Mój instrument doprowadza mnie do szaleństwa. Jak jakiś utwór nie wychodzi całymi dniami chodzę zrozpaczony i nadąsany. Miewam huśtawki humorów. Jednak gdy coś mi wychodzi, ciągnę to bez końca i zostawiam wszystko w tyle. Zachwycam się każdym zagranym przezemnie utworze. Od prostego utworu sto lat po preludia Chopina. Mój instrument staje sie dla mnie drugą osobą której poświęcam niezmiernie dużo czasu, opanowując umiejętności do maksimum. Nie widzę poza nią świata. Jest ona jedynym czymś co sie w życiu liczy.
Instrument może doprowadzić do szaleństwa. Ciągłe ćwiczenie w kółko tego samego fragmentu, aby później dobrze wyszło. Gdy się zaczyna grać mozna zgłupieć; uczenie się trzymania instrumnetu, jak się wydobywa dźwięk. Wieczne poprawianie. Żle, nieczysto, za głoośno, za cicho... Ćwiczy się jeden utwór kilka tygodni, miesięcy, by w 5 minut zagrać go przed komisją lub publicznością. W orkeistrze ciągłe poprawianie jednej sekcji; to za szybko, za wolno, źle. Ale ta praca jest naprawdę warta cierpień, bólu. Po kilku latach grania doceniają ludzie to co się robi. Poza tym jeśli się kocha grać, nie zostawi się instrumentu dla jednego, niewchodzącego kawałku.