Piotrkowski Festiwal Sztuki I Muzyki

Piotrkowski Festiwal Sztuki i Muzyki
O ile przyjęło się nazywać człowieka ,,zwierzęciem tworzącym kulturę’’, tak śmiało można nazwać go istotą cyklicznie popełniającą te same błędy, w której od czasu do czasu potrafią odnaleźć się jednostki potrafiące przełamać bariery niekończącej się nudy i stagnacji. Takim fetyszem wśród obecnej propagandy kulturowej jest PiotrkOFF Art Festiwal. Zorganizowany już po raz drugi , pomiędzy 8 a 10 października jest odpowiedzią na potrzeby prężnie rozwijającego się miasta i jego mieszkańców oraz świeżym i zaskakującym na arenie popowej sieczki, alternatywnym odstępstwem od tego co prezentuje nam dzisiejsza komercja zwana XXI wiekiem.
Człowiekiem, który z pełnym przekonaniem odważył się podnieść rękawice jest Bartek Borowicza - odpowiedzialny za część artystyczną widowiska postawił nie tylko na sztukę emocjonalną ale i wizualną, dostarczając odbiorcom zupełnie nowych wrażeń. Jako czynny i zarazem bierny obserwator świata rozrywkowego, z ekscytacją a zarazem niepokojem ,,odwiedziłam’’ festiwal oczekując zupełnie nowej aranżacji i możliwości jaką niesie za sobą kulturalna strona mojego miasta.
,,Muzyka dziurawi niebo’’ Charles Baudelaire
8 października, o godzinie 19 w kościele ewangelicko - augsburskim nastąpiło otwarcie festiwalu. Od pierwszego otwarcia drzwi i do ostatniej osoby, która przewinęła się przez mury starego klasztoru towarzyszyła mu atmosfera duchowego spokoju. Nie wiadomo jednak, czy miało na to wpływ nietypowe miejsce czy wykonawcy, którzy jako dzielni przedstawiciele świata muzyki ruszyli na spotkanie z piotrkowską, acz wymagającą widownią. O ile jedni mogli napawać się widokami barokowego ołtarza wieńczącego porządek nad głowami ,,wiernych’’, drudzy wsłuchiwali się w dźwięki, jakie roznosiły się po XVII sklepieniu.
SelFbrusch oraz Nathalie And The Loners to wykonawcy, którzy jako pierwsi pojawili się na kościelnych deskach tegorocznego festiwalu. O ile czeski wykonawca nie przypadł mi do gustu, tak śpiewająca i grająca przy wsparciu instrumentów klawiszowych Natalia Fiedorczuk zachwyciła mnie swoim niebezpiecznie elektryzującym głosem i na pozór prosta, melancholijną muzyką, w której odnaleźć można zaczepne teksty. Dla osób, które choć trochę zaznajomione są z kręgiem muzyki alternatywnej, mogą doszukać się w twórczości młodej artystki brzmień podobnych do tych , które towarzyszą jednej z czołowych piosenkarek na świecie -Tori Amos. Zafascynowana twórczością Natalii, podążyłam za jej krokami szukając dalszych informacji na jej temat. Wcześniej mi nieznana dziś wkradająca się do mojego odtwarzacza, Natalii to songwriterka pochodząca z Poznania, tworząca w klimatach lo-fi. ,,Go Dare’’, to pierwszy solowy projekt dziewczyny grającej do tej pory w zespołach Orchid i Happy Pills. Ale i na pewno nie ostatni, który zostanie wydany przez młodą wokalistkę, potrafiącą zjednoczyć sobie serca wielu ludzi.


,,Wszystko płynie…’’ Czyli drugi dzień zmagań z piotrkowską kulturą
Będąc zwierzęciem kulturalnym i w pełni świadomym swoich potrzeb, z nosem wiecznie węszącym i poszukującym nowych wrażeń, dotarłam do Ośrodka Działań Artystycznych mieszczącej się na ulicy Sieradzkiej. O ile poprzedni dzień przyniósł miłe wrażenia słuchowe, tak drugi miał już dotrzeć do głębszych obszarów mojej szarej strefy. Zaskoczyła mnie nie tyle kameralna atmosfera lecz kolaż zimnych i ciepłych świateł, skupiający na sobie uwagę, baśniowe obrazy oraz kino mniejszej grozy, które dopełniło wyjątkowe występy w piotrkowskiej galerii. Wystawa prac Juliusza Marwega, koncert Peter J. Birch’a czy tez występ zespołu The Washing Maschine, to sobotnie propozycje PiotrkOOF Art Festiwal. Na szczególne uznanie w oczach widowni biorącej udział w październikowej imprezie, zasługują bezimienne prace Juliusza Marwega, jednego z czołowych artystów piotrkowskiej strony artystycznej.
Niepiśmienna wystawa Marwega to jedna z tych, która na trwałe pozostawia w odbiorcy niedosyt, zmuszając go do ciągłych powrotów i zatapiania się na nowo w bogatej fakturze jego dzieł. A jest w czym. Jak sam artysta mówi o sobie ,,Myślę , marzę, kocham, maluję’’. Ciężko nie przyznać mu racji, kiedy wchodząc do maleńkiej galerii na Sieradzkiej, zostajemy pochłonięci przez masę energetycznych kolorów i lekkiej a zarazem wyczerpującej techniki malarskiej. Cykl życia, dnia i nocy, miasta i nie zmęczonej cywilizacją przyrody to jedna z moich interpretacji dzieł tego twórcy. Intensywne, wręcz rażące pomarańcze przechodzące w czyste niczym nie zakłócone żółcienie, kojące róże i fiolety, momentami skażone odcieniami czerni i bieli, nocne barwy granatu, szafiru czy błękitu uwydatniają tylko skomplikowaną a czasami nawet mylącą fakturę obrazów. Ciężko bowiem nie w paść w popłoch kiedy stojąc przed jednym z płócien na zmianę doznajemy rozchwiania intelektualnego, nie mogąc sklasyfikować metody oraz techniki ich wykonania. Ja sama, stojąc z nimi ,,twarzą w twarz’’ doznałam niejednokrotnie poczucia zażenowania i zwykłej bezsilności, kiedy to co wydawało się czystą, rozświetloną kliszą posypaną barwnym konfetti, okazało się unizmem czy też nadrealizmem, pełnym współczesnej symboliki i znaczeń. Pracochłonna, wymagająca ogromnego skupienia faktura obrazu, przywodzi na myśl delikatne sploty oraz zagłębienia tkanin, mogących z czystym sumieniem posłużyć za wzór dla niejednego kreatora mody.
Jednak prace uzdolnionego malarza, to nie jedyne atrakcje jakie czekały na piotrkowian. Na umownej scenie wśród odrealnionych obrazów pojawiło się jeszcze kilka postaci. Jedną z nich był Peter J. Birch. Ten zaledwie 19-letni songwriter z Wołowa zdążył już wydać solowy, debiutancki album na, którym znalazły się 4 mocne, wyraziste kawałki. Premierowy album ,, In my island’’, jest nie tylko dobrą, poprawną muzyką młodego wokalisty ale również nadzieją dla alternatywnej sceny muzycznej. W piosenkach Petera nie tylko dominuje spokojny głos, wspomagany brzmieniem gitary ale dodatkowe ukryte dźwięki, które dodają charakteru utworom zgromadzonym na albumie. Pomimo chłodu, publiczność i tym razem dopisała, oblegając galerie. Nie inaczej było w przypadku grupy, która pojawiła się już bardzo późnym wieczorem.
Dr. Caligari and The Washing Mashine
Dla tych bardziej i mniej wytrwałych badaczy sobotniego wieczoru czekała nielada atrakcja. The Washing Mashine, to ostatni ale zarazem najlepszy zespół jaki wystąpił w czasie sobotniego wieczoru. Grająca od zaledwie trzech lat kapela, o mylącej nazwie sprzętu AGD, dała show o którym ciężko zapomnieć.
Pochodząca z Łodzi i Poddębic młoda grupa muzyków, na nowo ożywiła jeden z najbardziej przełomowych filmów w historii kina. W czasie półtoragodzinnego występu zagrała ścieżkę dźwiękową do filmu ,,Gabinet Dr. Calligari’’, dając tym samym przykład zebranym słuchaczom, że stare nie zawsze oznacza zapomniane, a na pewno nie bezużyteczne. O ile w filmie jesteśmy świadkami wybudzenia ze snu lunatyka, tak sami po pewnym czasie wpadamy w trans, z którego jedynie sami twórcy mogą nas wyciągnąć.Z resztą ciężko nie zatracić świadomości i nie poczuć dreszczyku emocji, kiedy serce utworów wybija perkusja, nadająca zupełnie nowy rytm, będący często parasystolicznym. Zderzenie dwóch światów, sceny muzycznej i malarskiej, sprawiło, że zwykły biorca, poczuł się jak bohater najlepszych książek grozy i fantasy.
Niedzielne popołudnie z rzeźbą.
Sztuka współczesna zawsze pozostawia pewien niedosyt, mnóstwo pytań czy też nadinterpretacji. Nie inaczej było z wystawą Marka Wagnera, którego dzieła wystawiono w drugiej siedzibie Ośrodka Działań Artystycznych, mieszczącej się na ulicy Dąbrowskiego.
Jest milion rzeczy, które mogą przyjść nam do głowy, oglądając wystawę. Pierwsza z nich to czym kierował się artysta, druga: po co, trzecia: czy jest ona użyteczna, a czwarta: czy dostrzegamy w niej coś więcej niż zwykłą ,, kupkę odpadków’’. Ja muszę przyznać, że sztuka współczesna budzi we mnie pewne skrajne emocje. Zaczynając od zdegustowania a skończywszy na niekiedy infantylnym zachwycie. Tym razem moje emocje były jednak wypośrodkowane. Wchodząc do szczelnie białego pomieszczenia , w maleńkiej galeryjce odnalazłam zupełnie różne kompozycje. Jedne bardziej udane, drugie mniej.
Każda z rzeczy, jaka znalazła się w czterech ścianach białej geometrii, miała zapewne podobny motyw, którego mi w ostateczności nie udało się odnaleźć. Ciężko bowiem zrozumieć sens w wystawianiu dużej, gumowatej hybrydy o głowie karpia, czy też zamkniętego w szklanej ,, pułapce’’ graba stojącego na przymocowanej do ściany półce. Jedyne co zdołało przykuć moją, i tak już rozbieganą uwagę to figury, przedstawiające ciała chartów z ludzkimi głowami, podświetlonymi żółtymi i pomarańczowymi światełkami, na pozór przypominającymi harpie, sfinksy czy też mitologiczne stworzenia. W późniejszym czasie, czytając katalog poświęcony wystawie Wagnera o wdzięcznym tytule ,, Zabawki, zabaweczki’’, dowiedziałam się, że myślą przewodnią pokazywanych dzieł było dzieciństwo... Być może, autor stwierdził, że wystawianie niekiedy przerażających, wręcz odpychających figur obudzi w ludziach wspomnienia z dzieciństwa. We mnie ta wystawa pozostawiła , jedynie spory niesmak, utwierdzając mnie tylko w przekonaniu, że sztuka współczesna to niekiedy wielka kpina, którą rozumieją jedynie ich twórcy.

I tak ,, błądząc’’ po szarej strefie PiotrkOOF Art Festiwal dobiłam w końcu do brzegu. Sztuka przemówiła. Ja zaś usatysfakcjonowana dawką multitwórczości, która przywitała mnie w czasie trzech zupełnie różnych dni, udałam się na zasłużony odpoczynek. Miałam wystarczająco dużo czasu na przemyślenia dotyczące imprezy.
Piotrkoof Art. Festiwal to zdecydowanie jeden z tych nielicznych okresów w dziejach miasta kiedy zarówno starsi i młodsi mogą wspólnie zajadać z jednego gara, bez niepotrzebnych komentarzy.
To jedna z nielicznych imprez, która inspiruje i pozwala na dowolny, niczym nie przymuszony kontakt ze sztuką. Łączy te mniejsze i większe w dzieła, w jeden spektakl, w którym każdy ma swoje miejsce.
I jedyne co boli to strach, że PiotrkOOF Art. Festiwal może nie przetrwać w tych chwiejnych, będących globalną papką czasach.

Dodaj swoją odpowiedź