Literacki eksperyment za daleko posunięty Mario Vargas Llosa „Pochwałą macochy” przekroczył bodaj wszystkie możliwe granice. Swoją erotyczną opowiastką prowadzi bowiem czytelnika w takie rewiry realizmu, dosłowności, pikanterii, perwersji, seksualnych marzeń i fizjologicznych wręcz opisów, że nie wiem, czy można w sensie technicznym, a już na pewno nie w sensie etycznym, pójść jeszcze dalej. Pióro Llosy tym razem pisało kierowane chyba podszeptami jakiegoś demona wyuzdania i przebiegłości. Pomimo wcześniejszej lektury „Ciotki Julii i skryby” oraz „Szelmostw niegrzecznej dziewczynki”, po której były mi już znane erotyczne zainteresowania Autora, czytelnicze zderzenie z „Pochwałą…” wzbudziło we mnie zdumienie, oburzenie, a nawet zniesmaczenie. Nie straciłam wszelako zaufania do samego warsztatu Vargasa Llosy. Albowiem propozycja zbudowania opowiastki w formie swoistych obrazków, mających za swój temat na przemian główny wątek „Pochwały…”, czyli historię macochy, jej męża i pasierba, oraz wątki poboczne, swego rodzaju ilustracje, będące opisem zamieszczonych w tekście kopii obrazów przedstawiających początkowo postaci mityczne, następnie formy abstrakcyjne, a wreszcie postaci biblijne, taka propozycja budowy utworu wydaje się być intrygująca. Skądinąd wiadomym jest dla miłośnika peruwiańskiego pisarza, że nie jest to zabieg odosobniony w jego twórczości. Podobne przeplatanie wątku głównego z pobocznymi w następujących po sobie częściach powieści możemy odnaleźć w „Ciotce Julii…”, gdzie miejsce opisów obrazów z „Pochwały…” zajmują radiowe opowieści tworzone przez tytułowego skrybę na potrzeby Radia Panamerykańskiego. Dobrane w książce kopie współbrzmią z historią erotycznych doznań doñi Lukrecji, don Rigoberta i panicza Alfonsia, stanowiąc ich ilustrację, przedłużenie, wytłumaczenie, wręcz swoistą mityczną, abstrakcyjną lub biblijną (sic!) ikonę. Zniesmaczył mnie realizm, którego nie bałabym się nazwać hiperrealizmem. Opisy wieczornych ablucji don Rigoberta, pieczołowita analiza fizjonomii i anatomii, przegląd jego erotycznych fantazji, przygód miłosnych Lukrecji oraz jej pasierba (sic!), przeplatanych mitologicznymi lub fantasmagorycznymi opowieściami o rozpalanych żądzą ciałach bogiń czy królowych, a wreszcie jakichś pokręconych potworów na poły ludzkich na poły cyklopowych. Oto co serwuje nam Llosa w „Pochwale…”. Moje oburzenie nie byłoby może takie wyraziste i prawdziwe, gdybym odczytała bądź co bądź literacki eksperyment Peruwiańczyka li tylko jako warsztatową zabawę pisarza, grę obrazów, szlifowanie i tak już sprawnego pióra. Pobrzmiewa we mnie jednak jakaś smutna nuta po lekturze książki. Odczytałam ją bowiem jako aluzję zepsucia najbardziej świętych i czystych dotąd obszarów ludzkości. Oto bowiem Llosa sugeruje czytelnikowi, że niewinność dzieci, której tak strzegą bodaj wszystkie kultury świata, przez którą prawo i etycy walczą z pedofilią i dziecięcą pornografią, a cała dotychczasowa literatura roi się od dobrych i nieskalanych postaci w wieku pacholęcym kontrastowo zestawianych z dorosłą przebiegłością i wyuzdaniem, otóż Autor sugeruje nam jakoby rzecz miała się w rzeczywistości zgoła odmiennie. To nie tytułowa macocha zwodzi swego pasierba i deprawuje jego młody umysł. To Alfonsio, nomen omen!, rozkochuje w sobie Lukrecję, zaciąga ją do łóżka, kosztuje pierwszych miłosnych uniesień, niewinnie opisuje swoje przygody w szkolnym wypracowaniu, nadając mu tytuł „Pochwała macochy”, po czym z miną niewiniątka przedstawia swoje wypociny ojcu, doprowadzając do wyrzucenia macochy z domu. Jakby wszystkiego było mało, w epilogu wyznaje służącej, że cała ta przebiegła historia wydarzyła się ze względu na nią, aby mógł zostać z Justysią sam na sam. Llosa w swych sugestiach idzie jednak jeszcze dalej. Ostatnia opisywana kopia przedstawia scenę Zwiastowania. Autor podkreśla prostotę Marii, jej niewinność, brak obycia w kontaktach z ludźmi, sugeruje, iż jej zgoda wynikła nie tyle ze świętości, co ze wstydliwości, która nie pozwoliła jej wyrazić swego zdumienia wizytą dziwnego młodzieńca i jego tajemniczą zapowiedzią. W rzeczywistości Maria myślała o mężu i dzieciach, choć może nie tak, jak jej koleżanki. Czyżby Llosa próbował powiedzieć, że nawet święci nie są stale zajęci sprawami ducha i religii, że także ich niewinność to niekoniecznie czystość, a bardziej nieświadomość, że gdyby ich uświadomić, to zakosztują w nieczystości i stracą swoją świętość? Doprawdy nie wiem, co sądzić! Nie wiem także, czy polecać czy zakazywać. Nie chcę mieć niczyjej niewinności na sumieniu.
Mam wielką prośbę... Czy ktoś mógłby mi napisać recenzje obojętnie jakiej książki ? Bardzo proszę to pilne...
Odpowiedź
Dodaj swoją odpowiedź