz pochylił się nad synem i szepnął, by powitał nową koleżankę. Zawstydzony Marcinek wysunął się na środek izby i zamaszyście zsunąwszy nogi, kiwnął się przed Józią, która straciła całkowicie śmiałość i chciała wymknąć się z pokoju, kiedy drzwi otworzyły się niespodziewanie i pojawiła się w nim brzydka dziewczyna, niosąca samowar. Nauczycielka zaczęła parzyć herbatę w sposób niezwykle obrzędowy i ceremonialny, z czego wynikało, że herbatę państwo Wiechowscy piją niezwykle rzadko. Za oknem powoli zapadał zmrok. Pan Borowicz zaczął rozmowę z nauczycielką o ostateczną umowę o ?leguminy? (opłaty w naturze) za naukę jedynaka. Marcinek stał obok matki i przysłuchiwał się. Dialog ten uświadomił chłopcu, że rzeczywiście zostaje w szkole i sprawił mu ból. Chwilami chciał chwycić matkę za suknię i zaprotestować przeciwko nieuchronnemu losowi, lecz potem ogarnęła go głucha rozpacz. Pani Borowiczowa skrupulatnie notowała wszystko w małej książeczce, czując na sobie wzrok syna. Pani Marcjanna upominała się o ryby, włoszczyznę, len, płótno, na co Borowicz powiedział, że jest nienasycona. Wiechowska odparła, że wynajęcie prywatnego korepetytora kosztowałoby ich znacznie więcej. Szlachcic przerwał jej niecierpliwie, mówiąc, że na korepetytora go nie stać i nie miałby nawet gdzie go ulokować. Pani Borowiczowa dodała, że Wiechowski doskonale przygotuje chłopca do pierwszej klasy, a Marcinek udowodni wszystkim, że potrafi się uczyć i nie będzie płakał. Malec spojrzał na nią odważnie i uśmiechnął się, sprawiając, że matka nie mogła już powstrzymać łez. Ojciec pogłaskał go po głowie, nie mogąc wymówić słowa.
Zapadła noc i około godziny siódmej pan Walenty wstał od stołu, zbierając się do powrotu do Gawronek. Pani Helena położyła zawiniątko z bielizną syna obok łóżka, na którym chłopiec miał spać, sprawdzając, czy siennik jest wystarczająco miękki i szybko pożegnawszy się, wsiadła do sań. Równie pośpiesznie wyszedł za nią mąż. Nauczycielka trzymała chłopca za rękę, a pan Wiechowski klepał go po ramieniu. Konie ruszyły, a Marcinek z przerażaniem spostrzegł, że głowy rodziców znikają w ciemnościach. Nagle krzyknął przeraźliwie, wyrwał się kobiecie i pobiegł za saniami. Potknął się i upadł na ziemię, wzywając matkę. Wiechowscy pochwycili go za ręce i siłą zaprowadzili do szkoły. Chłopiec ucichł, zdumiony faktem, że nigdzie nie widzi matki. Z zaciśniętymi zębami wszedł do mieszkania i wysłuchał długiej przemowy nauczycielki, cały czas myśląc o pani Helenie. Tymczasem służąca Małgosia i nauczyciel zaczęli rozstawiać w pokoju parawany między łóżkami, na których miały spać dzieci. Marcinek położył się i zaczął obmyślać plan ucieczki. W końcu zasnął, spłakany i znużony wrażeniami minionego dnia. Obudził się w nocy, słysząc głośne chrapanie. Dostrzegł jakąś postać na łóżku obok i poczuł osamotnienie. Na kanapie, na której siedzieli wcześniej rodzice też ktoś spał. Długo nie mógł zasnąć i nazajutrz obudził się dość późno. W pokoju nie było nikogo, a zza drzwi, obok których wisiała dyscyplina, dobiegały przytłumione rozmowy. Zaciekawiony Marcinek zaczął nasłuchiwać. Z kuchni wyszła nauczycielka i kazała mu się przygotować, co chłopiec wykonał niechętnie, gdyż w domu zawsze pomagała mu we wszystkich czynnościach matka. Po śniadaniu pani Marcjanna zaprowadziła go do izby szkolnej, zapełnionej chłopcami i dziewczętami w różnym wieku, z których część siedziała w ławkach, a część stała pod oknami. Kobieta zwróciła się do kilkunastoletniego chłopaka, Michcika, by pokazał nowemu uczniowi szkołę i wyszła. Wyrostek posunął się w ławce, a Marcinek usiadł obok niego, nieco zawstydzony i zmieszany. Chłopak powiedział, że ma na imię Piotr i zapytał, czy panicz potrafi czytać po rosyjsku, na co Marcinek zaczerwienił się i przyznał, że umie tylko po polsku. Michcik z zadowoleniem zaczął szybko czytać z rosyjskiego podręcznika Paulsona. Marcinek był całkowicie pochłonięty towarzyszem z ławki i nie zauważył, że wokół nich zebrała się gromadka dzieci, które z zaciekawieniem przyglądały mu się. Piotr zaczął się chwalić, że zna na pamięć wiersze i potrafi liczyć i pisać po rosyjsku, po czym kazał czytać innemu chłopcu, Wickowi Piątkowi, który z trudem wydukał jeden ustęp. Nagle dzieci rozbiegły się i do klasy wszedł nauczyciel. Na jego znak Michcik wstał i zaczął recytować modlitwę. Wiechowski spojrzał ponuro na zalęknionych uczniów i zaczął sprawdzać listę obecności, odczytując imiona i nazwiska po rosyjsku i poprawiając odpowiadających uczniów. Marcinek nie rozumiał niczego. Potem nauczyciel zaczął wpatrywać się w okno, Michcik odczytywał tekst rosyjskiej bajki. W klasie zapanował gwar, ponieważ dzieci głośno uczyły alfabetu nowicjuszy. Gdy Piotr skończył czytankę, Wiechowski podyktował mu zadanie arytmetyczne na mnożenie, które chłopak z mozołem zaczął wyliczać. Marcinek zaczął przysłuchiwać się Piątkowi, który czytał kolejny ustęp bajki i nie rozumiejąc nieznanych mu słów, z trudem powstrzymywał śmiech. Nauczyciel ze złością poprawiał wymowę ucznia, a kiedy ten skończył czytać, z ulgą ocierając spocone czoło, wywołał do odpowiedzi kolejnego chłopca ? Bartłomieja Kapciucha. Na środek izby wyszedł mały chłopiec w nędznej sukmanie i za dużych ojcowskich butach, wyrecytował alfabet i usiadł na swoim miejscu w wyraźną radością. Nauka trwała dość długo i Marcinek z trudem powstrzymywał ogarniającą go senność. Zaczął rozglądać się po nędznej izbie, ze znudzeniem wysłuchując kolejnych uczniów, recytujących mozolnie alfabet przed nauczycielem, który również wyglądał na znudzonego. O godzinie jedenastej Wiechowski przerwał egzaminowanie, nakazał odśpiewanie pieśni i zaczął śpiewać prawosławną pieśń kościelną Kol sławien. Zawtórował mu Michcik i kilkoro dzieci, pozostałe zaś zaczęły śpiewać polską pieśń Święty Boże, święty mocny. Nauczyciel przerywał śpiew kilka razy, próbując coraz głośniej przekrzyczeć chłopską pieśń, a mały Borowicz ze zdumieniem patrzył na to widowisko. Czerwony z wysiłku Wiechowski zdołał w końcu zagłuszyć chór głosów dziecięcych i z całych sił wrzeszczał Kol sławien nasz Gospod? w Sijonie.
2.
Minęły dwa miesiące obecności Marcinka w szkole i nauczycielka w liście do państwa Borowiczów napisała, że chłopiec ?zdumiewające uczynił w naukach postępy?. Marcinek w rzeczywistości umiał już czytać, pisać dyktanda, robić zadania na cztery działania i rozpoczął ćwiczenia na dwu rozbiorach: etymologicznym i syntaktycznym.
Każdego dnia o godzinie drugiej po południu pan Wiechowski rozpoczynał lekcję z Marcinkiem. Chłopiec najpierw odczytywał fragment czytanki, następnie opowiadał jego treść w sposób tak zabawny, że rozweselał nawet nauczyciela. Później rozpoczynała się nauka rozbiorów, do której pan Ferdynand przywiązywał szczególną uwagę.
Największą trudność sprawiała małemu Borowiczowi arytmetyka, której musiał nauczyć się po rosyjsku. Chłopiec dość szybko pojmował rachunki, lecz problem pojawiał się w chwili, kiedy nauczyciel musiał mu tłumaczyć rosyjskie nazwy, które należało zapamiętać. Marcinek najczęściej powtarzał nazwy, gubiąc się coraz bardziej, lecz zapytany, czy rozumie, odpowiadał twierdzącą. Były dni, kiedy arytmetyka stawała się dla niego całkowicie niezrozumiała i wtedy ze strachem myślał, że kłamie i nie uczy się tak chętnie, jak oczekiwali tego rodzice, że nie kocha ich wcale. Wiechowski bardzo szybko przechodził do dyktanda rosyjskiego, a Marcinek z trudem zapominał o niezrozumiałych zadaniach arytmetycznych. Nauczyciel codziennie powtarzał, że uczeń, który popełni trzy błędy na stronicy dyktanda, nie zostanie przyjęty do klasy wstępnej. Chłopiec obiecywał sobie, że nie zrobi trzech błędów, lecz im bardziej starał się skupić, tym więcej robił błędów na jednej stronie. Przed południem Marcinek uczył się na pamięć gramatyki rosyjskiej i wierszy. Największe postępy robił w kaligrafii i katechizmie księdza Putiatyckiego. Potrafił odpowiedzieć jednym tchem i bez namysłu na każde pytanie zadane z modlitewnika. Kaligrafię ćwiczył chętnie i często nauczyciel zastawał go piszącego z niezmiennym entuzjazmem ogromne i koślawe litery. Z czasem nauczyciel zabronił mu tej czynności, bowiem jego ręce, mankiety koszuli i kurtki zabrudzone były atramentem, co znacząco zwiększało koszty mydła, które nie zostało uwzględnione w takiej ilości w umowie z rodzicami chłopca. Marcinek miał również zakaz zabaw z wiejskimi chłopakami ze względu na ich zły wpływ na wychowanie. Przez cały czas więc siedział w pokoju, wsłuchując się w krzyki nauczycielki na służącą lub patrząc na świat przez szyby. Okna pomieszczenia wychodziły na pola, które pokryte były śniegiem aż po widnokrąg. Dla pełnego energii Marcinka te nagie pola były czymś niezwykle smutnym i obcym. Przez te długie tygodnie żadne z rodziców nie odwiedziło chłopca. Postanowiono go zahartować i nie rozpieszczać wizytami. Tylko raz pani Wiechowska wzięła młodego szlachcica i Józię na spacer. Poszli za wieś i Marcinek ujrzał górę, u stóp której leżały Gawronki, w których się urodził i wychował. Chłopiec popatrzył na rodzinne strony i rozpłakał się głośno, a nauczycielka uraczyła go długim i opryskliwym kazaniem.
W pierwszych dniach marca pan Ferdynand wrócił z sąsiedniego miasteczka z wiadomością, która zatrzęsła murami szkoły ? w tygodniu miał przyjechać dyrektor. Pani Marcjanna pobladła, kiedy usłyszała, że o nagłej wizytacji powiedział mężowi Pałyszewski i w całym domu zapanowała wielka trwoga. Józia płakała rzewnie po kątach, a Marcinek wyczekiwał z przerażeniem i ciekawością, co się wydarzy. Przez trzy dni nauczyciel trzymał w szkole dzieci, próbując nauczyć je pospiesznie odpowiedzi na pytanie: ?zdorowo rebiata!? (jak się macie, dzieci?), pieśni Kol sławien, a Piątka i Michcika ćwiczył w wyliczaniu członków rodziny carskiej. Tej przymusowej nauce towarzyszyły częstsze niż zazwyczaj razy dyscypliną. Marcinek, siedząc w pokoju, przysłuchiwał się płaczom i wrzaskom, dobiegającym z sali szkolnej. Wieczorami pan Wiechowski przygotowywał dzienniki szkolne i wykazy, wystawiał stopnie i wypisywał sprawozdania. Po wsi rozeszła się pogłoska, że ma przyjechać naczelnik, a nauczyciel z każdym dniem stawał się coraz bardziej nerwowy i niespokojny. W szkolnej stancji zaprowadzono porządek, wyszorowano podłogę i wytarto wszystkie przedmioty z kurzu. Z sieni zniknęła beczka z kiszoną kapustą i zagródka z małym cielakiem. Pan Ferdynand przywiózł z miasta dziesięć butelek najlepszego piwa, jedną krajowego porteru, pudełko sardynek i bułki. Pani Marcjanna upiekła zająca i pieczeń wołową. W przeddzień fatalnej wizyty mieszkanie, kuchnia i izba szkolna stały się miejscem ludzkiego popłochu. Wszyscy biegali przerażeni i nerwowi, w nocy nikt nie spał, a od świtu rozpoczęto przygotowania do przyjazdu naczelnika, o którego przybyciu miał powiadomić posłaniec od Pałyszewskiego, nauczyciela szkoły w Dębicach. Pan Ferdynand co chwilę przystawał w oknie, wypatrując gońca, a kiedy do szkoły zaczęły schodzić się dzieci, stanie przy oknie powierzył Marcinkowi. Około godziny dziesiątej ukazał się na polach ruchomy punkt i kiedy chłopiec przekonał się, że to biegnie chłop w żółtym kożuchu, poszedł do kuchni, wołając, żeby Małgośka przekazała nauczycielowi wiadomość, że zbliża się posłaniec. Wiechowski natychmiast wszedł do mieszkania i ubrał się odświętnie. Zakazał Borowiczowi i Józi wychodzić z kuchni, a chłopiec zauważył, że twarz nauczyciela jest biała jak papier. Wychodząc z pokoju, modlił się cicho. Na stancji przygotowano stół okryty serwetą i samowar. Marcinek znalazł dla siebie i dla Józi bezpieczne schronienie za drzwiami i wtuleni w kąt szafarnii, siedzieli zachowując milczenie.Po dwóch godzinach wbiegła nauczycielka z Małgośką, która w trwodze powtarzała, że naczelnik jedzie w skórzanej budzie. Ciekawość przezwyciężyła i Marcinek z Józią, wysunąwszy się z kryjówki, dostrzegli przez dziurkę od klucza ogromne futro gościa i plecy nauczyciela, nieustannie pochylające się w pokłonach. Po chwili drzwi sali szkolnej zamknęły się i dzieci wróciły za szafarnię, drżąc ze strachu.Tymczasem do stancji wszedł kierownik dyrekcji naukowej, obejmującej trzy gubernie, pan Piotr Nikołajewicz Jaczmieniew, o dobrotliwym uśmiechu i przyjacielskim spojrzeniu. Życzliwie przywitał się z nauczycielem, który nieco odetchnął widząc łagodność inspektora. Mężczyzna zwrócił się do dzieci, które wpatrywały się w niego ze zdumieniem i powitał je. Wiechowski na próżno dawał znaki za plecami Jaczmieniewa, lecz żaden z uczniów nie odpowiedział na powitanie. Dopiero po chwili Michcik, ponaglany rozpaczliwymi gestami nauczyciela, zerwał się i zawołał ?Zdrawja żełajem Waszemu Wysokorodiju!?, na co dyrektor uniósł brwi i nakazał, aby pan Ferdynand przepytał uczniów z czytania. Wiechowski podsunął mu dziennik, modląc się, aby inspektor nie skorzystał z możliwości wybrania ucznia, a kiedy ten odsunął grzecznie kajet, wskazał palcem Michcika. Kamień spadł z serca nauczyciela, Piotr czytał bowiem płynnie i głośno. Potem opowiedział po rosyjsku treść bajki, a Jaczmieniew patrzył na niego z uśmiechem. W pewnym momencie podniósł w górę palec i zaczął odpytywać chłopaka z tabliczki mnożenia. Pochwalił ucznia, a zadowolony Wiechowski zaproponował mu, aby przepytał Michcika z innych przedmiotów. Inspektor poprosił, aby wezwał do odpowiedzi innego ucznia, a nieco stropiony nauczyciel wskazał na Piątka, który zaczął czytać gorzej niż poprzednik. Dyrektor przerwał mu po kilku wierszach i kazał odpytać kolejnego ucznia, co całkowicie zbiło z tropu pana Ferdynanda. Przestraszony, kazał czytać Mateuszowi Gulce, który wystraszył się i po wydukaniu kilku liter, schował się pod ławkę. Wtedy egzaminator wstał i zaczął egzaminować pozostałe dzieci. W końcu zapytał najczystszą polszczyzną, które z dzieci umie czytać po polsku. Kilkoro uczniów odezwało się. Jaczmieniew wskazał na dziewczynkę, która płynnie przeczytała fragment z Płomyka, a na pytanie, kto ją nauczył czytać, odparła, że stryjna. Mały chłopiec odrzekł, że nauczycielka pokazała im drukowane litery, co oburzyło inspektora. Kiedy inne dzieci potwierdziły, że nauczyciel również uczył ich polskich literek, Jaczmieniew cofnął się i zapytał pana Ferdynanda, czy do szkoły przychodzi ksiądz. Ten odparł, że nie, ponieważ we wsi nie ma kościoła. Jaczmieniew powiedział, że jest bardzo źle ? tylko dwóch uczniów w miarę dobrze czyta po rosyjsku, reszta dzieci umie czytać po polsku i oskarżył Wiechowskiego jako Polaka i katolika o prowadzenie polskiej propagandy. Słowa te zmroziły nauczyciela, który zrozumiał, że wiąże się z nimi jego dymisja. Inspektor mówił dalej, że nauczyciel nie wypełnia jako urzędnik rozporządzeń władzy, wystawił swojego najlepszego ucznia, by popisał się wiedzą, co robili również nauczyciele w innych szkołach i wyraził swe ogólne niezadowolenie z pracy pana Ferdynanda. Nauczyciel ostatkiem przytomnych myśli zaprosił Jaczmieniewa do mieszkania, lecz ten odrzucił propozycję i pożegnał się pośpiesznie. Wiechowski próbował jeszcze wyjaśnić, że starannie prowadzi wszystkie wykazy, co tylko jeszcze bardziej rozgniewało dyrektora, który zarzucił futro na ramiona i opuścił klasę.
Wiechowski został w pomieszczeniu, czując, że wszystko właśnie się skończyło i kazał dzieciom wrócić do domów, a sam wszedł do mieszkania i nagle rozpłakał się. Po jakimś czasie chwycił butelkę z piwem i zaczął pić. Opróżniał właśnie piątą butelkę, kiedy ktoś gwałtownie zapukał do drzwi i do pokoju wszedł Jaczmieniew. Mężczyzna uśmiechnął się i uścisnąwszy życzliwie rękę nauczyciela, poprosił go o wybaczenie, zapewniając, że źle go ocenił i w przyszłym miesiącu podniesie mu pensję. Pan Ferdynand, przekonany, że to wszystko jest snem po wypiciu tylu piw, odprowadził go do powozu, rozsuwając gromadę kobiet, stojących przed szkołą. Kiedy kareta zniknęła za zakrętem, Wiechowski wrócił do domu, a do izby wpadła pani Marcjanna, która śmiejąc się, zaczęła opowiadać o skardze, jaką złożyły kobiety ze wsi Jaczmieniewowi i dzięki której nieświadomie wyświadczyły przysługę nielubianemu nauczycielowi. Okazało się, że poskarżyły się inspektorowi, że nauczyciel źle uczy dzieci ponieważ wymaga aby mówiły po rosyjsku i każdego dnia śpiewa z nimi rosyjskie pieśni. Chciały też polskiego nauczyciela. Uradowany mężczyzna zaczął pić z żoną i nawet Józia, Marcinek i Małgośka dostali po ćwierci szklaneczki piwa. Przerażony Borowicz zajrzał później do pokoju i ujrzał nauczyciela, siedzącego na stole tylko w bieliźnie i rozkazującego niewidzialnym uczniom, aby mówili po rosyjsku. Potem upadł na podłogę, a żona ze służącą ułożyły go na łóżku. Tymczasem Jaczmieniew z nostalgią spoglądał na wzgórza, wspominając młodzieńcze wyprawy w Bawarii, Tyrolu, Włoszech i Szwajcarii. Po ukończeniu wydziału filologicznego w Moskwie zaczął pracować w wiejskiej szkole. Pragnąc jak najlepiej przygotować się do pracy, jeździł do Szwecji, Anglii, Niemiec i Szwajcarii, by tam studiować szkolnictwo ludowe. Przypomniał sobie małą dziewczynkę w ogromnych trzewikach, idącą z wielkim parasolem w deszczowy dzień do szkoły z małej chaty, w której jej rodzice mieli tylko kozę. Chciał ponownie pójść na wycieczkę z sześcioletnimi Szwajcarami, by szukać z nimi krasnoludków, wracając do młodości, kiedy rozmawiał z nauczycielami wiejskich szkółek szwajcarskich o sposobach zniesienia ciemnoty z ?strasznej Rosji?. Nagle mężczyzna rozpłakał się, mając świadomość, że jest już stary, pozbawiony młodzieńczych ideałów. Rozumiał, że musiał szerzyć ?oświatę rosyjską?, która miała przyczynić się do szybkiego zrusyfikowania polskich chłopów i szybkiego rozwoju Północy, lecz musiało to także wpłynąć na to, by chłopi pokochali Rosję, jej prawosławną wiarę, mowę, obyczaje, za które byliby w stanie ginąć na wojnie i pracować dla niej w czasach pokoju. Dlatego też należało wykorzenić polską tradycję, mowę, wierzenia, przesądy i na nowych podwalinach zacząć rozwijać marzenia szwajcarskich pedagogów o powszechnym nauczaniu. Jaczmieniew zaczął się zastanawiać, co należałoby zrobić, by wzmocnić rusyfikację, która byłaby skuteczna i nieodzowna. Kareta wjechała na szczyt wzgórza i dyrektor ujrzał przestrzeń rozległą i w oddali dym, wydobywający się z kominów chat, który był jedynym znakiem ruchu w tej niezmiernej przestrzeni.
3.
W korytarzu gimnazjum klasycznego w Klerykowie zebrała się grupa rodziców - urzędników, szlachty, księży, przemysłowców i zamożniejszych chłopów. W przedsionku budynku spał woźny, znany uczniom pod pseudonimem ?pana Pazura?. Na drugim końcu korytarza mieściła się kancelaria gimnazjalna, do której co jakiś czas wchodzili profesorowie. Tłum rodziców, którzy rozmawiali przyciszonymi głosami po polsku, powiększał się z każdą godziną. Wśród oczekujących stała również pani Borowiczowa z Marcinkiem, kandydatem do klasy wstępnej. Chłopiec ubrany był w nowe, długie spodnie i nowe buty, które stanowiły przygotowanie do szkolnego munduru gimnazjalnego, lecz aby go założyć, należało zdać egzamin. Dwa miesiące wcześniej prośba o przyjęcia Marcina do gimnazjum została złożona u dyrektora i w tej chwili chłopiec czekał na wyznaczenie terminu egzaminów. Żaden z nauczycieli nie potrafił jednak podać w przybliżeniu daty, ponieważ termin wyznaczony w dziennikach już minął i część egzaminów została przełożona na później. Rodzice, którzy przyjechali do Klerykowa z daleka nie mogli wracać do domów bez upewnienia się, czy dzieci zostaną przyjęte do szkoły. Pani Borowiczowa przejechała trzy mile z Gawronek, lecz podobnie jak inni, z niecierpliwością oczekiwała na egzamin, nie wiedząc, czy syn zostanie przyjęty, ponieważ ilość kandydatów była ogromna. Kobieta stała smutna i zdenerwowana, obawiając się, że chłopiec nie zda. W pewnej chwili podszedł do niej mężczyzna w czarnym surducie, który od czterech dni czekał na wyznaczenie egzaminów syna, przygotowanego przez prywatnego korepetytora. Kiedy zaczął opowiadać o wiedzy syna, na korytarzu pojawił się dyrektor gimnazjum. Nieoczekiwanie zatrzymał się przed mężczyzną, który rozmawiał z panią Heleną i zapytał, czego sobie życzy. Ten przedstawił się jako Józef Trznadelski i zapytał o terminy egzaminów. Dyrektor obrzucił go spojrzeniem i nie odpowiadając na ukłony zgromadzonych, ruszył do kancelarii. Pani Borowiczowa ze strachem oddaliła się i stanęła w przedsionku. Marcinek zaczął przypatrywać się bójce dwu gimnazjalistów, gdy jeden z uczniów zaczepił go, kpiąc z jego spodni. Chłopiec cofnął się pod mur, nieśmiało odpowiadając na złośliwe pytania nieznajomego, kiedy podeszła do nich pani Helena, urażona żartami uczniaka. Chłopak zjechał po poręczy i znikł jej z oczu. Jednocześnie woźny wrzasnął, by rozmawiać po rosyjsku i został wyśmiany przez gimnazjalistów. Pani Borowiczowa zbliżyła się do niego i zapytała, czy nie wie, kiedy odbędą się egzaminy. Pazur spojrzał na nią, nie odpowiadając, a kiedy wsunęła mu do ręki pieniądze, doradził, aby po wyjściu profesorów z kancelarii, poszła dowiedzieć się czegoś od sekretarza. Matka Marcinka powtórzyła tę wiadomość kilku osobom i wkrótce wszyscy już wiedzieli o nowym sposobie na pozyskanie informacji. Po jakimś czasie profesorowie udali się na drugie piętro, gdzie mieściły się klasy, a mały Borowicz z niepokojem zaczął przysłuchiwać się egzaminowi poprawkowemu. Usłyszawszy pytania, na które nie był w stanie odpowiedzieć, z przestrachem zbliżył się do pani Heleny, lecz kobieta uspokoiła go, tłumacząc, że to uczniowie starszych klas. Kilka osób, do których przyłączyła się pani Borowiczowa, weszło do kancelarii, aby zapytać urzędnika o terminy egzaminów. Sekretarz odpowiedział, że wszystko zależy od nauczyciela, uczącego w klasie wstępnej, pana Majewskiego i wrócił do swych zajęć. Borowiczowie ze smutkiem wyszli na ulicę. Marcinek od chwili przyjazdu do miasta czuł się znużony, a widok murów sprawiał mu przykrość. Jedyną pociechę znajdował we wpatrywaniu się w niebo, które przypominało mu rodzinne Gawronki. Wrócili do hotelu i zamknęli się w swoim pokoju. Chłopiec zaczął powtarzać gramatykę rosyjską, a matka położyła się na kanapie, by odpocząć. Nie zdołała jednak zasnąć, wsłuchując się w dobiegające z ulicy hałasy i wrzaski. Marcinek stał przy oknie, szepcząc terminy gramatyczne i przypatrując się Izraelicie, który stał obok mieszkania stróża, rozmawiając z numerowym. Po chwili zbliżył się do drzwi ich pokoju i zapukał. Pani Helena wpuściła go wyraźnie zaniepokojona. Mężczyzna przedstawił się jako kupiec zbożowy, prosząc o rozmowę w sprawie interesów. Kobieta kazała mu jechać do męża, próbując wyprosić intruza z pomieszczenia, lecz ten wskazał na chłopca, mówiąc, że jego brat oddawał syna do gimnazjum i narzekając, że tego roku jest stu kandydatów na trzydzieści cztery miejsca w klasie wstępnej. Słowa te napełniły trwogą serce pani Borowiczowej, która pomyślała, że Żyd jest złym zwiastunem i chciała jak najszybciej zakończyć rozmowę. Kupiec zaczął opowiadać, że brat, który dwa lata temu oddawał syna do gimnazjum, udał się do pana Majewskiego i opłacił dodatkowe korepetycje, dzięki którym chłopak został przyjęty do klasy wstępnej. Pani Helena poprosiła go, aby dowiedział się, ile kosztowały prywatne lekcje i zapłaciła za dorożkę, którą miał jechać do brata. Żyd wrócił nim kobieta zdążyła ochłonąć z radości po usłyszeniu o nowej możliwości ułatwienia synowi dostania się do gimnazjum. Okazało się, że pan Majewski pobiera wynagrodzenie trzy ruble za godzinę korepetycji. O godzinie pierwszej Borowiczowie udali się na obiad do restauracji. Pani Helena natychmiast po rozmowie z Żydem, wyprawiła furmana bryczką do domu, by zawiózł mężowi list, w którym opisała szczegółowo wszystko, prosząc go o pożyczenie od miejscowych bankierów dwudziestu pięciu rubli na korepetycje. Podczas obiadu, z którego prawie nic nie zjadła, Borowiczowa myślała o wydatkach, które czekały jej rodzinę. Oddanie syna do gimnazjum, zakup munduru, podręczników, opłacenie stancji stanowiło niezmierny trud, lecz wiedziała, że Marcinek musi się uczyć, choćby przyszło jej chodzić w łachmanach. Obserwowała kelnera, rozmyślając nad przyszłością swojego jedynaka i kiedy przyszło do płacenia należności za obiad, położyła na tacy trzy ruble i podsunęła je kelnerowi, mając nadzieję, że spory napiwek daje w intencji szczęśliwego życia Marcinka. Po obiedzie udali się na ulicę Moskiewską do pana Majewskiego. Żona profesora wprowadziła ich do wykwintnego saloniku, zastawionego pięknymi meblami. Pani Borowiczowa usiadła na brzegu krzesła, zastanawiając się, czy nie decyduje się właśnie na szalony krok, który zniszczy ich domowy budżet. Rozglądając się po pokoju, dostrzegła srebrną ikonę i przypomniała sobie, że profesor przeszedł na prawosławie. Z lękiem pomyślała, że nie może być on dobrym człowiekiem. Przed trzecią do salonu wszedł Majewski i przywitawszy się nonszalancko z Borowiczową, zapytał po rosyjsku, czym może jej służyć. Kobieta nie potrafiła mówić w tym języku i obawiając się obrazić profesora, mówiąc po polsku, odezwała się po francusku, z trudem wyjaśniając mu swoją prośbę. Mężczyzna wysłuchał jej, nie rozumiejąc o czym mówi i zaczął rozmawiać z nią po polsku. Pani Helena wytłumaczyła, że Marcinek uczył się w wiejskiej szkole elementarnej i nie jest pewna, czy został dostatecznie przygotowany do egzaminów. Poprosiła, aby nauczyciel udzielił chłopcu kilku dodatkowych lekcji. Majewski z satysfakcją wsłuchiwał się w jej słowa, w końcu zadał malcowi kilka pytań, na które chłopiec odpowiedział w miarę dobrze i zaczął się zastanawiać. Borowiczowa patrzyła na niego błagalnie. Profesor zgodził się wreszcie udzielić Marcinowi kilku godzin korepetycji, choć nie był pewien, czy chłopiec zda, ponieważ nie nauczył się poprawnej wymowy. Kobieta grzecznie zapytała o zapłatę i położyła dwadzieścia pięć rubli na biurku. Majewski wydał jej rubla reszty i odprowadził Borowiczów do drzwi, wskazując chłopcu duży pokój, w którym miał mu udzielać korepetycji każdego dnia o piątej.
4.
Marcinek tylko trzykrotnie odwiedził mieszkanie profesora Majewskiego, a czwartego dnia odbył się pierwszy egzamin z języka rosyjskiego. Komisja egzaminacyjna składała się z trzech osób: z inspektora gimnazjum, pana Majewskiego i jednego z nauczycieli. Inspektor z uwagą przeglądał dokumenty kandydatów i dodawał swoją notę. Egzamin z języka rosyjskiego polegał na odczytaniu kilku zdań, opowiedzeniu ich własnymi słowami, wyrecytowaniu rosyjskiego wiersza i pytań dotyczących gramatyki. Rozbiór zdań i pytania zaskakiwały bardzo kandydatów i co chwilę na korytarz wychodzili ci, którzy nie zdali pierwszego egzaminu, witani przez zapłakanych rodziców. Uczniowie, którzy odpowiedzieli zadowalająco, wracali na swoje miejsca. Wkrótce z setki kandydatów została zaledwie połowa. Wówczas pan Majewski rozsadził ich w ławkach i rozpoczęło się dyktando. Potem odbył się egzamin szczegółowy, przeprowadzony przez inspektora. Marcin Borowicz należał do grupy uczniów, którzy zostali w klasie. Utrzymał się również po drugim etapie egzaminów, który pozytywnie zdało zaledwie trzydziestu kilku chłopców. W grupie szczęśliwców w dużej mierze znaleźli się ci, którym Majewski udzielał prywatnych korepetycji. Radość i duma pani Borowiczowej były ogromne, choć przeżywała wiele chwil strachu, widząc jedynaka wywoływanego na środek klasy do odpowiedzi. Emocjonalnie czuła rozpacz tych, których synowie zostali odrzuceni. Kiedy Majewski uśmiechał się do Marcinka, jej serce wzbierało uwielbieniem dla nauczyciela, lecz gdy wyszedł on na korytarz i z cynicznym uśmiechem spoglądał na odrzuconych uczniów, poczuła nienawiść i wzburzenie.
Wkrótce po nim z klasy wyszedł inspektor, nie zwracając uwagi na nikogo, dopóki nie zatrzymał go chudy mężczyzna, pytając o wynik egzaminu młodszego syna. Inspektor odpowiedział mu głośno i po rosyjsku, wyjaśniając, że dzieci są źle przygotowane i nie mówią po rosyjsku, więc nie mogą być przyjęte do szkoły, w której nauka odbywa się wyłącznie w tym języku. Zalecił, aby w domach mówiono po rosyjsku, zarzucając mężczyźnie, że śmiał odezwać się do niego po polsku w murach rosyjskiej szkoły. Zapytał Polaka o nazwisko, lecz ten wycofał się i skrył za kobietami. Tego samego dnia odbył się egzamin z religii, z którego miał odpytywać ksiądz prefekt Wargulski. Natychmiast po wejściu do klasy zbliżył się do pierwszego ucznia, zapytał go o nazwisko i kazał odmówić ?Ojcze nasz? i ?Zdrowaś Mario?. Te same polecenia wydał pozostałym chłopcom i po kwadransie wszyscy wyszli z klasy z oceną bardzo dobrą. Następnego dnia odbył się egzamin z arytmetyki, który stanowił już tylko formalność. Uczniowie pana Majewskiego również i z tego przedmiotu wykazali się wystarczającą wiedzą i w południe inspektor odczytał listę przyjętych do klasy wstępnej. Pani Borowiczowa, usłyszawszy imię jedynaka, odetchnęła z ulgą. Po obiedzie pojechali do pani Przepiórkowskiej, zwanej ?starą Przepiórzycą?, dawnej znajomej pani Heleny, która wynajmowała uczniom pokoje na stancje. Przepiórkowska mieszkała w Wygwizdowie w domostwie zwanym Cegielszczyzną, na przedmieściach Klerykowa. Na widok pani Heleny staruszka podniosła się żwawo z fotela i z radością powitała dawną sąsiadkę. Borowiczowa z dumą przedstawiła jej syna, chwaląc się, że chłopiec został przyjęty do gimnazjum. Przepiórkowska zapewniła kobietę, że Marcinkowi będzie u niej dobrze, a do pokoju weszły jej dwie córki, aby przywitać się z gościem. Po chwili pojawił się pan Karol, syn Przepiórkowskiej, zadowolony, że dawna sąsiadka przyprowadziła do nich syna na stancję, co zwalniało go od zachwalania stancji do innych rodziców. Staruszka z rozrzewnieniem wspomniała najstarszego syna, Teofila i oznajmiła, że chłopcem zajmie się korepetytor. Za pokój chciała sto pięćdziesiąt rubli miesięcznie, furę drzewa na miesiąc w zimie, parę skrzyń ziemniaków jesienią i mąkę. Zaprowadziła Borowiczową do pokoju, w którym stał jedynie długi stół sosnowy, dokoła niego krzesła i ławy, a w kącie żelazne łóżko. Marcinka na widok tego miejsca ogarnął żal. Pani Helena próbowała jeszcze wynegocjować lepszą cenę, lecz ?stara Przepiórzyca? odparła, że nie może obniżyć ceny stancji. Borowiczowa zgodziła się i postanowiła kupić synowi łóżko, dodając, że chłopiec wprowadzi się na stancję następnego dnia. Tymczasem w domu staruszki zjawili się dwaj znajomi Somonowicz i Grzebicki, których Przepiórkowska przedstawiła dawnej sąsiadce. Radca Somonowicz dojrzał Marcinka, stojącego za krzesłem matki i usłyszawszy, że chłopiec został przyjęty do gimnazjum, odparł, że uczenie dzieci jest zupełnie zbyteczne. Opinia ta zaskoczyła panią Borowiczową. Starzec powiedział, że w tych czasach każdy z rodziców pragnie oddać dzieci do szkół, a nie każde dziecko nadaje się na mędrca. Grzebicki był zdania, że znajomy przesadza i przez chwilę zaczęli spierać się, który z nich ma rację. Somonowicz powiedział, że on uczył się w czasach, kiedy nikt nie zabraniał patrzeć na polskie litery, a teraz nastały czasy, kiedy uczniowie uczą się polskiej gramatyki z rosyjskich podręczników. Dawny kronikarz Mateusz herbu Cholewa pisał o Klerykowie, że jest to gród polski, a dziś miasto należało do Rosjan. Doprowadziła do tego mania demokratyczna, ambicja hołoty i pożądanie fraka. Radca, mówiąc to, chwycił Marcinka za ucho i wykrzyknął, że chcąc wytępić wroga, należy zacząć od podstaw, od dzieci właśnie. ?Stara Przepiórzyca? wstawiła się za chłopcem, uspokajając emeryta. Grzebicki wspomniał rok 1829 i wjazd Najjaśniejszego Pana do Warszawy na koronację. Zerwał się i zaczął głośno wygwizdywać marsz powitalny. Somonowicz zawtórował mu i po chwili mały Borowicz zauważył, że z oczu radcy Grzebickiego spływają łzy. Somonowicz przypomniał sobie słowa księcia Lubeckiego, który ukrył w swoim domu Mochnackiego, choć ten wcześniej szedł na czele żołnierzy, aby go rozstrzelać. Książę poprosił go wówczas, by z całych sił zwalczał Rosjan. Panna Konstancja wymieniła nazwisko Murawiewa, lecz Somonowicz odparł, by zostawiła tę sprawę, ponieważ Murawiew został już oceniony przez Boga. Nie chciał mówić ani słyszeć o dawnych sprawach. Pani Borowiczowa przysłuchiwała się rozmowie mężczyzn o polityce, lecz jej myśli wybiegały w przyszłość syna. Nie wiedziała, kim byli Mochnacki i Murawiew, ale jej serce zamierało z przerażenia, jakby przebite zabójczym żelazem.
5.
Za murem, oddzielającym podwórze domu ?starej Przepiórzycy?, stała szopa a tuż przy niej leżało kilka na wpół zgniłych belek. Na tych właśnie balach po rozpoczęciu roku szkolnego Marcinek Borowicz przesiadywał wieczory, ucząc się zadanych lekcji. To miejsce, z widokiem na wierzby i zarośla przypominały mu dom, matkę i Gawronki. Chłopiec uczył się pilnie, zapamiętując całe rozdziały z historii świętej, powtarzając je głośno aż do skutku. Arytmetykę i rosyjski odrabiał w obecności korepetytora, z którym musiał rozmawiać po rosyjsku, z trudem zmuszając się do zrozumienia czegokolwiek. Z językiem polskim nie miał kłopotów, ponieważ z tego przedmiotu nie zadawano do domu niczego. Korepetytorem w domu pani Przepiórkowskiej był pan Wiktor Alfons Pigwański, uczeń klasy siódmej, jedyny poeta w mieście, nazywany ?Pytią? z powodu wypalania niezliczonej ilości papierosów. Pigwański uczył się dobrze, choć najczęściej zaniedbywał się w nauce, składając to na karb poetyckiego roztargnienia. Wiersze pisał w każdej chwili, wzorując się na Puszkinie i Lermontowie, opiewając w nich swoją przedwczesną śmierć lub nieodwzajemnione uczucia. Przesycone żałością dzieła klerykowskiego poety stanowiły źródło kpin panien Przepiórkowskich, które pod nieobecność Pigwańskiego na głos odczytywały jego dzieła i zanosiły się od śmiechu, zastanawiając się, jaka panna stała się adresatem kolejnych liryków. Na stancji, oprócz małego Borowicza, mieszkali także trzej bracia Daleszowscy oraz Szwarc. Najstarszy Daleszowski, uczeń klasy czwartej, szczycący się posiadaniem srebrnego zegarka, okazywał Marcinkowi ogromną pogardę. Młodsi Daleszowscy, uczęszczający do klasy drugiej, drwili z pierwszoklasisty, wysyłając go do apteki po rozum. Obaj byli namiętnymi graczami w obrazki, które zbierali w pudłach i z których niemiłosiernie ogrywali Marcinka, który nawet nie potrafił zauważyć, kiedy zostawał przez nich oszukany. Nieco inna relacja istniała między Borowiczem a Szwarcem, nazywanym przez wszystkich ?Bułą?, który powtarzał klasę pierwszą i któremu wszyscy udowadniali, że jest osłem. Szwarc przy każdej okazji starał się udowodnić pierwszoklasiście, że uczniowie klasy wstępnej nie są jeszcze gimnazjalistami i że każdy uczeń starszej klasy ma prawo dać im w zęby, kiedy mu się tylko spodoba. Marcinek reagował najczęściej bójką na takie zarzuty, lecz pomimo tego między nim a Szwarcem zawiązała się swoista koalicja przeciw braciom Daleszowskim. Marcinek na stancji czuł się bardzo samotny, a jego lęki i troski, związane z nauką arytmetyki, nikogo nie interesowały. Próby zwierzania się Szwarcowi z kłopotów związanych z matematyką kończyły się pogardliwymi uwagami, że rachunki to nic w porównaniu z trzecią deklinacją z łaciny, czy też geografią. To z kolei napawało małego Borowicza kolejnymi obawami i nieraz budził się w nocy, kiedy we śnie dostrzegał siebie przy tablicy i odpytującego go nauczyciela.
?Stara Przepiórzyca? okazywała chłopcu troskliwość i szczerą sympatię, która niestety ograniczała się do rad i w sekretnych darach kilku owoców czy też powideł. Przez jakiś czas dobrze traktował go pan Majewski, lecz z czasem podczas częstych wizyt na stancji, wynikających z obowiązku nauczyciela, przekonał się, że chłopiec nie jest synem zamożnych szlachciców i sympatia mężczyzny znacząco zmalała. Sala klasy wstępnej mieściła się na parterze gmachu gimnazjalnego. Klasy wyższe od piątej do ósmej znajdowały się na piętrze. Młodsi uczniowie pogardliwie patrzyli na wyższe piętro, nazywane ?cukiernią? i wiedli weselsze życie. Każda przerwa witana była przez nich radosnym wrzaskiem. Stary woźny z trudem powstrzymywał śmiech, obserwując błazeńskie zabawy uczniów. Dzwonek, wzywający na lekcje, zmieniał ów gwar w szmer przyciszonych rozmów, które zamierały natychmiast po wejściu nauczyciela. W czasie najdłuższej, półgodzinnej przerwy chłopcy wybiegali na dzieciniec i w mgnieniu oka rozpoczynała się wojna. Była jesień, czas kasztanów. Podwórze szkolne otoczone było wysokimi murami, za którymi rosły drzewa kasztanowe, których owoce wspaniale nadawały się do podbijania oczu i nabijania guzów na głowie przeciwnika. Po jednej stronie stali uczniowie trzeciej klasy z jednym oddziałem klasy drugiej, określani mianem ?Greków?, po przeciwnej ? ?Persowie? złożeni z pierwszoklasistów i wstępniaków, którzy bardzo szybko wycofywali się ze starcia. Wówczas rozgrywała się batalia, kasztany spadały niczym grad, a walczących do bitwy zagrzewali widzowie. Pan Majewski nie pokazywał się na dziedzińcu, gdyż nie mógł znieść wykrzykiwanych bezkarnie po polsku przezwisk. Marcinek Borowicz należał do ?Persów? i pewnego dnia otrzymał tak silne uderzenie w prawy bok, że nie mógł na nim leżeć przez dwa tygodnie. Po jednej z takich rozgrywek wrócił do klasy zmęczony i usiadł w ławce obok Romcia Gumowicza, syna biednej akuszerki, który powtarzał już drugi rok klasę wstępną. Matka często zjawiała się w szkole, wypytując o oceny chłopca, a po każdej jej wizycie Romek otrzymywał tęgie lanie. Majewski często wzywał Gumowicza do odpowiedzi, szydził z niego, wypominając mu jego wady, niedołęstwo, biedę i niskie pochodzenie. Wszyscy w klasie naśmiewali się z chłopca, który był zawsze przygotowany, lecz odczytywał zadania tak jękliwym głosem, że zazwyczaj otrzymywał dwóję. Tego dnia Majewski odpytywał Romka z arytmetyki. Uczeń, drżąc ze strachu, zapisał na tablicy zupełnie inne liczby niż podyktowane przez nauczyciela. Majewski ironicznie nazwał go ?pachciarską kobyłą?, celowo wymawiając obelgę po polsku. Uczniowie zaczęli się śmiać, kpiąc z kolegi, który usiadł w ławce z pochyloną głową. Kiedy chłopcy uspokoili się nieco, Gumowicz spojrzał na Marcinka, który również śmiał się z niego i zapytał, jaką ocenę postawił mu nauczyciel. Borowicz z uwagą śledził ruch dłoni nauczyciela i szepnął z okrucieństwem ?Pałę!?. Romuś skulił się i zapatrzył w kajet do arytmetyki. Marcinek przyglądał mu się i pokazywał go sąsiadom. Nagle dostrzegł, że z oczu Gumowicza spłynęły łzy. Mały Borowicz przestał się śmiać i wpatrując się z błyszczące na rzęsach kolegi łzy, po raz pierwszy w życiu odczuł współczucie.
6.
Bryczka, wioząca Marcinka i panią Borowiczową skręciła do Gawronek. Pani Helena, która pojawiła się w Klerykowie w przeddzień uroczystości Zielonych Świątek, by załatwić jakiś pilny interes, wyprosiła u pana Majewskiego dwa dni świątecznego urlopu i wiozła do domu ukochanego jedynaka, by sprawić mężowi i służbie niespodziankę. Zapadła noc, kiedy dorożka wjechała na dróżkę między dwoma wielkimi wzgórzami. Marcinek, wsłuchujący się w szum wody, płynącej w pobliskim strumieniu, poczuł, że za sobą pozostawił ucznia klasy wstępnej i stał się dawnym Borowiczem, który na bosaka biegał po łące i łowił ryby. Z marzeń wyrwał go głos Jędrka, który powiedział, że ukradziono im gniadą kobyłę. Chłopiec ze zdziwieniem stwierdził, że przecież ulubiony koń ciągnie bryczkę, a pani Borowiczowa nakazała fornalowi opowiedzieć o wszystkim. Gniada była ulubienicą całego folwarku. Opowiadano różne historie o jej pochodzeniu, które rzekomo wywodziło się w prostej linii od araba. Klacz straciła piękne rysy w wyniku ciężkiej pracy, lecz zimą odzyskiwała cechy swej rasy. Gniada było zwierzęciem złośliwym i nawet furmanowi nie pozwalała zbliżać się do siebie. Źrebaki od niej wiele razy wyratowały Borowiczów z niejednych kłopotów. Jędrek zaczął opowiadać, że cztery tygodnie wcześniej zasnął z Wincentym w stajni. Było duszno, więc zostawili otwarte drzwi. Nad ranem Wincenty obudził go, pytając, gdzie jest kobyła. Z przerażeniem stwierdzili, że ślady prowadzą do stawu i urywają się. W kościele ksiądz ogłosił wiadomość o kradzieży u Borowiczów. Państwo do wieczora szukali kobyły na łąkach, Jędrek pojechał pod Wybrankową, a Wincenty ze Stasińskim poszli do Dolnej, lecz nie znaleźli gniadej. Wieczorem wszyscy siedzieli pod drzwiami, kiedy Jędrek usłyszał rżenie klaczy i pobiegł nad staw. Zobaczył gniadą, która biegła z urwanym postronkiem na szyi do stajni. Pan Borowicz tak bardzo się ucieszył, że kazał nakarmić konia resztką owsa, a pani Helena dała kobyle trzy kromki chleba i cukier. Marcinek słuchał tej opowieści ze wzruszeniem, z miłością patrząc na konia. Pani Borowiczowa spoglądała na rozgwieżdżone niebo, odczuwając znużenie. Chłopiec położył głowę na jej kolanach i ucałowawszy jej spracowane ręce, cieszył się, że matka przyjechała po niego. Kobieta pochyliła się z czułością nad jedynakiem i zapytała, czy zawsze będzie ją kochał. W odpowiedzi Marcinek rozpłakał się. W oddali ujrzeli światła wioski, staw, a za nim gowronkowski dwór. Mały Borowicz wyskoczył z bryczki i z oczyma pełnymi łez spoglądał na okna domu. Przed wsią stała drewniana kapliczka, obok której rosły kwitnące bzy. Chłopiec wspiął się na płot i ułamał ogromny pęk gałęzi. Położył je matce na kolanach, a ona nie miała serca upomnieć go, że obrabował w ten sposób starą kapliczkę.
7.
Po otrzymaniu promocji do klasy pierwszej Marcinek zaniedbał się w nauce, a z jego dawnej gorliwości niewiele pozostało. Jesienią jeszcze się starał, lecz już przed Bożym Narodzeniem uprawiał wykpiwankę, zarówno przed nauczycielami, jak i przed korepetytorem.Tego roku w lecie zmarła pani Borowiczowa. Jedynak początkowo nie odczuł tej straty. Na pogrzebie zmuszał się do płaczu, krzyczał i próbował rzucić się na trumnę, sadząc, że tak powinien właśnie zrobić. Po pogrzebie ojciec zabrał go do Gawronek. W domu panował nieład. Pan Borowicz zaprowadził syna do sypialni i usiadł przy oknie. Marcinek spojrzał na puste łóżko i dopiero wtedy poczuł, że matka zmarła.Było to pod koniec wakacji i wkrótce życie szkolne całkowicie go pochłonęło. Czasami, odczuwając jakieś nieszczęśliwe zdarzenie, ogarniało go to samo zdumienie, jakiego doznał w pustym pokoju pani Heleny. Pan Walenty, zajęty gospodarstwem, nie zwracał uwagi na chłopca, dbając głównie o to, by znalazły się pieniądze na wpis, stancję i książki. Marcinek nie miał już teraz wykwintniejszej bielizny ani przysmaków. Nie miał też z kim dzielić swoich szkolnych osiągnięć czy też opłakiwać niepowodzeń. Nikt nie zachęcał go do nowych wysiłków. Ojciec interesował się przede wszystkim tym, czy nie ma ocen niedostatecznych. Mały Borowicz czuł się samotny i opuszczony.W tym czasie zaprzyjaźnił się z ?Wilczkiem?, drugorocznym pierwszoklasistą, synem bogatej lichwiarki pani Wilczkowickiej. Chłopiec był łobuzem, który dzięki znajomości profesorów, umiał ich nabierać, ściągać, podpowiadać, kpił z korepetytorów i nauczycieli. Nigdy nie odrabiał lekcji, uciekał w niedzielę z kościoła. Marcinek, który został posadzony z ?Wilczkiem? w jednej ławce, ulegał jego wpływom, uczył się różnych sztuczek i zaczął chodzić na wagary.Podczas święta narodowego w grudniu mały Borowicz i ?Wilczek? wymknęli się przed nabożeństwem za miasto, gdzie zaczęli taplać się w rzeczce. Marcin zmarzł i chciał wrócić do kościoła, lecz kolega wykpił go, że boi się księdza. Borowicz ruszył do miasta, czując, że wszyscy ludzie domyślają się, że był na wagarach. Wreszcie dotarł do kościoła i wsunął się na chór, ponieważ należał do grona śpiewaków, którzy po mszy odśpiewywali hymn narodowy. Skradał się cicho po kamiennych schodach, pragnąc, by nauczyciel śpiewu nie zauważył jego nieobecności.Nagle ujrzał klęczącego prefekta, księdza Wargulskiego. Marcinek drżąc ze strachu, wycofał się i ukrył we framudze okiennej. Kanonik zaczął śpiewać modlitwę za cara i po chwili młodzież odśpiewała hymn carski. W tej samej chwili Marcinek usłyszał kroki osoby biegnącej na chór i ujrzał inspektora gimnazjum. Mężczyzna zauważywszy księdza przypomniał, że kazał śpiewać hymn w języku rosyjskim. Wargulski ze spokojem odparł, że uczniowie będą śpiewali w języku polskim i żadne rozporządzenie tego nie zmieni. Rosjanin krzyknął, że muszą wypełniać jego rozkazy, a wówczas prefekt wskazał mu drzwi, wiodące na dół i położył rękę na ramieniu inspektora. Ten szarpnął księdza, który chwycił go za kołnierz i zaczął znosić dyrektora ze schodów. Marcinek z trudem powstrzymując śmiech, szedł za Wargulskim, który wypchnął Rosjanina za drzwi i zawrócił, wpadając na chłopca. Z niepokojem otworzył drzwi i wyciągnął malca do światła. Borowicz, myśląc, że zostanie wydalony z gimnazjum, spojrzał na niego z rozpaczą. Ksiądz zapytał go, czy wszystko widział i zakazał wspominać o zdarzeniu komukolwiek. Marcin obiecał mu, że zachowa milczenie.
8.
Gospodarzem klasy pierwszej oddziału A był pan Rudolf Leim, nauczyciel łaciny w klasach niższych. Pochodził on z niemieckiej rodziny, która przed wieloma laty przybyła do kraju i częściowo się spolszczyła. Z zamiłowania był historykiem. Po zamianie szkół wojewódzkich w Klerykowie na gimnazjum utrzymał się na posadzie, lecz ze względu na słabą znajomość języka rosyjskiego i przepis, że historii mogą uczyć wyłącznie Rosjanie, został niejako zdegradowany i zepchnięty na nauczyciela klasy pierwszej. Był służbistą, który nigdy nie opuścił ani nie spóźnił się na swoje lekcje. Leim od czasu wprowadzenia zakazu mowy polskiej w murach gimnazjum, surowo przestrzegał zasad i karał za wykroczenia wskazanych winowajców. W domu mówił jednak po polsku, ożenił się z Polką, a jego dwie córki udzielały się patriotycznie na różnych zgromadzeniach i odczytach utworów z literatury polskiej. W dni galowe Leim maszerował przez miasto ubrany w mundur z orderami, wśród których wisiał brązowy medal za stłumienie polskiego buntu, ze szpadą u boku i w pierogu, na widok którego wszyscy wybuchali głośnym i szczerym śmiechem. Profesora witał również wrzask gimnazjalistów, którzy kpili głośno i złośliwie z jego kapelusza. Mężczyzna nie słuchał rad młodszych nauczycieli, którzy upominali go, by sprawił sobie modniejszy kapelusz, tłumacząc, że stary pieróg pamięta lepsze czasy.Na lekcjach Leim nie znosił najmniejszego choćby szelestu. Do utrzymywania porządku wyznaczał kolejno dyżurnego, który przynosił kredę, dbał o atrament i pióro na katedrze oraz wypisywał na tablicy nazwiska kolegów, którzy na przerwach zachowywali się głośno. Uczniowie z pierwszych klas mówili na przerwach po polsku i nic nie było w stanie zmusić ich do rozmów w języku rosyjskim, ponieważ nie potrafili jeszcze swobodnie konwersować w tym języku. Pewnego dnia profesor Leim po wejściu do klasy dostrzegł na tablicy wypisane nazwisko Borowicza i obok niego zastrzeżenie, że ciągle głośno mówi po polsku. Dość długo czytał ów napis i w końcu zapytał, który z chłopców jest dyżurnym. Odezwał się Makowicz, wyjaśniając, że Marcinek pobił się z nim na przerwie o okładkę. Nauczyciel kazał Borowiczowi zostać dwie godziny w kozie za gadanie po polsku, po czym wezwał chłopca do odpowiedzi. Malec zerwał się z miejsca i na drżących nogach podszedł do katedry. Odczytał fragment rosyjskiej czytanki i zaczął tłumaczyć ją na łacinę. Leim przerwał mu, powtarzając, że za rozmawianie po polsku zostaje na dwie godziny w kozie, a potem zapytał, dlaczego bił się z Makowiczem. Marcin spuścił głowę i z trudem powstrzymał łzy. Tymczasem profesor zakazał mu zbliżać się do Makowicza i prosić go o ?parszywe okładki?. Zaskoczony Borowicz zerknął na niego i nagle wydawało mu się, że w spojrzeniu nauczyciela kryje się wstyd za niego i zarazem bezlitosna drwina z jego małej osoby.Iłarion Stiepanycz Ozierskij, nauczyciel języka rosyjskiego, w odróżnieniu od profesora Leima nie potrafił zapanować nad tłumem łobuziaków z pierwszej klasy. Wiecznie roztargniony, ubrany we frak ubrudzony kredą, wywoływał w klasie ogromną wrzawę, kiedy tylko się pojawił. Chłopcy głośno rozmawiali, tupali, gwizdali, grali na dzwoneczkach i przesuwali ławki. Bezradny nauczyciel, pamiętając, że pewnego razu, kiedy próbował przyłapać jednego z uczniów na dzwonieniu, przewrócił się, nie zauważywszy rozciągniętego między ławkami sznurka. Szczególnie okrutni w dręczeniu profesora byli uczniowie klas starszych: drugiej, trzeciej i czwartej. Do klasy trzeciej Ozierskij wchodził pobladły, ważąc każdy krok, oglądając krzesło, tablicę i szuflady stolika. Podczas jego lekcji nikt nie słuchał wykładów. Kiedy wzywał kogoś do odpowiedzi, przy katedrze za każdym razem stawała ta sama osoba i odpowiadała przez cały rok ten sam ustęp. Czasami nauczyciel reagował wrzaskiem na taką ignorancję, lecz wówczas uczniowie mścili się, wywołując bójkę i wywracając ławki, co kończyło się pojawieniem w klasie inspektora, który głośno potępiał profesora. Ozierskij był człowiekiem niezwykle wykształconym, znał kilka języków, lecz był tak dalece roztargniony, że po lekcjach nie potrafił trafić do swojego mieszkania. Każdego dnia pytał jakiegoś ucznia, gdzie mieszka profesor Ozierskij i kazał się prowadzić do własnego domu.W klasie pierwszej odbywały się również nieobowiązkowe lekcje języka polskiego. Nauczycielem był pan Sztetter, człowiek światły, lecz wiecznie obawiający się o swoją posadę. Obarczony liczną rodziną, żył w nieustannym niepokoju o przyszłość dzieci, a na lekcjach praktycznie nie uczył niczego. Nauczanie polskiego odbywało się cztery razy w tygodniu, między ósmą a dziewiątą rano. Uczniowie siedzieli senni, a nauczyciel drzemał podczas, gdy wzywani do odpowiedzi chłopcy tłumaczyli fragmenty z wypisów Dubrowskiego. Następnie odbywał się rozbiór zdań po rosyjsku, a Sztetter nie wymawiał ani słowa po polsku. Uczniowie uważali język polski za męczarnię, ignorując nauczyciela i traktując go pobłażliwie jako rzecz niepotrzebną i bezwartościową. Profesor czuł się w szkole jak intruz. Wiosną część chłopców opuszczała jego lekcje, a on nawet nie protestował przeciw wagarom. Niegdyś jednak i on był człowiekiem ambitnym, pisywał go gazet i przez wiele lat tłumaczył wiersze Shelleya, które chciał wydać bezimiennie. Nauczyciel arytmetyki, pan Nogacki, cieszył się wśród uczniów pierwszej klasy głębokim poważaniem. Był to człowiek niezwykle sumienny, sprawiedliwy i surowy. Nie zamierzał nikogo rusyfikować, lecz jego wykłady zmuszały chłopców do myślenia po rosyjsku. Wymagał szybkich i natychmiastowych odpowiedzi, a przez lata nauczania wypracował własny system, który przeprowadzał konsekwentnie. Gdyby jednak ktoś go zapytał, dlaczego to robi, nie potrafiłby na to odpowiedzieć.
9.
Marcinek przez lata nauki w klasie drugiej i trzeciej mieszkał u pani Przepiórkowskiej. Uczył się wtedy przeciętnie, nie czyniąc wyraźnych postępów. Dopiero w drugim semestrze trzeciej klasy wziął się szczerze do nauki pod wpływem rozmaitych okoliczności. Na wiosnę pensjonarze ?starej Przepiórzycy? w największej tajemnicy udawali się do starego parku, gdzie ukryci w gęstwinie krzaków strzelali z pistoletu. Broń przywiózł z domu Szwarc, natomiast prochu dostarczali bracia Daleszowscy, którzy powtarzali wówczas klasę czwartą. Strzelali codziennie po jednym razie, a Marcin i Szwarc na zmianę. Pistolet ukrywali w spróchniałej wierzbie, przysięgając, że nikomu nie wyjawią sekretu. Pewnej niedzieli, po nabożeństwie, chłopcy zebrali się w parku. Starszy Daleszowski nabił pistolet, młodszy trzymał pakuły do przybicia naboju, Szwarc ? worek ze śrutem, a Marcin kapiszony. Niespodziewanie usłyszeli jakiś szelest i ujrzeli żandarma. Natychmiast porzucili wszystko w krzaki i Daleszowscy uciekli. Oficer pochwycił Marcina i Szwarca i zaprowadził do gimnazjum. Nazajutrz w mieście krążyła pogłoska, że na przedmieściu złapano uzbrojonych konspiratorów. Borowicz i jego towarzysz spędzili całą noc w klasie, zmienionej w tymczasowe więzienie, przygotowując się do najstraszliwszej i ostatecznej kary. Marcinek przez całą noc nie zmrużył oka, pogrążony w bezgranicznej rozpaczy. Przypominał sobie zasłyszane historie o Sybirach, cytadelach, szubienicach i to jeszcze bardziej potęgowało jego strach. Przejęty skruchą i żalem szukał ratunku u Boga. Szwarc podszedł do sprawy wyjątkowo spokojnie. Przespał się na ławce, zjadł chleb przyniesiony przez pana Pazura dla obu więźniów i zaczął zastanawiać się, jaka czeka ich kara. Borowicz nie podtrzymywał rozmowy, więc chłopak szybko zamilkł. Około ósmej do klasy wszedł pan Majewski i kazał chłopcom przejść na drugie piętro. Marcinek ujrzał w kancelarii wszystkich nauczycieli, siedzących za stołem okrytym zielonym suknem. Słyszał bicie własnego serca, kiedy odezwał się dyrektor i oznajmił, że rada pedagogiczna wezwała rodziców winowajców, a obaj chłopcy zostają wydaleni z gimnazjum, lecz należy najpierw ustalić, czy strzelali z pistoletu nabitego prochem, ponieważ takie były wymagania władzy policyjnej. Szwarc odparł, że nie strzelał z żadnej broni. Borowicz uznał, że obrona przyjęta przez kolegę może okazać się zgubną i przyznał, że strzelał z pistoletu, lecz nie był on nabity. Profesorowie nieoczekiwanie roześmieli się głośno. Obu więźniów wyrzucono za drzwi i kazano, aby pan Pazur zamknął ich w kozie. Kiedy rozpoczęły się lekcje, chłopcy udali się do klasy, gdzie usłyszeli, że zostali skazani na kolejną kozę o chlebie i wodzie.To wydarzenie i związane z nim lęki przygnębiły Marcinka. Pozostanie w gimnazjum przypisał wstawiennictwu matki i po opuszczeniu kozy natychmiast poszedł do kościoła. Znalazł ciche i ustronne miejsce pod chórem i uklęknąwszy, modlił się żarliwie do wieczora. Następnego dnia wczesnym rankiem ponownie zjawił się w kościele i od tej pory wstawał wcześniej, by przed lekcjami pomodlić się. Pewnego dnia wysłuchał kazania jednego z wikariuszy, który tłumaczył wiernym, że modlitwa z czasem staje się przyjemnością. Chłopiec zaczął początkowo odmawiać tylko pacierz, z czasem odmawiał wiele modlitw w różnych intencjach. Dzięki obudzonej w duszy malca religijności rozwinęła się w jego świadomości ufność. Zaczął wierzyć, że swoimi prośbami zdoła wyjednać wszystko, składał obietnice, a czasami skarżył się Bogu. Zaczął się lepiej uczyć, uzasadniając to wyższą potrzebą serca. Pobożność osłodziła nieco sieroce życie małego Borowicza. Na nowo zaczął czuć bliskość matki, której zwierzał się z każdej troski, smutku i radości. W jego sercu zrodziła się pewność, że nic mu się nie stanie, ponieważ podlega opiece boskiej. Codziennie o tej samej porze do kościoła przychodził pewien mężczyzna, który pobierał miesięcznie dwadzieścia rubli pensji i miał kilku drugorocznych synów w różnych gimnazjach. Stał on obok skrzyni ze świecami i modlił się do godziny ósmej. Marcinek nie dostrzegał jego ubóstwa, lecz widział w nim współtowarzysza w modlitwie. Tylko raz spotkał nieznajomego na ulicy. Dopiero w świetle dziennym zauważył, że twarz starego pana jest mizerna, a odzież zniszczona. Mijając chłopca spojrzał na niego i uśmiechnął się. Borowicz poczuł głębokie wzruszenie i zrozumiał, że kiedy cnotliwe dusze po śmierci stają przed obliczem Boga, pozdrawiają się takimi właśnie anielskimi uśmiechami.
10.
Po zaliczeniu egzaminów Marcinek otrzymał promocję do klasy piątej i wrócił na wakacje do Gawronek. Pan Borowicz przez te lata postarzał się znacznie, gospodarstwo podupadło, a dom powoli zmieniał się w ruinę. Zniszczone sprzęty pokryte były kurzem, brakowało odzieży, a niegdyś piękne klomby, pielęgnowane przez panią Helenę, zostały rozkopane przez zwierzęta. Marcinek zjawił się w domu rodzinnym pod koniec czerwca, w czasie sianokosów. Następnego dnia ojciec obudził go o świcie i kazał iść na łąkę, aby pilnował kosiarzy. Przed wyjściem chłopca, ojciec dał mu dubeltówkę i torbę myśliwską, a malec rzucił mu się do rąk. Pobiegł nad staw i nagle z wody zerwały się cztery kaczki. W duszy Borowicza rozbudziła się myśliwska namiętność, lecz najpierw postanowił odwdzięczyć się ojcu za pozwolenie korzystania z broni i sumiennie wypełnić obowiązki dozorcy. Po chwili nadeszli chłopi. Marcin pozdrowił ich i zasiadłszy pod olszyną, zaczął oglądać fuzję. Kiedy słońce pojawiło się nad górami, podszedł nad brzeg rzeki i spod jego nóg zerwał się bekas. Chłopiec wystrzelił, lecz nie trafił w ptaka. Zaczął skradać się cicho i za zakrętem dojrzał dwie kaczki. Rzuciwszy się w trawę podpełzł bliżej, całkowicie pochłonięty polowaniem. Kiedy pan Walenty zjawił się na łące około siódmej dostrzegł w oddali sylwetkę syna, który cały czas starał się ustrzelić jakiegoś ptaka. W końcu Marcin dotarł do lasu i usłyszał śpiew. Za krzakami ujrzał małą dziewczynkę, pasterkę, która na jego widok zaczęła uciekać z głośnym płaczem. Tego dnia mały Borowicz wędrował po lesie, zapominając o śniadaniu, obiedzie i podwieczorku. Wrócił do domu w nocy i nie dostawszy od ojca nagany, całkowicie oddał się nowej pasji. Wstawał o świcie, brał dubeltówkę i znikał na wiele godzin. Jego polowania polegały głównie na tropieniu ptaków. Błądząc po okolicy zachodził często do pobliskich wsi, które rozciągały się u podnóży wzgórz. Mieszkali tam ludzie, którzy nadal przestrzegali prastarych wierzeń, obyczajów i praw. Prawie wszyscy byli kłusownikami. W Bukowcu mieszkał chłop Scubioła, który wywłaszczył z siedzib wielu mieszkańców, a innych ujarzmił. Miał ogromne gospodarstwo, udzielał pożyczek każdemu, kto się do niego o to zwrócił, a procent odbierał w płodach naturalnych. Wielu biedniejszych włościan stało się z czasem parobkami Scubioły. Najbiedniejszą wioską w okolicy były Gawronki, liczące osiemnaście gospodarstw. Chłopi posiadali nie więcej niż trzy morgi gruntu, żaden z nich nie miał konia. Zimą krowy, cielęta i kozy mieszkały w izbach razem z ludźmi. Wieś położona była pod górą i spływające wody przez wiele lat niszczyły urodzajne gleby. Kiedy zbliżał się czas orki, gawrończanie udawali się do Scubioły z prośbą o pożyczenie koni czy też parobka, a w zamian chłop pobierał rozmaitą zapłatę. Najuboższym chłopcem w Gawronkach był Lejba Koniecpolski, który do orki pożyczał od sąsiada krowę, a do brony zaprzęgał sam siebie lub żonę. Rodzina Koniecpolskich była liczna i mieszkała w pochylonej chacie z jedną izbą. Lejba był rzemieślnikiem ? wyrabiał z rzemienia trepy o drewnianej podeszwie. Zimą skupywał stare buty. Wiosną sprzedawał chodaki, lecz latem jego rodzina żyła w skrajnej nędzy, a Lejba wówczas jeździł do miasta i przywoził chleb, który sprzedawał we wsi, zarabiając po dwa grosze na jednym bochenku. Najgorszą jednak porą roku dla Koniecpolskich był czas, kiedy wszyscy ze wsi szli na roboty

Dodaj swoją odpowiedź