"Wielkie charaktery jak latarnie morskie świecą daleko w ciemności". Przytoczone słowa uczyń mottem Twoich rozważań o autorytetach i wzorcach młodych ludzi przełomu XX i XXI wieku. Odwołaj się do materiału literackiego, filmowego i własnych p

Ludzie zawsze poszukiwali wzorów czy autorytetów z różnych powodów: czasami był to ktoś, do kogo można się upodobnić, tak w wyglądzie jak i zachowaniu, innym razem człowiekiem kierowała potrzeba złożenia na kimś odpowiedzialności za własne postępowanie.
Najdoskonalszym przykładem był Bóg. Tworząc człowieka na obraz i podobieństwo Swoje, brał odpowiedzialność za to wszystko, co ten na ziemi zrobił. Stwórca czekał, bo wiedział, że ostatecznie przecież i tak dojdziemy do tego jedynego miejsca.
Zatem istota ludzka na przestrzeni wieków prowadziła taki żywot, by Pan nie mógł jej zbyt wiele zarzucić. Autorytetem był wówczas On, z wzorcami było znacznie gorzej.
Wprawdzie Biblia proponowała doskonałe przykłady, wzorce osobowościowe, ale okazywało się, że natura człowieka niechętnie brała przykład z Nazareńczyka. Czytelnik żywiej był zainteresowany

„Co stało się z Barabaszem? (...)”
(Z. Herbert „Domysły na temat Barabasza”)

bo stanowił dobry temat do analiz, dociekań, był taki „z krwi i kości”, bliski zwykłemu człowiekowi. Postać Chrystusa mniej zajmowała uwagę czytelnika nawet podmiot liryczny podsumowuje:

„...A Nazareńczyk
został sam
bez alternatywy”
(tamże)

Był dla przeciętnego odbiorcy zbyt doskonały idealny, zbyt boski. Chociaż w swoim cierpieniu taki ludzki.
Nawet starożytni Grecy przestrzegali starannie rozdziału między światem bogów, a rzeczywistością ludzi. Mieszkańcy Olimpu komplikowali losy ludzkie, gmatwali je i doprowadzali często do tragedii. Ludzie nie śmieli krytykować boskich decyzji, składali ofiary i nie próbowali się do bogów zbliżyć.
Poeta żyjący w drugiej połowie XX wieku, który patrzy na posąg bogini, odkrywa, że:

„...Nike ma ogromną ochotę
podejść
pocałować (...) w czoło.....”
(Z. Herbert „Nike która się waha”)

młodego człowieka, „samotnego młodzieńca”, którego los dobiega kresu. Ten chłopiec uwikłany w historię, a który „niedługo zginie” jest dla odważnej, nieśmiertelnej Nike bohaterem. Herbert przerzuca akcenty: to nie człowiek szuka wielkich charakterów, autorytetów, czy wzorców – to bogowie mogą podziwiać człowieka. Zwłaszcza, że człowiek „zrodzony został pod gwiazdą Kaina” (Z. Herbert „Barbarzyńca w ogrodzie”). Stwórca nie pozostawił mu zbyt wielu szans.
Albert Camus przełożył historię jednostki na los Syzyfa. W eseju „Mit Syzyfa” powiada o swoim bohaterze: „za pogardę dla bogów, nienawiść śmierci i umiłowanie życia zapłacił niewypowiedzianą mękę: całe istnienie skupione w wysiłku, którego nic nie skończy. Oto cena, jaką trzeba zapłacić za miłość do tej ziemi...”. Francuski noblista powiada, iż tragizm mitu zasadza się w tym, że bohater jest świadomy i „kiedy ze szczytu idzie ku kryjówkom bogów, jest ponad swoim losem. Jest silniejszy niż jego kamień” (A. Camus „Mit Syzyfa”).
Ta pewność Camusa rodzi pytanie: skąd się biorą wielkie charaktery, gdzie się rodzą, kiedy zaczynają, jak powiedział K. Irzykowski „jak latarnia morska świecić daleko w ciemności”?

W odległej epoce średniowiecza tylko Bóg mógł poszczycić się przywilejem wielkości. Stwarzając świat i człowieka miał nad losem ludzkim ogromną przewagę. Ale człowiek potrzebował autorytetów i wzorów bliżej siebie, w kręgu codzienności, co tłumaczą słowa poety:

„...a naprawdę Go szukałem
i błądziłem w noc burzliwą pośród skał
piłem piasek jadłem kamień i samotność
tylko Krzyż płonący w górze trwał
i czytałem Ojców Wschodu i Zachodu
opis raju przesłodzony – zapis trwogi –
i sądziłem, że z kart książek Znak powstanie
ale milczał – niepojęty Logos...”
(Z. Herbert „Homilia”)

w których zawarł w nich żal, rozczarowanie i ból. Jednak już wtedy człowiek dostrzegł ratunek w miłości. I uciekał w nią przy każdej nadarzającej się okazji. Najstarszą i najpiękniejszą historią miłosną była opowieść o wielkim uczuciu Heloizy i Abelarda. Podobny los spotkał Izoldę i Tristana bohaterów starofrancuskiego romansu znanego już w XII wieku, a dopiero w 1900 roku za sprawą Józefa Bediera rozpropagowanego szerzej. Kochankowie byli prawdziwie wielkimi charakterami, skoro wybrali śmierć z miłości a nie życie bez miłości. To dla współczesnego czytelnika nie tyle piękna poetycka historia o tragicznych kochankach, to polemika nad wyborem: honor czy miłość? Nastoletni człowiek, kształtujący swój charakter, kreujący swą osobowość – uważnie przygląda się i przysłuchuje tej dyskusji. Pomimo że tak brutalnie przerwana przez ludzką zawiść, przetrwała wieki i motywy jej odnajdujemy w twórczości współczesnych artystów słowa – u Haliny Poświatowskiej, czy Jonasza Kofty.
Znacznie bliższa nam epoka romantyzmu jeszcze raz powróciła do wielkich ludzkich uniesień, przekształciła miłość między ludźmi w patriotyzm, bo determinowała ją do tego sytuacja polityczna.

Kiedy bowiem od 1795r. ojczyzna utraciła niepodległość, Polacy z przerażeniem stwierdzili, że nic już nie pozostało z dawnej świetności. Dlatego zaistniała konieczność kreowania autorytetów i wzorców moralnych, idealnych bohaterów, niezbędnych przy próbach odzyskania niepodległości.
Przez 123 lata w Panteonie rodzinnych wielkości przewijali się różni bohaterowie: była wśród nich Emilia Plater („Śmierć Pułkownika” A. Mickiewicz), tytułowy Kordian J. Słowackiego, który deklaruje, że jest człowiekiem, którego trudno przekonać do obrony różnych ideałów. Jest zbyt młody i rozczarowany światem. Stawia przed sobą hamletyczny problem – „żyć albo nie żyć”. Twierdzi, że poznał już zagadki świata, lecz ma świadomość, że nie potrafi ich już rozwiązać, a wzorce te są poniekąd przestarzałe. Zestawia je z krzyżem, który jest spróchniały u podstawy i zagraża kolejnym pokoleniom. Za swoje zadanie uważa demistyfikację tych ideałów, wskazując, że są one dla ludzi współczesnych nieważne i fałszują rzeczywistość. Kordian to osobowość nieprzeciętna, bogata i skomplikowana, przez historię skazana na konieczność dokonywania wyborów. J. Słowacki po mistrzowsku ukazał emocjonalne i intelektualne bogactwo wnętrza bohatera, który nie tylko zmienia się na oczach widza, ale jest jeszcze po ludzku prawdziwy.
Podobnie postępuje z Konradem, wadzącym się z Bogiem w III części „Dziadów” Adama Mickiewicza. Kazał mu dostrzec w sobie boską wielkość i siłę, która jest zdolna stworzyć świat na nowo. Jego miłość do narodu jest bliska ideałowi. Konrad uważa, że gdyby Bóg dał mu władzę, stworzyłby lepszy świat, niż ten, który zna.

„Daj mi rząd dusz (...) Większe niźli Ty
zrobiłbym dziwo, zanuciłbym pieśń szczęśliwą.”
(A. Mickiewicz cz.III „Dziady”)

Również podstępny Wallenrod gotowy jest na każde wyzwanie („Konrad Wallenrod” A. Mickiewicza). Kocha on ponad wszystko ojczyznę, płacze jej łzami i cierpi za nią.

„Jam miłość (...)Jam niebo za młodu umiał
poświęcić dla sprawy narodu.”
(A. Mickiewicz „Konrad Wallenrod”)

I chociaż autor wyznał przyjaciołom, że nie był zadowolony z tego utworu, to kazał tytułowemu bohaterowi zachować się w sposób absolutnie heroiczny: dla wyższego celu, dla ojczyzny poświęcić wszystko – miłość kobiety, własny honor i dobre imię. Podejmie zatem walkę, która będzie sprzeczna z jego poglądami na etos rycerski, uczciwość, szlachetność, sprzeczna ze wszystkimi zasadami chrześcijańskimi.

W kreowaniu postawy Konrada Wallenroda zbliżył się A. Mickiewicz do poglądów Machiavellego, który powiedział: „gdzie chodzi o istnienie albo nieistnienie, o byt lub śmierć ojczyzny należy chwycić się każdego środka, który ratuje wolność i życie ojczyzny” (Niccolo Machiavelli „Historie florenckie”). Nie zabrakło w tej walce wiernej, kochającej, heroicznej Grażyny A. Mickiewicza („Grażyna” A.M.).
XX wiek sprawił, że poza odzyskaną wolnością posiedliśmy zupełnie nową mentalność, w której ojczyzna nie była już tą świętą, szanowaną, opisywaną Matką. Ludzie podchodzili do tradycji w sposób wybiórczy: brali z dekalogu tylko to, co było im potrzebne.
Nowe sytuacje, nowe wyzwania i nowe charaktery rodziły się w tyglu zdarzeń. Nie zawsze były to postawy godne naśladowania. Wielkość przesłania jakość, a w masie zupełnie zatraciła się jednostka.
Ten wiek przyniósł jeszcze jedno porażające niebezpieczeństwo: nacjonalizm. Już wkrótce następstwem będzie Holocaust i próba usunięcia całej populacji jednego narodu w sposób barbarzyński.

Sytuację, która sprawiła takie przemieszanie pojęć, stworzyli ludzie. Doprowadzili do dramatycznych lat 1939 – 1945, kiedy wielkie charaktery kształtowały się i dojrzewały w morzu nieludzkiego okrucieństwa. Lata okupacji, czas obozów koncentracyjnych oraz gett zakładanych dla ludności żydowskiej do dziś budzą niepokój, zażenowanie i uzasadniony wstyd.
R. Polański, uciekinier z krakowskiego getta, po 50-ciu latach opowiedział swoją historię o wielkim artyście, o muzyku Władysławie Szpilmanie. Polski Żyd, starannie wykształcony między innymi w Berlinie, niezwykle utalentowany pianista, wielka osobowość to człowiek, który nie może uwierzyć w to, co się dzieje dookoła niego. Chce żyć normalnie, pracować, pomagać innym. Nie chce uciekać, jak robią to przyjaciele. Szpilman uważa, że Warszawa jest jego miastem, że ma moralne prawo, aby tu żyć. Kolejne upokorzenie przyjmuje z godnością: opaska z gwiazdą, przeprowadzka do getta. Praca wśród morza niegodziwości nie deprawuje go: uważnie wykonuje to, co umie najlepiej – gra na fortepianie. Podczas kolejnych prób likwidacji getta trafia z rodzeństwem i rodzicami na Umschlagplatz – miejsce, z którego wysyłano nieszczęsnych do obozu, na śmierć.
Przypadek sprawi, że nie wyjedzie z rodziną. Kolejne dni, tygodnie, miesiące, to schodzenie na samo dno upodlenia. Tak się kształtuje wielkość charakteru, tak się dorasta do bohaterstwa.
Władysław Szpilman przynosił, z narażeniem życia, broń do getta, gdy wychodził do pracy poza mur. Sam nie włączył się do działań spiskowych, ciągle wydawało mu się, że nie jest odpowiednim człowiekiem na bohatera. Kiedy zdecydował się na pozostanie po aryjskiej stronie – musiał się ukrywać. Przyjaciele przygotowali mu mieszkanie – skrytkę w kamienicy zamieszkałej przez Niemców. Przez wiele tygodni będzie zmuszony zachowywać się bezszelestnie. Okres likwidacji getta, powstanie warszawskie a później życie w opuszczonych ruinach – to czas najgorszej próby. Nieoczekiwane spotkanie z Niemcem uświadomi Szpilmanowi, że właśnie wyczerpał się limit jego szczęścia. Że to już koniec. Właśnie był pogodzony ze śmiercią: nie było getta, zginęli rodzice, siostry, brat. Nie wiedział nic o losach ludzi, którzy pomagali mu przetrwać do powstania. Był nieludzko głodny i wyczerpany psychicznie. Został sam i tak naprawdę nikt nie czuł tego co on sam. Słuszne są słowa ks. Sadzika z eseju „Przesłanie Hioba”, który mówi, że:

„Wielką zagadką życia ludzkiego nie jest ból, ale nieszczęście. (...) Kiedy spada jeden z tych ciosów, po których istota ludzka wije się na ziemi, jak przydeptany robak, ludzie tego doznający nie znają słów, ażeby wyrazić, co się z nimi dzieje. Pośród spotykanych przez nich bliźnich ci, którzy nie zetknęli się nigdy z prawdziwym nieszczęściem, choćby dużo cierpieli, nie mają pojęcia, czym to jest”.

I wtedy przychodzi pomoc: oficer niemiecki daje mu chleb, radzi, w którym miejscu najlepiej się ukryć i poczekać na przyjście Rosjan. Kapitan Wilm Hosenfeld na pożegnanie powiedział muzykowi: „Pan musi wytrwać! Słyszy pan?! (...) jakby chciał przelać swoją wiarę w szczęśliwe zakończenie wojny...” (W. Szpilman „Pianista”). Po wojnie, gdy dowiedział się od przyjaciela Zygmunta Lednickiego, że Niemiec z obozu przejściowego, który kiedyś pomógł mu, oczekuje pomocy – zrobi bardzo wiele, by go odszukać i wyciągnąć z niewoli. Wiedział o nim tylko tyle, że był to człowiek w niemieckim mundurze i w radzieckiej niewoli.
Sam o tym fakcie pisał w swoich pamiętnikach:

„Choć zrobiłem, co mogłem, nie zdołałem wpaść na jego ślad. Obóz jeniecki przeniesiono gdzieś dalej. A gdzie – nie udało się ustalić.” (W. Szpilman „Pianista”)

Dopiero w 1957 roku podczas tourne po Niemczech Zachodnich udało się Szpilmanowi odszukać rodzinę Hosenfelda. Od żony nieżyjącego oficera otrzymał fotografię kapitana i dowiedział się o okolicznościach jego śmierci: szef polskiego wydziału NKWD Jakub Berman potwierdził, że „gdyby ten Niemiec był w Polsce, moglibyśmy go wyciągnąć, ale towarzysze radzieccy nie chcą go wypuścić...” (W. Szpilman „Pianista”). Zmarł więc w obozie radzieckim.

Osobowość bohatera filmu Romana Polańskiego „Pianista”, filmu wyróżnionego główną nagrodą na festiwalu filmowym w Cannes, zasługuje na uwagę z wielu powodów, nie tylko dlatego, że film uzyskał siedem nominacji do Oskara.
„Człowiek jest nie tylko sprawcą swoich czynów, ale przez te czyny jest zarazem w jakiś sposób twórcą samego siebie” – powiedział Jan Paweł II.
Karol Irzykowski mówi o wielkich charakterach, które niczym latarnie morskie rozjaśniają mroki ciemności. Do ich grona należy zaliczyć postać Władysława Szpilmana, człowieka potrafiącego nawet w niemieckim oficerze wzbudzić ludzkie uczucia. Spotkanie prześladowanego przez Niemców Żyda i element zażenowania, wręcz wstydu u tego eleganckiego oficera to niezwykle sugestywna scena. Szpilman opisuje ją z niewiarygodną prostotą, a Polański ukazuje na ekranie w sposób bardzo dyskretny: Szpilman najpierw zauważa buty Niemca, potem podnosi głowę, przesuwa wzrok, aż zatrzymuje się na twarzy swojego wroga. Już wie, że to koniec. Reżyser ukazuje scenę spotkania bardzo powściągliwie. Potęguje w ten sposób napięcie sytuacyjne: znać w tym rękę mistrza.
Podobną oszczędność reprezentuje Szymborska gdy mówi:
„...chmura ludzi nad krajem szła,
z dużej chmury mały deszcz, jedna łza,
mały deszcz, jedna łza, suchy czas.
Tory wiodą w czarny las...”
(W. Szymborska „Jeszcze”)

I nie jest w swoich słowach odosobniona. Ona tylko przypomina i podsumowuje, jak łatwo zapominamy, odwracamy się od wczorajszych bohaterów:

„...Już za późno. Umilknę,
miniony, zapomniany. W martwych oczach
chwieją się drzewa...”
(T. Borowski „Umarli poeci”)
I czy tłumaczyć nas może pośpiech, styl życia?

„Boże przywróć rzeczom blask utracony
oblecz morze w jego zwykłą wspaniałość
a lasy ubierz znowu w barwy rozmaite
zdejm z oczu popiół
oczyść język z piołunu (...)
żywym niechaj urosną serca od miłości”
(A. Kamieńska „Prośba”)

Dla poetki to takie oczywiste: wystarczy powrócić do miłości, znowu pokochać bliźniego, zapomnieć o przeszłości i przebaczyć. Bo przecież nie ma takiego losu, którego nie przezwycięży pogarda.
Literatura przyzwyczaiła czytelników do wielkich bohaterów, na miarę romantycznego Konrada, Stanisława Wokulskiego lub Benedykta Korczyńskiego. Wiek XX, zwłaszcza jego pierwsza połowa, także dostarczała czytelnikowi nieprzeciętnych osobowości: Cezary Baryka czy dr Tomasz Judym niewątpliwie zasługiwali na szacunek u młodego czytelnika. Bohater „Przedwiośnia” wracał do Polski sam. Był na emigracji z rodzicami, ale los sprawił, że do kraju przedzierał się przez rewolucję, a gdy już przybył, musiał poznawać ojczyznę od podstaw i stopniowo. Brał ją w posiadanie walką na polach bitew, pracą, nauką, poznawaniem ludzi i krajobrazu. Chciał bowiem Żeromski powiedzieć czytelnikom, że nie jest to kraina nikomu dana jako dobro oczywiste. Jej przyszłość zależy od ludzi, ich postawy, moralności, pracy, wzajemnego odnoszenia się do siebie. Własnemu krajowi można pomóc i można zaszkodzić – powiada autor „Przedwiośnia” – należy wybierać.
Takich wyborów dokonuje Tomasz Judym. Jego los, droga do zawodu lekarza może być wzorem dla ówczesnych. Samotność w pokonywaniu przeciwieństw, wiara, że to co się robi, jest właściwe i potrzebne – to podstawowe atuty bohatera „Ludzi bezdomnych”. Analizując zachowanie doktora Tomasza może nas ono dziwić, gdyż trudno zrozumieć nam współcześnie decyzję o rezygnacji z miłości. Żeromski był przekonany, że właśnie takie działanie samotnych autorytetów jest skuteczne.
II wojna światowa zweryfikowała wiele dotychczasowych ocen i kazała uważnemu czytelnikowi bardziej krytycznie wyrażać się o bohaterach.
Obowiązujące do tej pory pojęcie autorytetu zdewaluowało się zupełnie. Prestiż osób, grup, całego wręcz narodu został podważony wydarzeniami, które wciąż na nowo odkrywamy. Jedwabne, Tykocin, Radziłów to miejsca i wydarzenia, o których nigdy nie poznamy pełnej prawdy. Nigdy nie będziemy znali pełnego przebiegu wydarzeń, dokładnej liczby ofiar i sprawców, ich motywów, czy też roli odegranej przez Niemców. Prawda o zbrodniach jest gorzka i trudna do przyjęcia. Miarą naszej współczesnej dojrzałości jest otwartość, z jaką będziemy potrafili się z nią zmierzyć, nie szukając łatwych usprawiedliwień.
Wykształcony przez literaturę motyw Kolumba, tak drogi wyobrażeniom Polaków o latach 1939 – 1945, został nagle zniszczony. Młodzi ludzie, wychowani na romantycznej kulturze, którzy w momencie wybuchu wojny mieli wkraczać w dorosłe życie, nagle znaleźli się w sytuacji ekstremalnej musieli stawić opór silniejszemu wrogowi, chociaż tak bardzo chciało się żyć:

„...Tak umieram
z pół – objawionym w ustach Bogiem (...)
te moje czasy nadaremne
i serce moje bardzo chore
na śmierć, która się lęgnie we mnie”
(K.K. Baczyński „Spojrzenie”)

Historia odnotowała ich obecność, ich walkę w powstaniu warszawskim, ich bezprzykładne bohaterstwo, które pozwalało być dumnym. I nagle te miasta – hasła, nazwy, które odzierają przeszłość z heroizmu, a mówią o hańbie. Więc rodzi się pytanie: jak to właściwie jest z tymi charakterami?. Gdzie się podziały autorytety, na których można się było oprzeć?
Bohater filmu Polańskiego to człowiek prosty, tragicznie doświadczony przez los, ale pogodzony z nim. On nie szuka zemsty, nie pragnie prostych rozwiązań. Chce żyć normalnie, bez ciągłego oglądania się wstecz. Ale nie zapomina o przeszłości, czego dowodem jest literacki pamiętnik, podstawa filmowego scenariusza.
Podmiot liryczny wykreowany przez Z. Herberta mówi:

„...Pan Cogito
pogodził się łatwo
z odejściem wielu przyjaciół
jakby to było
naturalne prawo
obumierania...”
(Z. Herbert „Przyjaciele odchodzą”)

i tylko ksiądz Jan Twardowski sprowadza problem do odpowiednich proporcji, gdy mówi:

„...a życie nasze jednakowo
niespokojne i malutkie”
(J. Twardowski „Mrówko, ważko, biedronko”)

w którym charaktery na miarę Władysława Szpilmana mogą stać się wzorem dla młodych ludzi, żyjących na przełomie XX i XXI wieku, kiedy pamiętać trzeba o tej najtrudniejszej ze sztuk; o umiejętności odpuszczania win. Każdy popełnia błędy, na których się uczy: „Experientia optima magistra est”. Życie tego od nas oczekuje. Tylko tak możemy przetrwać.
Jak powiada Herbert:

„...tak tylko będziesz przyjęty do grona zimnych czaszek do grona twoich przodków: Gilgamesza Hektora Rolanda
obrońców królestwa bez kresu...”
(Z. Herbert „Przesłanie Pana Cogito”)

Zatem wielkość na progu XXI wieku polegać będzie na przebaczaniu i mądrym wyciąganiu wniosków z historii.
Wielkość na miarę W. Szpilmana to wielkość zwykłego człowieka, utalentowanego, pracowitego, ale nie silącego się ponad przeciętność.
Patrząc na postać pianisty z filmu R. Polańskiego ma się wrażenie, że tego człowieka, jego charakter, kształtowała miłość, którą wyniósł z rodzinnego domu. Miłość do człowieka, do sztuki, do życia, do otaczającego świata. I tylko czasem uginał się pod barbarzyństwem, ale wkrótce podnosił się i szedł z tą swoją ufną miłością dalej.
Podobnie jak Papież – Pielgrzym idący ze swym przesłaniem dzieląc się miłością, mądrością, stał się wielkim autorytetem naszych czasów. Bo, jak mówi w jednej ze swych homilii:, „Człowiek jest wielki nie przez to, co posiada, lecz przez to, kim jest, nie przez to, co ma, lecz przez to, czym dzieli się z innymi” (Jan Paweł II).
Jeśli szukamy autorytetów moralnych, wybieramy ludzi, którzy nie tylko głoszą piękne zasady, ale też potwierdzają je swoim postępowaniem. Dlatego On – Papież wybaczył człowiekowi, który targnął się na jego życie. Takim autorytetem może być też matka Teresa z Kalkuty, która głosiła postulat poświęcania wszystkiego dla innych i realizowała go w życiu. Autorytetem może być też były działacz wzywający do ofiarności, ale i sam pełen poświęcenia – Marek Kotański czy Janina Ochojska organizująca, mimo kłopotów ze zdrowiem, konwoje z pomocą humanitarną. Jurek Owsiak poprzez swoją agitację daje „światło” chorym i cierpiącym. To właśnie oni są :

„niczym bijące źródło, a nie zaś jak staw,
w którym stoi zawsze ta sama woda.”
(Paulo Coelho „Weronika postanawia umrzeć”)

Pojęcie autorytetu zdefiniować można najpełniej opierając się na tych właśnie nazwiskach: Kotański, Ochojska, Owsiak.
Istnieje wiele definicji autorytetu: oznacza on prestiż, szacunek i charyzmę, czyli szczególny dar, jaki posiadają tylko nieliczni. Autorytet może być związany z dużą wiedzą, czasem z bogactwem (materialnym, duchowym, intelektualnym). Inaczej definiuje to pojęcie W. Kopaliński, inaczej – Encyklopedia Powszechna PWN.
Może być i tak, że pojęcie autorytetu kojarzone jest z problematyką władzy rodzicielskiej.
Jednak to życie stwarza okoliczności, które sprzyjają narodzinom autorytetów.
Zawsze były postacie, które ludzie podziwiali. Dzisiaj widzimy rozpad tych autorytetów. Jeśli nie mamy kogo podziwiać, bo rozpadły się nam autorytety i jest wielka próżnia, to tą próżnię wypełniają osoby ze świata medialnego. Świat medialny rządzi dzisiaj wyobraźnią społeczną ludzi i te osoby, które królują w mediach, figurują w świadomości odbiorców. Można kogoś podziwiać, niekoniecznie z nim się zgadzać. Taka postać nie zawsze niesie ze sobą ładunek nauczania moralnego. Jeśli będziemy mówić o gwiazdach medialnych, można powiedzieć, że są one nad reprezentowane, czy przeceniane. Kiedyś były autorytety przewodnie. Dzisiaj są gwiazdy realizujące jedną cechę, natomiast ludzie przypisują im prawie, że Boskie prawa.
M. Kotański, psycholog, jako pierwszy odważył się wyciągnąć rękę i pomóc narkomanom. Nie tylko głośno mówił o ich istnieniu ale zakładał dla nich domy, zbierał pieniądze i walczył o ludzkie traktowanie. Mógł żyć obok i, jak wszyscy, udawać, że nie ma problemu. J. Ochojska jest zawsze tam, gdzie głodują dzieci. Sama potrzebuje wsparcia jako osoba niepełnosprawna. Udało się jej jednak „zapomnieć” o własnym kalectwie, doskonale natomiast dostrzega niedostatek innych. I pomaga innym.
Wielką osobowością, niepowtarzalnym oryginałem jest J. Owsiak, twórca Fundacji WOŚP, która każdego roku organizuje zbiórkę na rzecz dzieci.
Jeżeli K. Irzykowski mówił o wielkich charakterach to, gdyby nie czas, mógłby przytoczyć przykłady tych wymienionych wyżej autorytetów.
To oni, niezależnie od historii, ratują naszą wiarę w wielkość człowieka. Dzięki nim możemy powtórzyć za K. Irzykowskim, że są jak latarnie morskie, że świecą w ciemności, że dają nadzieję.
Kiedy Albert Camus przeanalizował zachowania bohaterów „Dżumy” doszedł do wniosku, że zło jest wszędzie, jest niezniszczalne. Ta wiara u człowieka, pozwala na chwilę optymizmu. Wielkość ludzkiego charakteru może niekiedy, chociaż na krótki czas pokonać zło. Musimy jednak pamiętać, że „bakcyl dżumy nigdy nie umiera, nie znika, że może przez dziesiątki lat pozostać uśpiony (...) i że nadejdzie dzień, kiedy na nieszczęście ludzi (...) dżuma obudzi swe szczury i pośle je, by umierały w szczęśliwym mieście”. (A. Camus „Dżuma”)
Jednak słowo człowiek – brzmi dumnie. Jest zdolny do poświęceń. Stać go na heroiczne czyny na rzecz całej ludzkości.
Literatura i historia dostarcza wielu dowodów na ludzką szlachetność. Ojciec Maksymilian Kolbe oddał swoje życie w obozie koncentracyjnym za innego więźnia wyznaczonego na śmierć, podobnie Janusz Korczak, wielki pedagog, opiekun dzieci poszedł na śmierć ze swoimi wychowankami. Oto postacie, które potwierdzają, że człowiek, jest zdolny do wielkich czynów.

OPRACOWAŁA : ZABULKA

Dodaj swoją odpowiedź