George Washington.

George Washington urodził się 11 lutego 1732 roku w domu w Wirgini, w pobliżu ujścia Pope Creek do Potomacu. Wkrótce rodzina przeniosła się o jakieś 60 km w górę rzeki do położonego na stromej skarpie domu, znanego później jako Mount Vernon. Kiedy miał 6 lat, nastąpiła kolejna przeprowadzka, do farmy leżącej na brzegu rzeki Rappahannock, naprzeciw Fredericksburga. Tu George spędził dzieciństwo.
Zaplanowano w rodzinie, że George, podobnie jak kiedyś jego ojciec i dwaj starsi braci, wyjedzie na naukę do Anglii. Niestety tak się nie stało. Gdy miał 11 lat, zmarł jego ojciec, a tym samym upadły wszelkie nadzieje na studia zagraniczne.
Większość swego majątku Augustine Washington zapisał dwu najstarszym synom, przyrodnim braciom George’a. Dom rodzinny, Ferry Farm, miał ostatecznie przypaść jemu, ale na razie pozostawał pod nadzorem matki. Mary Ball Washington, przez całe swe długie życie nie chciał mu go oddać.

Po śmierci ojca George wyrastał pod wymagającym okiem matki na głowę rodziny i opiekuna rodzeństwa. Zostawszy w wieku 11 lat ojcem dla swych młodszych braci i sióstr oraz główna podporą, zarazem i ofiarą despotycznej matki, przyszły przywódca narodu wymykał się z domu tak często, jak tylko mógł. Sam znalazł sobie ojca w przyrodnim bracie Lawrensie, starszym od niego o 14 lat. To Lawrence właśnie, otrzymawszy stopień oficera amerykańskiego pułku wchodzącego w skład regularnej armii brytyjskiej, rozbudził w chłopcu zamiłowanie do wojska. Przetrwać ono miało przez całe jego życie.

Zapewne dzięki matce zachowały się szkolne zeszyty Washingtona, które nie świadczą by wyszedł poza naukę elementarnej geometrii i zodiakalnych konfiguracji gwiezdnych.
W edukacji Washingtona niepomiernie większą rolę od jakiejkolwiek szkoły odegrał z pewnością pobliski dwór Belvoir. Była to amerykańska siedziba wielkiego angielskiego rodu Fairfaxów. Pierwszym świadectwem niezwykłych umiejętności George’a może być sposób, w jaki ten młody chłopak zaskarbił sobie względy klanu Fairfaxów i został przyjęty na jego łono. W Belvoir przyszły wódz rewolucji zetknął się po raz pierwszy ze stylem życia angielskich klas wyższych.

Młody George podbił jego lordowską mość swoimi niezwykłymi umiejętnościami w polowaniu z nagonką. Dzięki wpływowi Fairfoxa młodzieniec trafiłby niechybnie do brytyjskiej floty, gdyby matka nie urządziła mu piekła, że ją porzuca, wobec czego musiał rozpakować torby podróżne. Później Fairfaxowie pchnęli go w zupełnie innym kierunku. Młody Washington uczestniczył w wyprawie mierniczej mającej wytyczyć granice posiadłości Fairfaxów w dolinie Shenandoah za Pasmem Błękitnym. Washington miał wówczas 16 lat. Uczestniczył w tej wyprawie głównie dla rozrywki. Zdawał sobie jednak sprawę, że powinien zacząć zarabiać. W wieku 17 lat podjął pracę jako mierniczy na terenach położonych za Pasmem błękitnym. Rok później zdołał nabyć pierwszy kawałek ziemi –585 hektarów nad Bullskin Creek, dopływem shenendoach.
Gdy Washington zaczął torować sobie drogę w świecie, zawisła nad mim męcząca zmora. Ukochany brat Lawrence zapadł na gruźlicę. George towarzyszył umierającemu w podróży na Barbados. Była to jedyna podróż morska w życiu Washingtona, jedyna podróż poza granice przyszłych Stanów Zjednoczonych. Sam zachorował wówczas na ospę, co później miało się okazać dla niego dobrodziejstwem. Zyskał odporność na tę chorobę, która podczas rewolucji amerykańskiej spowodowała więcej ofiar niż wszyscy pozostali jej wrogowie.
W Wirginii, jak w każdej kolonii, miejscowa społeczność utrzymywała ochotnicze oddziały milicji mającej pełnić rolę sił zbrojnych. Bardziej to przypominało klub męski, w którym pito i politykowano. Lawrence, mianowany był jej dowódcą w Wirginii. Po śmierci brata George zabiegał o to stanowisko. Dążył do niego metodą Fairfaxów, to jest nie przez opanowanie sztuki wojskowej, lecz przez szukanie poparcia wpływowych członków rządu. W ten sposób, zgodnie ze zwyczajami arystokratycznego świata, uzyskał w wieku 20 lat stopień majora i miał odtąd ćwiczyć milicję w sztuce, której sam nie posiadł.

Między Anglią a Francją trwała zimna wojna, w której każda ze stron usiłowała powstrzymać ekspansję drugiej. Jednym z rozsianych po świecie obszarów spornych była dolina Ohio. Francja wdzierała się tam od strony Kanady, Brytyjczycy- przez góry Allegheny. Dolinę zamieszkiwali Indianie. Najwyższy oficjalny przedstawiciel Korony urzędujący w Wirginii, gubernator Robert Dinwiddie, sprzymierzył się z wpływowymi osobistościami w swej kolonii oraz w Londynie (między innymi z Fairfaxami), by uzyskać nadanie 200000 hektarów ziemi dla Ohio Company.
Sen z oczu Dinwiddiego spędzały pogłoski, że Francuzi, kontrolujący obszar Wielkich Jezior, umacniają drogę od jeziora Erie do rzeki Ohio i jej dopływów. Tak żeby ich oddziały mogły bezpiecznie dostać się na leżące na zachód od Wirginii tereny, do których pretendowała Ohio Company. Skarżył się na nich swemu monarsze. Jerzy II nakazał zbudować fort oraz wyprawić do puszczy wysłannika mającego ustalić pozycję Francuzów. Gdyby rzeczywiście znajdowali się oni na ziemiach, do których pretensje zgłaszali Brytyjczycy, miał im zalecić wycofanie się. Jeśliby intruzi nie usłuchali, Dinwiddie mógł użyć siły.

Znalezienie odpowiedniego wysłannika sprawiło Dinwiddiemu poważne trudności. Żaden mieszkaniec Wirginii o pozycji społecznej odpowiadającej randze królewskiego emisariusza nie był obeznany z puszczą.
Pleinpotent Fairfaxów poparł kandydaturę młodzieńca odznaczającego się niezwykłymi warunkami fizycznymi. Wprawdzie nie przebył on jeszcze nigdy Alleghenów. Miał już jednak doświadczenie zdobyte przy wytyczaniu parceli na wpół dzikiej dolinie Shenandoah. George Washington, choć miał zaledwie 21 lat, robił przy tym wrażenie człowieka stworzonego do sprawowania przywództwa. Przydzielono mu dwóch tłumaczy. Holendra Jacoba von Brama- który kiepsko znał zarówno francuski jak i angielski- oraz handlarza futrami Christophera Gista. Ten z kolei okazał się mniej biegły w narzeczach indiańskich, niż oczekiwano. Było tam też 4 myśliwych, którzy występować mieli jako słudzy, kilka wierzchowców i parę jucznych koni. Oto cały skład ekspedycji, która w październiku 1753 roku, zmagając się już od początku ze śnieżycami, przebyła góry i znalazła się w dzikiej dolinie Ohio.
Washington na czele swej grupy dotarł wkrótce do miejsca, gdzie Monongahela łączy się z rzeką Allegheny i tworzy majestatyczną Ohio(dziś Pittsburgh) stanowiły punkt strategiczny panujący nad tysiącami kilometrów kwadratowych puszczy, nie znaleziono żadnych ludzkich śladów. Przez dwa dni Washington sam badał okoliczne lasy, szukając- mimo swej ignorancji w sprawach wojskowych- odpowiedniego miejsca do postawienia fortu. A jednak jego wybór znalazł uznanie zarówno Anglików, jak i Francuzów, którzy później prowadzili prace fortyfikacyjne właśnie w wyznaczonym przez niego miejscu.
Gdy ekspedycja Washingtona zebrała się ponownie i wyruszyła w dalszą drogę, dotarła wkrótce do indiańskiej wioski Logstown, w której spodziewał się uzyskać eskortę wojowników na dalszą drogę. Washington spotkał się z wodzem Irokezów (miał on odegrać w jego dalszych losach rolę większą niż ktokolwiek się spodziewał). Teraz żółtodziób mógł popróbować swych umiejętności w zawiłej sztuce pertraktacji z Indianami. Zabrał się żwawo do dzieła i –oczywiście –ośmieszył się. Na wstępie przypomniał Indianinowi o zawartym układzie przyjaźni z Brytyjczykami. Pół –król nie kwestionował go, uważał jednak, że Anglicy zgodnie z układem mieli tylko handlować, a nie pretendować do ziem. Zapytał również z jaką misją Washington udaje się do Francuzów. Washington zdawał sobie sprawę, że nie powinien w żadnym wypadku mówić o roszczeniach Jerzego II do doliny. Indiański mąż stanu przyjął unik za dobrą monetę. Żeby nie prowokować Francuzów, pół –król nie dał Washingtonowi zbrojnej eskorty. Dalej towarzyszyło mu trzech starych wodzów (w tym pół –król), oraz jeden myśliwy, zaopatrujący ekspedycję w mięso.

Podróż do pierwszego z szeregu francuskich fortów nie była uciążliwa. Washington wszedł do fortu i spotkał się z najwybitniejszymi specjalistami od negocjacji z Indianami. Powiedzieli oni Washingtonowi, że musi wieść swe posłanie dalej. Washington wybrał się w dalszą drogę. Pogoda mu nie sprzyjała. W odległym o setki kilometrów od cywilizacji posterunku przyjęto go z pompą. Washington przyodziany w mundur majora Wirginii, odbył oficjalne spotkanie z jeszcze bardziej eleganckim Legardeurem de st. Pierre. Młodzieniaszek z Wirginii przedłożył mu ultimatum Jerzego II, stary Francuz odrzucił je.

Była już połowa grudnia, powrót był trudny. Chcąc jak najszybciej uprzedzić Dinwiddiego o zbliżającej się inwazji Francuzów, Washington zadecydował, że on i Gist pójdą o własnych siłach. Gist ostro się temu sprzeciwiał. Tym bardziej, że Washington wziął w indiańskiej wiosce Muthering Town, przewodnika któremu Gist nie ufał. Dinwiddie, dowiedziawszy się o tym, zabrał się do przekonywania mieszkańców Wirginii, że po to, by uprzedzić atak Francuzów, kolonia powinna opłacić budowę fortu w Widłach Ohio.

W wyniku politycznych przetargów Dinwiddie zdołał wreszcie uzyskać zgodę ciała ustawodawczego Wirginii na powołanie pod broń 300 ludzi. Dowództwo chciano powierzyć 21 –letniemu majorowi Washingtonowi. Zadośćuczyniłoby to jego ambicjom, ale niepewność siebie, wzięła w nim górę. Zdaniem Washingtona, nadawał się on do objęcia zastępstwa, natomiast na stanowisko dowodzącego przekracza jego możliwości i doświadczenie. Dinwiddie przychylił się do tej odmowy.

Gubernator wysłał operacyjny oddział składający się z 33 ludzi, by zbudowali fort w Widłach Ohio. Kiedy dotarły stamtąd pogłoski o poważnej inwazji Francuzów, przez góry wysłano Washingtona na czele zebranych dotąd sił liczących 159 ludzi. W kwietniu 1754 roku udali się oni na zachód.

Wkrótce Washington ujrzał zbliżającą się w jego kierunku nieliczną załogę fortu. Żołnierze opowiadali, jak to okrążyli ich Francuzi i Indianie, którzy nadpłynęli z armatą z północy. Na szczęście nie zostali zaatakowani, lecz tylko grzecznie wyproszeni i odesłani z powrotem do Wirginii. Washington był pod wrażeniem wiadomości, jakoby pół –król przeklął najeźdźców. By nie porzucić indiańskich sprzymierzeńców, Washington postanowił kontynuować marsz mimo znacznej przewagi liczebnej przeciwnika. Pół –król powiadomił go wkrótce o czyhającym w okolicznych lasach oddziale Francuzów. Chociaż Anglia i Francja nie były ze sobą formalnie w stanie wojny, a Francuzi nie zaatakowali angielskiego garnizonu u Wideł Ohio. I chociaż Dinwiddie nakazał mu uprzedzić wroga, nim podejmie przeciwko niemu działania, Washington samowolnie zdecydował się obrać indiańską taktykę niespodziewanego ataku. W potyczce jaka się wywiązała, przeciwnicy ledwo zdążyli chwycić za broń i tylko nieliczni zdołali odpowiedzieć ogniem.

Błyskawiczne zwycięstwo odniesione przez Washingtona wydawało się całkowite. 10 Francuzów poległ, resztę wzięto do niewoli. Ci co przeżyli nie ukrywali oburzenia. Tłumacze wyjaśnili, że jeden z poległych, Joseph Coulon, Sieur de Jumonville, dowodzący oddziałem, pełnił misję podobną do tej, jaką kilka miesięcy wcześniej spełniał Washington. Miał uprzedzić Brytyjczyków o francuskich roszczeniach do tych ziem. Zdaniem jeńców Washington zaatakował pokojową misję i zamordował ambasadora. On jednak nie zdawał sobie sprawy z powagi sytuacji. Upierał się, że bez względu na to, jakie listy wieźli Francuzi, mieli oni wrogie zamiary.

Według informacji leśnego zwiadu Francuzom wznoszącym fortyfikacje w Widłach Ohio (Fort Duquesene) pozostało dość ludzi by wysłać 800 żołnierzy i 400 Indian w celu rozbicia nielicznej armii Washingtona. Jego indiańscy sojusznicy szybko go opuścili. Pól –król przewidywał porażkę Brytyjczyków i nie miał ochoty w niej uczestniczyć. Nim się oddalił uprzedził, że fort, który Washington postanowił zbudować okaże się bezużyteczny. Rzeczywiście Fort Necessity był dziełem całkowitej niekompetencji. Większość żołnierzy chronił tylko nasyp ziemny i fosa. Oczekując ataku nieprzyjaciela przez puste pole, w ogóle nie zwrócono uwagi na porośnięte krzewami wzgórza, pod którymi stał fort.

3 lipca 1754 r. doszło do bitwy. Francuzi i Indianie rozlokowali się na wzniesieniach, z których prowadzić mogli krzyżowy ostrzał umocnień. Bitwa ciągnęła się, obie strony raczyły się salwami z muszkietów, ale Francuzi mieli nieustanną przewagę. Po południu spadł deszcz. Ulewa zmusiła walczących do zaprzestania ognia, choć nie na długo. Fort Necessity był tak usytuowany, że przekształcił się w zbiornik wodny. Dach zaczął przeciekać i zniszczeniu uległy zapasy prochu. Washington nie chciał się jednak poddać. Dodawał otuchy swoim ludziom. Obrońcy fortu znowu zaczęli strzelać. Zapadł już zmrok, kiedy zwyciężający Francuzi zaproponowali rozmowy. Zawieszenie broni pozwoliło Washingtonowi oszacować straty. Zabitych i rannych było około 100 ludzi –jedną trzecią swych sił. Prawie nie miał żywności ani zdatnego do użytku prochu. Najcięższe warunki kapitulacji nie byłyby zaskoczeniem.

Dowódca sił francuskich, Coulon de Villiers, okazał się bratem zabitego Jumonville’a. De Villiers zgadzał się teraz, by oddziały Washingtona wycofały się i wróciły do domu.

Reperkusje tej sprawy w Europie były katastrofalne. W przeddzień wojny z Francją Korona Brytyjska uchodziła nie tylko za agresora, ale również za bezwzględną potęgę mordującą dyplomatów.

Nieliczni pozostali przy życiu żołnierze Washingtona uznani zostali za „pułk Wirginii”. Washingtonowi wydawało się, że u progu wojny z Francją nie było nic bardziej naturalnego jak wcielenie całego pułku do regularnej jednostki. Gdy wciąż oczekiwał awansu, zawiadomiono go o rozwiązaniu pułku Wirginii. George Washington zrezygnował ze służby wojskowej.

W grudniu 1754 roku Washington wydzierżawił od wdowy po swoim przyrodnim bracie Lawrensie. Postanowił zostać plantatorem. Mimo wielkiego zamiłowania do wojska, odrzucił propozycję nowego brytyjskiego dowódcy, gubernatora Marylandu Horatio Sharpe’a, by służyć jako doradca od przepraw górskich. Ofiarowany mu stopień pułkownika byłby czysto honorowy.

Chociaż wojny jeszcze oficjalnie nie wypowiedziano, stosunki miedzy Francją a Anglią stawały się coraz bardziej napięte. Po Potomack, nad którym leżała farma Washingtona, żeglowała brytyjska eskadra. W marcu 1755 roku na czele dwóch brytyjskich pułków generał Edward Braddock przybył do Alexandrii. Zaprosił całą okoliczną socjetę na paradę. George chciał uzyskać przy generale taka pozycję, która otworzyłaby mu ponownie drogę do kariery wojskowej i pozwoliła zdobyć większą biegłość w sztuce militarnej. Braddock słyszał o Washingtonie już wcześniej jako o tym, kto wie więcej niż ktokolwiek inny o puszczy, którą jego armia musiała przebyć w drodze do Wideł Ohio, by zdobyć fort Duquesene. Energiczny i poważny kolonista wywarł na generale silne wrażenie. Braddock wyznaczył mu spotkanie, na którym miano ustalić udział Washingtona w zbliżającej się kampanii.

Ponieważ generał nie mógł zaoferować Washingtonowi żadnego stopnia, który uznałby za odpowiedni, ten zgodził się służyć jako adiutant –ochotnik bez stopnia.

Chociaż Washington przetarł już wcześniej własny szlak przez góry, był teraz pod wielkim wrażeniem tego, jak angielscy inżynierowie układają równy, starannie umocniony szlak. Wiedział jednak dobrze, że przy tym tempie prac armia nie dotrze do Fortu Duquesene przed zimą. Brytyjczycy przemieszczali się teraz szybciej pomagając inżynierom.

Washington podczas tej podróży zachorował. Prawdopodobnie na dyzenterię, która zmusiła go do pozostania na tyłach. Źle się czuł z powodu fizycznych cierpień oraz z obawy, ze nie weźmie udziału w zdobyciu fortu. Daleki od wyzdrowienia podjął uciążliwą podróż wozem. Z niemiłym uczuciem przejechał koło fortu Necessity i miejsca potyczki z Jumonville’em i posuwał się w głąb terytorium. Dotarł do armii w miejscu położonym o ponad 3 kilometry od Monongaheli i o 19 kilometrów of Fortu Duquesene. 9 lipca 1755 roku miał przynieść największą katastrofę w całej anglo –amerykańskiej historii. Najbardziej niebezpiecznym manewrem zaplanowanym przez oficerów było dwukrotne przebycie rzeki Monongaheli. Przeprowadzono go z zawodową sprawnością, nie napotykając żadnego oporu. Żołnierze Braddocka wpadli w pułapkę. W szerokiej na ponad trzy metry przecince, byli doskonałym celem. Regularni żołnierze brytyjscy byli niezaprawieni do indywidualnej walki poza ustalonym szykiem oddziałów. Wróg był niewidoczny. Z lasu, z obu stron, rozległa się gęsta strzelanina. Brytyjczycy przemieszani ze sobą na wąskiej, długiej, wystawionej na ogień drodze, bezwładnie ostrzeliwali się nawzajem, beznadziejnie próbując się uchronić od niewidzialnego, siejącego spustoszenie wroga. Braddock odrzucił żądanie Washingtona, by pozwolono mu poprowadzić miejscowych żołnierzy w las. Chciał podjąć walkę z przeciwnikiem zgodnie z jego własną taktyką. Ranny Braddock rozkazał Washingtonowi wrócić konno do oddalonego o ponad 60 kilometrów i przyprowadzić posiłki. Dotarł do celu, ale posiłki, które miał przyprowadzić, były zbyt przerażone by wyruszyć. Braddock zmarł. Pozostali przy życiu żołnierze uciekli do Filadelfii.

W oczach swych rodaków Washington był bohaterem tragicznej wyprawy Braddocka. Czy nie skłaniał zawodowego dowódcy do obrania innego sposobu walki? A kiedy mu na to wreszcie pozwolono, czy nie wyprowadził niedobitków z indiańskiej zasadzki? Jego sława przekroczyła granicę Wirginii, głośno o nim było na całym kontynencie. Dowództwo brytyjskie dość miało dzikiej puszczy w dolinie Ohio. Przeniosło swe działania na północ, a z obszarów leżących na zachód od Wirginii zrezygnowało, zostawiając je Francuzom i ich indiańskim sojusznikom. Rubieże osiadłej Wirginii, dolina Shenandoah między Alleghrnami a Pasmem Błękitnym, stała dla nich otworem.

Zgromadzenia Wirginii powołało własną armię o zmiennej liczebności (od 1200 –2000 ludzi). 22 letniego Washingtona mianowano pułkownikiem pułku Wirginii i głównodowodzącym wszystkich jej sił. Chociaż nadal głośno wyrażał wątpliwości co do swoich kompetencji, zdawał sobie jednak sprawę, że musi mocno wziąć wszystko we własne ręce. Stawką bowiem była jego reputacja. Nie powinien być uzależniony od innych. Chciał sam mianować oficerów i samodzielnie zapewniać sobie zaopatrzenie. Zgromadzenie chętnie zrzuciło z siebie odpowiedzialność i powierzyło mu troskę o wysiłek obronny.

W końcowej fazie walk, które trwały jeszcze po klęsce Braddocka, odnotowano kilka pojedynczych wypadów Indian, ale granica nie stała w płomieniach. Najtrudniejsze problemy, jakie nękały Washingtona wynikały z roszczeń Anglików wobec kolonistów oraz z rywalizacji między samymi kolonistami.

Fort Cumberland, choć stanowił niezbędny Wirginii posterunek przedni, leżał już za jej granicami, na terytorium Marylandu. Dowódcą fortu został John Dagworthy, mieszkaniec Marylandu, człowiek w średnim wieku. Choć był tylko kapitanem, upierał się, że jako oficer regularnej armii wyższy jest rangą od głównodowodzącego wszystkich sił Wirginii. Cieszący się poparciem gubernatora Marylandu Sharpe’a, wydawał rozkazy oddziałom Washingtona i przechwytywał zaopatrzenie gromadzone przez niego.

Rozwścieczony Washington zdecydował nie stacjonować ze swymi oddziałami w Forcie Cumberland. Jego oburzenie odbiło się takim echem wśród przywódców politycznych Wirginii, że Dinwiddie na dobre zaniepokoił się, czy aby pretensje niższych rangą regularnych oficerów z Marylandu nie zniweczą całego wysiłku obronnego Wirginii. Napisał więc do tymczasowego głównodowodzącego brytyjskiego w Ameryce, gubernatora Massachusetts Williama Shirleya, domagając się, by Dagworthy’ego zmuszono do podporządkowania się. Dalej Dinwiddie dodał (niewątpliwie pod naciskiem Washingtona), że tego rodzaju komplikacji można by było uniknąć wcielając –przynajmniej na okres obecnego konfliktu –pułk Wirginii do regularnej armii.

W lutym 1756 roku, kiedy zima przerwała leśne walki, Washington pojechał do Massachusetts, by osobiście przekonać Shirleya. W Bostonie Shirley zgodził się uznać niektóre postulaty Washingtona. Oddalił pretensje Dagworthy’ego, ale tak by nie stwarzać precedensu. Po prostu uznał, że nie jest on oficerem regularnej armii. Ponieważ zaś zignorował sugestię wcielenia pułku Wirginii do regularnej armii, Washington pozostawał nadal w sytuacji, w której każdy regularny oficer mógł mu rozkazywać. Co więcej Shirley potwierdził, że Washington jako głównodowodzący wszystkich sił Wirginii ma podlegać rozkazom swojego starego wroga, gubernatora Marylandu –Sharpe’a.

Wirginia była tym wszystkim równie rozdrażniona, jak Washington. Zgromadzenie odrzuciło pretensje Sharpe’a i stwierdziło w głosowaniu, że szczupła armia, jaką powołano, ma za zadanie wyłącznie obronę lokalną i nie pozostaje w żadnym związku z jakąkolwiek inną armią.
Kiedy wraz z nadejściem wiosny walki rozgorzały na nowo, jego metoda obrony okazała się całkowicie nieskuteczna. Indianie niepostrzeżenie przemykali między fortami i napadali na pojedyncze domostwa. Ci, co się uratowali, uciekali do kwatery głównej Washingtona w Winchesterze. Washington początkowo domagał się posiłków milicji z głębi kraju. Później, gdy przekonał się, co warta jest ta amatorska siła zbrojna, prosił, by nie przysyłano mu jej więcej. Ludzie ci odmawiali posłuszeństwa i rozluźniali dyscyplinę jego własnych oddziałów. Na każdą wieść o pojawieniu się w okolicy Indian uciekali w popłochu z powrotem za Pasmo Błękitne. Z tego okresu pochodzą pierwsze listy Washingtona, w których prosił on władze by zrezygnowali z milicji i wzmacniały regularną armię –pułk Wirginii i, ostatecznie Armię Kontynentalną.
W stolicy Wirginii reakcja na protesty przeciwko milicji była inna niż oczekiwał. Oddziały milicji były w gruncie rzeczy klubami politycznymi, jej oficerowie znajdowali posłuch u prawodawców. Ci solidni, drobni właściciele ziemscy, pewni siebie i niezależni, czuli się pokrzywdzeni. Kazano im słuchać rozkazów oficerów Washingtona.
Washington wraz ze swoim pułkiem wystawiony został na ostrą krytykę, gdyż zadanie, jakie mu wyznaczono, okazało się niemożliwe do spełnienia. Nawet wielokrotnie liczniejsze siły nie zdołałyby obronić rozległych granic przed znajdującymi się w ciągłym ruchu Indianami.
Największą siłą Washingtona było bezgraniczne przywiązanie oficerów. Choć uważał, że ludzie o uznanej pozycji społecznej mają większą możliwość dostarczenia rekruta i szansę znajdowania posłuchu, próbował jednak promować najzdolniejszych. Zdecydowany był uzależniać dalsze awanse wyłącznie od zasług.
Washington jednak nie nauczył się jeszcze rezygnować z nierozważnej krytyki cywilnych przełożonych za niedomagania, którym nikt nie mógł zaradzić. Po przeprowadzeniu inspekcji w rojących się od Indian lasach w podległej jego komendzie dolinie Shenandoah napisał raport o całkowitym załamaniu się obrony. Dając w ten sposób dobitne świadectwo niepowodzenia własnych wysiłków, całą winą obciążył gubernatora i zgromadzenie –nie przysyłano mu posiłków i zaopatrzenia. Zwierzchnicy przerzucili odpowiedzialność z powrotem na niego. Oskarżyli go o spędzanie zbyt wiele czasu poza linią frontu.
Gdy doszła do niego wiadomość, że kolejny brytyjski zawodowy generał, lord Loudoum, przemierza ocean, by objąć dowództwo w Ameryce, Washington postanowił odwołać się do niego przeciwko władzom cywilnym kolonii. Wysłał do szkockiego para długi list, krytykujący między innymi Dinwiddiego, także przecież urzędnika Korony. Domagał się też, by armii kolonialnej powierzono zadanie, którego wykonać nie zdołały zawodowe oddziały Braddocka: wyrzucić Francuzów z Fortu Duquesene i w ten sposób obronić granice. Arystokrata jednak nie mógł dać posłuchu temu, co w jego oczach było bezczelną skargą nie zasługującego na zaufanie kolonisty przeciwko uznanej władzy. Kiedy Washington wybrał się do Filadelfii na spotkanie z Loudonem, ten kazał mu przez parę tygodni stygnąc z zapału, po czym udzielił krótkiej i chłodnej audiencji. Miejscowy bohater nie miał nawet okazji otworzyć ust, gdy importowany generał urągając jego autorytetowi dyktował taktykę i strategię jego pułkowi.

Podjąwszy ostatecznie decyzję o kolejnym ataku na Fort Duquesene, Brytyjczycy wysłali do środkowych kolonii generała brygady Johna Forbesa. Miał on poprowadzić 6000 –7000tys. ludzi, a więc trzykrotnie więcej niż Braddock. Ponieważ wreszcie postanowiono, że miejscowi oficerowie nie będą nadal podlegać rozkazom zawodowych oficerów niższego stopnia, Washington mógł teraz, bez poczucia poniżenia, wziąć udział w królewskiej ekspedycji jako pułkownik Wirginii. Utracił jednak wszelką nadzieję na wcielenie do regularnej armii i wkrótce popadł w konflikt z dowództwem brytyjskim.
Droga przez Allegheny do Ohio, którą jako pierwszy pokonał Washington, a po nim Braddock, zaczynała się w dolinie Potomacu. Gdyby inżynierowie Forbesa ją ulepszyli, produkty rozwijającego się Zachodu mogłyby spokojnie płynąć przez Wirginię i z Alexandrii, najbliższego Mount Vernon ośrodka, uczynić metropolię. Forbes jednak, nie widział powodu, by nakładać drogi w trosce o zyski Wirginii. Zamierzał poprowadzić nową drogę wprost do Pensylwanii. Chociaż Washington nigdy nie przemierzył terenów, którędy miał prowadzić nowy szlak, żywi przekonanie, że podczas budowy pojawią się przeszkody geograficzne nie do pokonania, które zniweczą całą wyprawę. Jego zdaniem całe to przedsięwzięcie było intrygą Pensylwańczyków i zniewagę dla Wirginii.
Pragnąc uspokoić Wirginię, Forbes wysłał mediatora, który miał się porozumieć z Washingtonem. Kiedy i to nie poskutkowało, dał mu ostrą reprymendę. Washington nadal obstawał przy swoim i głośno protestował w sprawach, na których się nie znał. Forbes, który był przede wszystkim zawodowym oficerem zaopatrzeniowym, wstrzymywał wymarsz armii po to, by doprowadzić do końca przygotowania, a tym czasem Washington oskarżał go o spowodowanie opóźnienia przez zmianę marszruty. Krytykował politykę Forbesa wobec Indian, nie mając najmniejszej wiedzy o tym, co aktualnie działo się w puszczy.

Po latach zimnej wojny Francja i Anglia znalazły się w stanie wojny faktycznej. Pozwoliło to flocie brytyjskiej rozciągnąć kontrolę nad Oceanem Atlantyckim. W rezultacie Francuzi nie mogli słać do Kanady amunicji i towarów, za pomocą których wspierali działania Indian i utrzymywali ich w posłuchu. Brytyjscy agenci próbowali przekonać plemiona z doliny Ohio, by porzuciły swych tak zwanych teraz sojuszników. Innym powodem opóźnienia wymarszu było więc oczekiwanie na zakończenia negocjacji. .
Oto jak niewiele rozumiał pułkownik Wirginii ze spraw wykraczających poza bezpośredni zakres jego działania. W swych listach nie wspomina nawet o zdobyciu przez Brytyjczyków leżącego o setki km na północ Fortu Niagara i tym samym odcięciu Francuzom dróg zaopatrzenia Fortu Duquesene. Zupełnie nie zdawał sobie sprawy z pomyślnego splotu okoliczności, zapowiadających zwycięstwo. Forbes miał wszystkie powody, by nie lubić Washingtona. Nie mógł jednak zaprzeczyć, że Wirgińczyk był najwybitniejszym w armii znawcą puszczy i taktykiem leśnej wojny. Awansowany czasowo do stopnia generała brygady, Washington otrzymał dowództwo brygady tworzącej straż przednią.
Na początku zimy Forbes tkwił jeszcze głęboko w puszczy. Właśnie postanowił czekać z ostatecznym natarciem do wiosny, kiedy przyszła wiadomość o porzuceniu przez Indian stanowisk wokół Fortu Duquesene. Na czele dwu i pół tysiąca ludzi Forbes ruszył szybko do przodu. Washington w daleko wysuniętej awangardzie wyrąbywał teraz puszczę i kładł drogę –niczego już nie brakowało.
24 listopada 1758 roku połączone oddziały Forbesa i Washingtona biwakowały w pobliżu Fortu Duquesene. Przedsięwzięto wszelkie środki ostrożności, by nie powtórzyć wcześniejszej klęski Braddock. Pojawili się Indianie dając znaki pokoju. Donieśli, że widzieli gęsty dym w dolinie Ohio. Cztery godziny później nadeszły dalsze wiadomości. Zdając sobie sprawę, że wobec dezercji Indian oraz przecięcia linii zaopatrzenia obrona jest niemożliwa, przeciwnik spalił fort i wycofał się w dół Ohio. Washington był bardzo zaskoczony. Pozornie nieosiągalny cel, do którego dążył przez cztery lata, zdobyto teraz bez jednego wystrzału.
Chociaż część pułku wyznaczono na garnizon w Widłach Ohio, Washington uznał, że teraz może podać się do dymisji. Przynajmniej na najbliższą przyszłość granica Wirginii była bezpieczna. Spełnił swój obowiązek. Powracał do Mount Vernon z przekonaniem, że na zawsze porzuca służbę wojskową.
Po rezygnacji Washingtona legislatura Wirginii uchwaliła entuzjastyczną rezolucję na jego cześć. W przypadku młodego człowieka, który tak szybko zaszedł tak daleko, naturalne wydawać by się mogło pogrążenie w samozadowoleniu, zawieszenie miecza nad kominkiem i odgrywanie roli triumfującego bohatera. A jednak zdawał sobie sprawę, że nie osiągnął wszystkiego, co mógłby osiągnąć. Jeśli chodzi o sprawy rodzinne, nie uzyskał wcielenia do regularnej armii, którego tak bardzo pragnął. W sferze publicznej jego sukcesom towarzyszyły liczne niepowodzenia. Poniósł porażkę pod Fortem Necessity, obrona granic była bardziej energiczna niż skuteczna. Jego cel ostateczny –wypędzenie Francuzów z Fortu Duquesene i z doliny Ohio –osiągnięto wbrew jego sprzeciwom, który uważał za dziwaczny.
Jako plantator w Mount Vernon nie zaprzątał swych myśli rozważaniem przygód, które przyniosły mu sławę. W swej korespondencji w ogóle nie wspominał o dalszym przebiegu kampanii przeciwko Francuzom i Indianom, w której wypędzono Francuzów z Kanady.
Późniejsze działania Washingtona wskazują, że w ciągu następnych lat przemyślał on jednak swe doświadczenia z wojny z Francuzami i Indianami. W miarę jak kształtował się jego charakter i rozszerzały się horyzonty, rozumiał coraz więcej. Zdał sobie dokładnie sprawę ze swych niepowodzeń i z ich przyczyn. To powolne samokształcenie miało zaowocować w przyszłości.

Przez 16 lat Washington był osobą prywatną. Powiększał swój majątek zgodnie ze starymi, zwyczajowymi wzorcami Wirginii: posażne małżeństwo, rozległe plantacje, zakup ziem na zachodzie.
Po ozdrowieniu z pozornie śmiertelnej choroby, zaręczył się z Marthą Dandridge Custis, nieco starszą od siebie wdową z dwojgiem małych dzieci, które dziedziczyły po jej pierwszym mężu duży majątek. Ślub z Marthą odbył się 6 stycznia 1759 r. Aczkolwiek początek współżycia nie był łatwy, małżonek wkrótce doszedł do wniosku, że małżeństwo był w jego życiu wydarzeniem szczęśliwym. Małżeństwo z Marthą nauczyło go, że w działaniu bardziej popłaca rozsądek niż uczucia.
Po pięciu latach, w czasie których Washington był typowym plantatorem, dojrzał on do decyzji, która wiodła do deklaracji niezależności od Anglii. Uznał, że system ekonomiczny przybrzeżnej Wirginii, któremu musiał się podporządkować, choć uświęcony przez tradycję, jest w istocie rujnujący. Uprawa tytoniu niszczyła kraj. Wymagała nieproporcjonalnie dużych nakładów pracy. Hodowla nastawiona wyłącznie na jeden produkt wystawiała farmera na łaskę i niełaskę pogody.
Washington postanowił zastosować na szeroką skalę ekonomiczne praktyki drobnych farmerów mieszkających u podnóża gór poza zasięgiem wielkich rzek. Nie dysponowali też rozległymi, płaskimi gruntami pod uprawę tytoniu ani niezbędną do tego siłę roboczą.
W 1765 roku Washington uprawiał już niewiele tytoniu, a w roku następnym –wcale. Głównym produktem jego gospodarstwa stała się pszenica, a przede wszystkim kukurydza. Ponieważ uprawy te wymagały mniejszego nakładu siły roboczej, mógł rozwijać inne dziedziny gospodarki. Zwiększył liczbę tkaczy, tak, że zaczęli oni produkować również dla sąsiedztwa; zbudował nowy młyn służący całej okolicy.
Nadwyżkę produktów ze swego majątku sprzedawał kupcom z Alexandrii, którzy płacili mu pieniędzmi lub wekslami znajdującymi się w obiegu w koloniach. Kontakty Washingtona z londyńskimi faktorami ograniczały się do stopniowego spłacania długów. Psychicznie coraz bardziej dystansował się od Anglii, którą w młodości traktował jako niekwestionowane centrum i stolicę świata.

Washington, który w młodości nazywał Anglię „ojczyzną”, skłaniał się teraz do wniosku, że Amerykanie nie mogą wiecznie pozostawać pod panowaniem Brytyjczyków. Skoro stali się innym narodem, powinni na własny sposób kształtować swój los. Miał nadzieję jednak, że kwestię tę można pozostawić przyszłym pokoleniom. Ale w połowie lat 60 zrodził się problem podatków. W wynikłej stąd kontrowersji znalazły wyraz wszystkie nieporozumienia i głębokie różnice postaw, jakie kształtowały się w ciągu 200 lat, kiedy Amerykanie musieli zaspokajać własne potrzeby w kraju tak różnym od Wysp Brytyjskich.
Ponieważ mieszkańcy kolonii korzystali z rozmaitych wydatków korony, miedzy innymi na wygraną wojnę z Francuzami i Indianami, Parlament w Londynie postanowił, że powinni oni podlegać opodatkowaniu. Ich zaś zdaniem nie może być opodatkowania bez reprezentacji. Skłoniło to parlament do ustaw represyjnych, które wywołały jeszcze mocniejszy sprzeciw Amerykanów; Brytyjczycy odpowiedzieli z kolei wzmocnieniem swych sił wojskowych w Ameryce. Reakcja Washingtona na to wczesne stadium konfliktu była umiarkowana. Kiedy Amerykanie próbujący uderzyć Brytyjczyków po kieszeni, postanowili nie importować brytyjskich towarów. Washington tylko częściowo poparł te zamiary jako metodę odwetu. W kwietniu 1769 r. groźba zniesienia swobód amerykańskich zaniepokoiła go do tego stopnia, że zaczął brać pod uwagę ewentualność zbrojnego powstania. Ale jedynie jako ostateczność.
Washington nie pretendował do miana polityka. Jego skromność niewątpliwie miała częściowo swe źródła w pamięci o tym, jak się ośmieszył podczas kampanii. Forbesa, gdy bronił z uporem lokalnego punktu widzenia w sprawach o znaczeniu międzynarodowym. Zdaniem Washingtona zasadnicze znaczenie miało pytanie, czy decyzje Brytyjczyków są okazjonalnym przejawem głupoty administracji, czy tez dowodem ukartowanego, spójnego planu opodatkowania. Wiadomość o zniszczeniu ładunku herbaty na brytyjskich statkach stojących w bostońskim porcie (16-12-1773), była dla niego wstrząsem. Sądził, że skłoni to Brytyjczyków do kolejnych sankcji. I właśnie skrajność tych sankcji zmusiła go do dokonania wyboru. Posunięcia, które doprowadziły do zamknięcia portu w Bostonie i przekreśliły kartę praw Massachusetts, stanowiły według niego bezprzykładne świadectwo najbardziej despotycznej tyranii stosowanej kiedykolwiek przez wolny rząd. Sprzeciw stawał się bezwzględnym nakazem. Washington jako członek Izby Obywateli i czołowa postać w hrabstwie Fairfax miał swój udział w rozmaitych aktach protestu oraz odwetu gospodarczego podejmowanych w Wirginii. Nie należał jednak do radykalnych zwolenników ruchu rewolucyjnego. Mimo to, gdy Izba wybierała siedmioosobową deputację do Pierwszego Kongresu Kontynentalnego, uplasował się na trzecim miejscu pod względem liczby głosów. Młody Thomas Jefferson w ogóle przepadł w wyborach.
Podczas oficjalnych sesji, które odbywały się w Filadelfii we wrześniu i październiku 1774 r., Washington prawie nie zabierał głosu. Czy zdawał sobie z tego sprawę, czy nie był bacznie obserwowany przez delegatów. Z oddali dobiegał szczęk broni, a jego sława wojskowa nie uległa zapomnieniu.
Kongres przegłosował dalsze represje handlowe, nie zdradzał najmniejszej chęci do kompromisu i zapowiadał wspólną odpowiedź kolonii siłą na siłę. Za takimi krokami głosował również Washington. To twarde stanowisko nie radowało jednak olbrzyma z Wirginii (Washington miał wówczas 42 lata). Wracał do domu mocno zatroskany. 17 lat temu porzucił służbę wojskową. Życie plantatora i pozycja społeczna w hrabstwie całkowicie go zadowalały.
Oczywiście, otwierały się również nowe perspektywy sławy. Teraz kiedy królewski gubernator Wirginii zarekwirowały cały proch kolonii, Washington wykorzystywał wszystkie swe wpływy, by powstrzymywać uzbrojoną milicję od zakłócania pokojowych negocjacji, które ostatecznie doprowadziły do zwrotu prochu. Jednocześnie jednak musztrował milicję, przygotowując się na najgorsze.
Podczas gdy w maju 1775 r. Washington uczestniczył w obradach Drugiego Kongresu Kontynentalnego, walki pod Lexington i w Concord wywołały echo rozchodzące się po całym świecie. (Walki koło Lexington i w Concord to pierwsze starcia zbrojne między wojskami brytyjskimi a milicją amerykańską –19 kwietnia 1774 r.) Liczne armia mieszkańców Nowej Anglii obozowała wokół utrzymywanego przez Brytyjczyków Bostonu. Świadomą intencją Washingtona było potwierdzenie woli walki mieszkańców Wirginii. Spodziewał się chyba, że tak jak podczas wojny z Francuzami i Indianami, również teraz zostanie głównodowodzącym wojsk swej kolonii. Kiedy po zebraniu się kongresu zaczęto mówić o możliwości powierzenia mu naczelnego dowództwa Armii Kontynentalnej, przekonywał swych przyjaciół z Wirginii, by zapobiegli temu posunięciu.
Pamięć o działaniach Washingtona podczas wojny z Francuzami i Indianami nie budziła nadmiernego zaufania do jego talentów militarnych, a przyszłe zadania zdawały się wymagać geniusza. W początkach wojny rewolucyjnej nie było tajemnicą, że wydatki będą musiały być ogromne, walka długa i zażarta, a wynik wątpliwy. Wiedziano również, że zasoby Wielkiej Brytanii są praktycznie niewyczerpalne, a flota jej panuje nad oceanem, że armie jej zdobywały laury na całym świecie. Brakował pieniędzy, bez których nie ma wojny.
Obrady kongresu, którym Washington się przysłuchiwał, nie świadczyły o niezłomnej determinacji obywateli. Przeważała polityka okazywania Koronie maksimum lojalności możliwej w tych okolicznościach. Gdyby kolonie nie podjęły działań wojennych, gdyby broniły się tylko w przypadku ataku. Jerzy III (1783 –1820 król Wielkiej Brytanii i Irlandii od 1760r.), jako suweren zarówno Ameryki jak i Anglii z pewnością zdołałby ugiąć parlament i swych ministrów. Kongres w dalszym ciągu żywił złudzenie o przejściowym charakterze całej tej wrzawy. Wszystkie te wahania nie zadawalały Massachusetts, w którym trwała wojna.
Gdy John Adams, szef delegacji Massachusetts, zastanawiał się, jak doprowadzić do jedności kontynentu, skierował swą uwagę ku umundurowanej postaci Washingtona. Był on najbardziej czczonym weteranem wojny z Francuzami i Indianami, wciąż jeszcze dość młodym, by poprowadzić do nowych zwycięstw. A ponadto Washington wywodził się z Wirginii.
Zasadą równie starą, jak wszystkie wysiłki zmierzające do jedności Ameryki, był podział przywództwa między Północnym Wschodem a Południem. Czyż mógł istnieć lepszy sposób wciągnięcia Kongresu, a tym samym całego kontynentu, do trwających już działań wojennych niż skłonienie delegatów, by wybrali na naczelnego wodza armii charyzmatycznego i doświadczonego wojownika z Wirginii? Adams energicznie nakłaniał do wybrania Washingtona. Washington nie uczestniczył w sesji, podczas której odbyło się głosowanie. Wybór był jednomyślny.
Gdy 16 czerwca 1775 r. Washington stanął przed Kongresem, nie wygłosił mowy obiecującej szybkie zwycięstwo. Przyjął odpowiedzialne stanowisko, ponieważ Kongres sobie tego życzył. Powiedział: „Gdyby jednak jakiś nieszczęsny wypadek wyrządził szkodę mej reputacji, proszę, by każdy ze zgromadzonych tu dżentelmenów pamiętali, iż dzisiaj z największą szczerością oświadczam, że nie czuję się godnym przyjęcia powierzonej mi władzy”. Wyraziwszy życzenie, by nie wyznaczano mu wynagrodzenia, a jedynie zwracano mu pieniądze za poniesione wydatki, których dokładny rejestr będzie prowadził, Washington usiadł.
Nowy wódz naczelny był pierwszym i jedynym członkiem Armii Kontynentalnej. Gdyby Kongres zmienił swoje nastawienie i politykę, on zostałby sam z bronią w ręku wobec triumfującej potęgi brytyjskiej jako najbardziej oczywisty zdrajca. Chociaż delegaci nie byli jeszcze gotowi by uznać formalnie armię Nowej Anglii za swoją, postanowili jednogłośnie, że będą sprzyjać, popierać i wspomagać George’a Washingtona, nie szczędząc życia i majątków.
John Adams, który doprowadził do tego wyboru, czuł się zaniepokojony. Jakkolwiek posunięcie to było politycznie niezbędne, pociągało jednak za sobą poważne niebezpieczeństwo wyniesienia człowieka jako symbolu sprawy, której zwycięstwo oznaczać będzie powstanie niepodległego państwa. Znajomość historii skłaniała Adamsa do przekonania, że silny człowiek nieuchronnie sięga po całą władzę. George Washington był niewątpliwie człowiekiem silnym.
Po mianowaniu Washingtona wodzem zbrojnego oporu przeciwko Brytyjczykom, zapanowało zaniepokojenie. Kongresmani, którzy bez przekonania uczynili ten niebezpieczny krok, chętnie usłyszeliby jakieś gwarancje. Lecz Wirgińczyk nie był skłonny ich dawać. Pamiętał dobrze, jak podczas wojny z Francuzami i Indianami miał okazję naocznie przekonać się o sprawności z jaką armia brytyjska prowadzić działania, które ją teraz czekały. Kongresmani musieli pocieszać się nadzieją, że brak pewności siebie skłoni Washingtona do słuchania rad i powstrzymywać go będzie przed pochopnymi działaniami.
Nie zdając sobie sprawy, że sieje ziarno pod przyszłe niesnaski, Washington zwrócił się o pomoc do czterech zachłannych mężczyzn. Każdy z nich doszedł do wniosku, że nowy wódz naczelny jest zbyt niekompetentny by dać sobie radę bez pomocy, jakiej łaskawi obiecali mu udzielić. Wśród owych czterech pierwszych doradców było dwóch wojskowych i dwóch biznesmenów o wpływach politycznych.
Charles Lee miał reputację wojskowego geniusza. Wielu patriotów żałowało, że nie mógł zostać wodzem naczelnym zamiast Washingtona. Minęło zbyt mało czasu, odkąd imigrował z Anglii, i był zbyt ekscentrycznego usposobienia. Zgodę na służbę pod dowództwem niekompetentnego Washingtona uważał za wielkie poświęcenie. Innemu angielskiemu pochodzeniu, Horatio Gatesowi, powierzono na żądanie Washingtona główne stanowisko sztabowe. Syn bieżącego majordomusa (a być może samego księcia), dosłużył się w armii brytyjskiej stopnia majora. Następnie stwierdził, że mimo wybitnych zdolności niejasne pochodzenie zamyka mu drogę do dalszego awansu. Washington, który służył z nim podczas poprzedniej wojny, namówił go by wyemigrował do Wirginii.
Aby zyskać nieco wiedzy o świecie i politycznej finezji plantator z Wirginii wziął sobie na doradców dwóch przywódców rewolucji: prawnika Josepha Reeda i kupca Thomasa Mifflina. Reed był fanatykiem o smutnym, melancholijnym obliczu. Mifflin, który prowadził interesy na skalę zupełnie obcą Washingtonowi, był równie dobrze znany jako orator. Gdy później Washington stanął już na własnych nogach i uniezależnił się od swych pierwszych doradców, wszyscy czterej zmienili się w jego niebezpiecznych wrogów.
23 czerwca 1775 r. Washington z towarzyszącymi mu osobami wyruszył w drogę do Cambridge, gdzie stała armia.
Droga Washingtona wiodła przez Nowy York. Za zrządzeniem przypadku tego samego dnia, kiedy zamierzał przeprawić się promem przez Hudson, do przystani w Nowym Yorku , do przystani przybić miał powracający z wizyty w Anglii królewski gubernator William Tyron. Chwiejna w swej postawie Rada Prowincjonalna Nowego Roku znalazła się w rozterce. Nie bardzo wiedziała czyje przybycie ma świętować. Ostatecznie postanowiono, że jedna kompania milicji będzie witała Tyrona, druga Washingtona.
Pierwszy przyjechał Washington i wprowadzono go do miasta z godną paradą. Jednak w trakcie przyjęcia na jego cześć wielu ważnych gości wymknęło się po cichu: właśnie witano Tyrona. Generał i gubernator mieszkali w bliskim sąsiedztwie. Podczas gdy obserwatorzy usiłowali ocenić nastroje w Nowym Yorku porównując zainteresowanie, jakim obdarzono obu wrogich sobie przywódców. Washington stwierdził, że jego pierwsze rewolucyjne współzawodnictwo przebiega nie na polu walki, lecz na arenie politycznej i toczy się o popularność.
Nie będąc w istocie żołnierzem, Washington nigdy nie traktował militarnego zwycięstwa nad przeciwnikiem jako podstawowego środka przesądzającego o zwycięstwie w wojnie rewolucyjnej. Zgodnie z jego przekonaniem walka toczyła się głównie o myśl każdego Amerykanina. Gdyby większość obywateli uznała, że mieć będą lepiej w warunkach zreformowanego poddaństwa Koronie, wszystkie warunki militarne mające na celu pokonanie Brytyjczyków byłyby równie bezcelowe jak próby zawrócenia biegu rzeki. Gdyby natomiast naród okazał zdecydowane poparcie prawom amerykańskim i stał za nimi twardo w każdej potrzebie, Brytyjczycy mogliby z równym powodzeniem użyć swej potęgi militarnej do poskramiania oceanu.
Podczas pobytu w Nowym Yorku Washington dowiedział się o wielkiej bitwie o Bunker (czy Breed’s) Hill pod Bostonem (17.06.1775 r.). Donoszono o porażce patriotów, gdyż armia Massachusetts została wyparta z zajętych pozycji. Nowy wódz naczelny był jeszcze za mało doświadczony, by uzmysłowić sobie znaczenie ogromnych strat jakie ponieśli Brytyjczycy. Zamorscy generałowie do tego stopnia pogardzali swym nieprofesjonalnym przeciwnikiem, że ława za ławą słali zawodowych żołnierzy przeciwko śmiesznym, ziemnym umocnieniom zbudowanym przez Amerykanów. Gdy przeliczyli swych zabitych, zdali sobie sprawę z gorzkiej nauczki, jaką dostali. Ponieważ uzupełnienia uzyskać mogli tylko wielkim kosztem zza oceanu, nie stać ich już było na dalsze poważne straty. Uświadomienie sobie przez Washingtona, jakie wnioski wyciągnęli Brytyjczycy, wpłynęło zasadniczo na jego strategię.

W drodze do armii Washington zatrzymał się w Watertown, siedzibie legislatury Massachusetts. Jak stwierdził, nie brak tu było rewolucyjnego zapału. To jednak, co ustawodawcy mieli mu do powiedzenia , nie dodawało otuchy. W armii panował wielki rozgardiasz, niemal wszystko wymagało uporządkowania. Ponadto zaś wcale nie było jasne, czy oddziały jankesów dobrowolnie podporządkują się rozkazom Wirgińczyka. Washington dobrze pamiętał, że jego poprzedni pobyt w Massachusetts miał na celu przeciwstawienie się roszczeniom mieszkańca Marylandu do prawa rozkazywania regimentowi Wirginii. Rozsądne wydało mu się wykorzystanie niedzieli do dyskretnego pojawienia się w obozie.
Pierwszym obowiązkiem Washingtona było zbadanie sytuacji strategicznej. Linia brzegowa zatoki, nad którą leżał Boston, tworzyła poszarpany półksiężyc. Armia Nowej Anglii obozowała wzdłuż tego łuku i w leżącym za nim miasteczku Cambridge. W zatokę wrzynały się dwa półwyspy, odległe od siebie u nasady o jakieś 16 km, a na wysokości cypli oddzielone tylko wąskim kanałem. Wąskie przesmyki łączące półwysep z kontynentem zostały tak potężnie ufortyfikowane, że były nie do przebycia dla armii. W zatoce wznosił się jakby las martwych drzew –tworzyły go maszty angielskich okrętów, które panowały nad pełnym morzem. Kiedy Washington po raz pierwszy objeżdżał obozowiska Nowej Anglii, odór, jaki się nad nimi unosił przekonał go, że wojsko nie kopie latryn i wystawia się na niebezpieczeństwo zarazy. Nikt tam w zasadzie nie wydawał rozkazów ani też ich nie słuchał. Milicja wybrawszy swych oficerów, oczekiwała od nich uległości wobec suwerennych wyborców. Okopy zbudowano według niezaradnych wskazówek i dowolnych pomysłów. Wszystko wymagało tu reorganizacji, nowego porządku, umocnienia.
Najniezbędniejsza była zdaniem Washingtona reforma, która doprowadziłaby do powstania korpusu oficerskiego z prawdziwego zdarzenia. Degradował i zaskarżał licznych oficerów za niekompetencję lub niedbalstwo.
Ponieważ nieprzyjaciel dzięki swej flocie zdolny był skoncentrować siły do ataku na dowolnym odcinku linii obronnych, Washington rozkazywał, żeby oddziały na wypadek alarmu miały zawsze osiodłane konie. Gdyby chciał mieć do dyspozycji w każdej chwili gotowe odwody, jego siły jak obliczył powinny dwukrotnie przewyższać siły przeciwnika i liczyć 18 –20 tyś. ludzi. Zapewniano go, że armia jest co najmniej tak duża, ale były to tylko przypuszczenia. Mimo ponawianych rozkazów nie można było skłonić oficerów do przysyłania dokładnych danych o stanie liczebnym ich oddziałów. Ostatecznie „środki zastraszenia” pozwoliły na uzyskanie danych przybliżonych. Były przerażające. Armia liczyła nie więcej niż 14 tyś. ludzi, z czego 12 tyś. zdolnych do walki. W końcu jednak Washington mógł się pocieszać myślą, że ma dość prochu. W składach, jak go zapewniano miało być 308 beczek. Okazało się jednak, że była to ilość dostarczona armii na początku kampanii, a większą część zużyto w bitwie o Bunker Hill. W rzeczywistości zostało tylko 36 beczek. Gdyby Brytyjczycy zaatakowali, armia byłaby bezbronna.
Choć Washington nie wiedział, że jeden z przywódców legislatury Massachusetts był brytyjskim szpiegiem, ten beznadziejny stan armii pozornie trzymał w tajemnicy przed wszystkimi, wyjąwszy dwie lub trzy osoby na kluczowych stanowiskach. Zmyślano najrozmaitsze powody tłumaczące potrzebę dostaw prochu i wykorzystywano je w apelach rozsyłanych po kraju. Do stałych kłopotów dochodziły lokalne kłopoty Wirgińczyka wobec mieszkańców Nowej Anglii. Był na nich tak rozgoryczony, że zawodziła go zwykła mu dyskrecja. Niektóre mu ich zapomnieć. Teraz jednak nie podejmowali prób pozbawienia go dowództwa.
Jak wytłumaczyć, że ten Wirgińczyk, którego nominacja była niepopularna i który tak gwałtownie wstrząsnął armią, zdobył sobie prestiż u jankesów? Po pierwsze działał jego zewnętrzny wygląd. Washington był potężnym mężczyzną. Można go było z miejsca rozpoznać wśród tysiąca ludzi. Chociaż lokalny pogląd społeczno –polityczny głoszący, że podstawową sprawą sprawiedliwego ustroju społecznego winna być zasada równości szans i warunków życiowych, praw i dochodów ludzi, egalitaryzm przeszkadzał przywódcom Nowej Anglii w zaprowadzeniu wojskowej subordynacji, zdawali oni jednak sobie sprawę ze znaczenia dyscypliny, nawet jeśli publicznie krytykowali Washingtona za jej wprowadzenie. Ponadto Washington nie tylko zrezygnował z wynagrodzenia pilnował, by niczego nie marnotrawiono. I nikt bardziej od niego nie mógł zasługiwać na zaufanie. Ponieważ podczas wojny z Francuzami i Indianami krytykowano go za częstą nieobecność w pułku, teraz, pomijając krótkie wyjazdy do Watertown na narady z członkami legislatury, nie opuszczał armii ani na chwilę.
Armia (co ważne) zadowolona była ze swej sytuacji. Przeciwnik pozostawał całkiem bierny. Odzieży i żywności na razie nie brakowało. Ponieważ wszyscy pochodzili z jednego rejonu, byli uodpornieni na najczęściej występujące tam choroby i pozostawali zdrowi. Blokada Bostonu bardziej przypominała zbiorowy camping niż kampanię wojenną. To Washington nie spał i troszczył się o wszystko. Oblężenie jednak przeciągało się z miesiąca na miesiąc. Washington coraz bardziej niepokoił się o przyszłość własnej armii. Nie podjęto żadnych przygotowań do utrzymywania oblężenia zimą –brak było odpowiedniej odzieży i schronień. W każdym razie termin zaciągu prawie wszystkich jego oddziałów wygasał z końcem roku. Niepokoiło go to tym bardziej, że temperament nie pozwalał mu na bezczynność. Zaczął więc przekonywać swych generałów, że brytyjskie pozycje w Bostonie nie są aż tak trudne do zdobycia, jak to się zdaje. Generałowie Washingtona jednak nie dawali się przekonać, a on sam nie był dość pewny swych wniosków by sprzeciwić się radzie wojennej.
Kiedy rok dobiegł końca, Washington stanął wobec konieczności zaciągu nowej armii. Większość żołnierzy uważała, że zrobili swoje –niech teraz inni zajmą ich miejsce. Wysiłki mające na celu reorganizację przypadkowo zwerbowanych pułków w bardziej jednolitą i sprawną armię spowodowały zamęt w korpusie oficerskim. W przeddzień nowego roku tyle oddziałów rozeszło się do domów, że linie obrony utrzymujące blokadę nie były w pełni obsadzone. Chociaż Washington robił co mógł, by ukryć tę sytuację, nie mogła ono pozostawać niezauważona przez szpiegów. Atak Brytyjczyków wydawał się pewny. Brytyjczycy jednak nie zaatakowali. Mieli nadzieję, że rebelianci sami zdadzą sobie sprawę, jak śmieszne były ich siły i poddadzą się.
Swą sytuacja w Bostonie Brytyjczycy byli raczej rozdrażnieni niż przerażeni. Nieoczekiwany wybuch rebelii zastał ich armię w bardzo niesprzyjającym położeniu. Marsz w głąb Massachusetts pozbawiony był sensu strategicznego, a ciężkie straty, jakimi okupili sukces w bitwie o Bunker Hill, nie skłaniały do dalszych potyczek ze zdeterminowanymi farmerami Nowej Anglii. Jeśli rebelianci nie pójdą sami po rozum do głowy, dowództwo brytyjskie zamierzało wybrać odpowiednią chwilę, żeby, wykorzystując swoje panowanie na oceanie, przetransportować armię do dogodniejszej bazy. Jerzy III natomiast zareagował inaczej, niż oczekiwał Washington. Zamiast ujarzmić swój rząd, publicznie ogłosił zamiar zaciągu najemników, żeby siłą zgnieść powstanie, którego nie traktował jako lokalnej formy protestu. ‹‹Amerykanie –mówił –wyraźnie postanowili stworzyć „niezależne mocarstwo”››. Washington, który dotąd dążył raczej do kompromisu niż do utworzenia niezależnego mocarstwa, zaczął zmieniać swoje stanowisko. Głębokie wrażenie wywarły na nim argumenty i wezwania Thomasa Paine’a zawarte w jego „Zdrowym Rozsądku” (Common Sense. 31 stycznia 1776 roku po raz pierwszy wspominał na piśmie o szansie na niepodległość. Cztery dni później skłaniał już kongres do powiadomienia Wielkiej Brytanii, że „jeśli nic innego nie zadowoli tyrana i jego szatańskiego rządu, zdeterminowani jesteśmy zerwać wszelkie związki z tak niesprawiedliwym i urągającym naturze państwem”. Odczuwał zarazem coraz większą potrzebę zaatakowania bostonu.
Kilkaset kilometrów na północny zachód od Bostonu nieregularne oddziały dowodzone przez Benedicta Arnolda i Ethana Allena zdobyły pograniczny brytyjski fort Ticonderoga, a wraz z nim znaczną –zdaniem Washingtona –liczbę armat. Pułkownik Henry Knox (wcześniej bogaty sprzedawca książek, z których nauczył się, jak stosować artylerię), był jej dowódcą a armii Washingtona. Nadzorował transport dział po śniegu i lodzi do Cambridge. Washington postanowił użyć ich w bitwie, która miałaby zadecydować o wygranej lub przegranej całej wojny.
W południową część zatoki, nad którą położony był Boston wrzynały się dwa przesmyki: Boston Neck i Dorchester Neck, którego nie okupowała żadna ze stron, choć z jego wzniesień artyleria amerykańska mogłaby ostrzeliwać zajmowane przez Brytyjczyków miasta. Washington postanowił wznieść tam po kryjomu, w ciągu jednej nocy, fortyfikacje wyposażone w działa. Miał nadzieję, że jego zreorganizowana armia nie tylko zada przeciwnikowi ciężkie straty, ale i odeprze atak. Była to jednak tylko część planu Washingtona.
W nocy na 4 marca 1775 r. 3 tyś. żołnierzy Washingtona skierowało się po cichu na Dorchester Neck. Ponieważ ziemia była zbyt zmarznięta żeby można ją kopać, Amerykanie wieźli na wozach niemal gotowe fortyfikacje. Washington nasłuchiwał, czy jakieś odgłosy nie zaniepokoją Brytyjczyków. W Bostonie panowała jednak cisza i spokój. O trzeciej nad ranem zakończywszy prace fortyfikacyjne, 3 tys. budowniczych wycofało się wąską drogą, natomiast 2400 wypoczętych żołnierzy skierował się ku fortyfikacjom, by odeprzeć atak.
Zgodnie z oczekiwaniem Washingtona Brytyjczycy przystąpili do okrętowania pułków, które miały lądować w Dorchesterze. Gotowy już był rozpoczynać inwazję Bostonu, gdy nagle rozpętała się burza, jakiej żołnierze żadnej ze stron nigdy nie widzieli.
Do połowy przeprowadzona operacja przyniosła Washingtonowi zwycięstwo, czemu on sam się dziwił. Wyszkoleni w regułach wojny Brytyjczycy uznali pozostawanie na pozycjach bojowych leżących w zasięgu nieprzyjacielskiej artylerii za niedopuszczalne narażanie się na niebezpieczeństwo. Ponieważ stracili nadzieję na unieszkodliwienie armat, rozważone przez nich ewentualne niewymuszone opuszczenie Bostonu przekształciło się w paniczną ucieczkę. 10 marca armia brytyjska opuściła Boston. Washington dumny był z sukcesu.

Brytyjczycy zniknęli. Jak się okazało, popłynęli do swej bazy w Halifaxie, w Nowej Szkocji, by doprowadzić do porządku ładowane w panice okręty. Nikt jednak nie wątpił, że ich ostatecznym celem jest Nowy York, miast jakby stworzone na twierdzę i bazę dla potęgi morskiej. Washington przybył do Nowego Yorku 13 kwietnia 1776 r. Wszelka przewaga, jaką położenie geograficzne dawało tu siłą morskim, stanowiła zagrożenie dla takiej armii jak jego. Manhattan był zbyt długi, by mógł go bronić siłami, jakimi dysponował i tak wąskie, że armia znajdująca się w małym mieście na krańcu wyspy mogłaby z łatwością zostać odcięta. Strategia wojskowa zdecydowanie nakazywała oddanie miasta przeciwnikowi oraz rozmieszczenie linii obronnych dalej na północy, nad Hudsonem, gdzie wzgórza dogodnie dominowały nad rzeką. Washington zgodził się jednak z Kongresem, że w istniejącej sytuacji politycznej, psychologiczne skutki porzucenia miasta byłyby rozpaczliwe. Tak więc postanowił możliwie najlepiej umocnić się w Nowym Yorku. Jedynym pozytywnym dla obrońców elementem geograficznym położenia Nowego Yorku było wysokie urwisko, ciągnące się wzdłuż brzegów Hudsonu po stronie Manhattanu.
Przez dwa miesiące oczekiwano floty brytyjskiej. Ta jednak nie pojawiała się. Dla Washingtona nie był to okres wytchnienia. Pojechał do Filadelfii, by omówić z Kongresem dwa zasadnicze problemy. Po pierwsze, jego armia wymagała posiłków. Po drugie, armia północna (która formalnie mu podlegała, a faktycznie działał na wpół samodzielnie), znajdowała się w tarapatach. Wprawdzie uprzednio prawie zdobyła Kanadę, ale teraz, nękana przez choroby i posiłki brytyjskie, była w odwecie. Jeśli północne linie obronne nie zostały utrzymane, Nowej Anglii oraz północnym terenom stanu Nowy York groziłaby inwazja z Kanady.
Zgodnie z oczekiwaniami Washingtona, Kongresmani nie bardzo go słuchali. Ich myśl zaprzątał najpoważniejszy problem polityczny. Czy teraz, kiedy walka zaszła już tak daleko, kolonie porzucą wszelkie próby znalezienia kompromisu z Koroną? Czy ogłaszając swą niepodległość umożliwią pozyskanie poparcia Francji –głównego wroga Anglii? Czy deklaracja niepodległości wzmocni, czy osłabi opór w kraju? Czy ogłoszenie niepodległości będzie bezpieczne, celowe, uzasadnione. Ponieważ Washington nie traktował dyskusji politycznych jako obowiązku żołnierza, nie wyraził publiczne żadnej opinii.
Washington powrócił już do armii do Nowego Yorku, kiedy 6 lipca 1776 roku otrzymał kopię uchwalonej dwa dni wcześniej Deklaracji Niepodległości. Był to moment pełen napięcia. Reakcje wywołane przez rozpowszechnienie tej wiadomości umożliwią dopiero ocenę, jaka część armii i jaki procent mieszkańców Nowego Yorku powita z zadowoleniem tę zasadniczą zmianę przedmiotu konfliktu. Urzędujący jeszcze w Nowym Yorku przedstawiciele Wielkiej Brytanii musieli uciekać.
Parę dni przed ogłoszeniem Deklaracji flota brytyjska, która zniknęła pod Bostonem, pojawiła się w nowojorskim porcie. Oddziały wylądowały na Staten Island. Odczekawszy jakiś czas, by przekonać się, czy zdecydowana przewaga sił wroga nie skłoni rebeliantów do wycofania się. 21 sierpnia Anglicy ruszyli wreszcie do natarcia. Znaczne ugrupowanie wylądowało na wschodnim krańcu Long Island, w zbyt wielkiej odległości od pozycji Washingtona, by mógł on stawić jakiś poważniejszy opór.
Washington podejrzewał, że działania Brytyjczyków na Long Island są tylko manewrem pozorującym, a właściwym atak na miasto nastąpi ze Staten Island, dlatego sam pozostał w Nowym Yorku. Dowództwo w Brooklynie powierzył generałowi Johnowi Sullivanowi. Ponieważ Sullivanowi brakowało sił do obsadzenia całego 15 km pasma wzgórz, jego lewe skrzydło pozostało nieosłonięte. W bardzo wczesnych godzinach rannych 27 sierpnia Howe upozorował atak na prawym skrzydle wojsk Sullivana wzdłuż brzegów East River. Świt zaś ukazał pułki heskie w centrum, pod tą częścią wzgórz, do których obrony Sullivan był najlepiej przygotowany. Nie dostrzegając żadnych oznak bezpośredniego ataku na miasto Washington przeprawił się przez rzekę. Nagle na tym spokojnym odcinku rozległ się ogień muszkietów. Po obejściu szerokim łukiem najdalej wysuniętych pozycji amerykańskich silna kolumna brytyjska zawróciła teraz na prawo i wrzynała się między forty na Brooklyn Heights a pozycje Sullivana. Jednocześnie heskie pułki przystąpiły do ostrzału jego czołowych pozycji. Washington miał jeszcze nadzieje na wygraną, jeśli ludzie Sullivana nie uciekliby zbyt pośpiesznie. Z wyjątkiem jednak pułku Marylandu, który stawił bohaterski opór i został nieomal w całości zniszczony, pozostali żołnierze poddali się bądź w najlepszym razie uciekali jak najszybciej do fortu.. Washington pogalopował tam też. Uznał, że zadaniem chwili jest teraz niedopuszczenie żeby panująca na zewnątrz panika zrodziła histerię wśród 4 tyś. Stacjonujących w forcie świeżo zaciągniętych rekrutów. Gdy ostatni zbiegowie zdołali przedostać się do fortu rozległ się miarowy stukot buciorów. W paradnym szyku, poza zasięgiem ognia muszkietów, pułk za pułkiem wkraczał na opuszczony teren przed fortem. Potem nastąpiła przerwa. Obojętni zawodowcy i wystraszeni amatorzy przyglądali się sobie nawzajem. Następnie, ku niewymownej uldze Washingtona, oddziały przeciwnika odwróciły się i wycofały.
Trzy dni później, obudziwszy się rankiem, Howe skonstatował tajemnicze zniknięcie armii amerykańskiej. Zawodowy oficer, którego żołnierze potrafili poruszać się wyłącznie całymi formacjami, nie mógł pojąć, jak tysiące amerykańskich żołnierzy wymknęły się pod osłoną nocy tak niepostrzeżenie. Amerykanie, którzy przywykli troszczyć się

Dodaj swoją odpowiedź
Historia

George Washington

Washington George, Jerzy Waszyngton ( 1732 – 1799 ), amerykański mąż stanu, generał; uczestnik wojny- siedmioletniej 1756-1762; 1774- 1775 członek Kongresu Kontynentalnego; naczelny dowódca- wojnie amerykańskiej o niepodległość ( 1775 �...

Język angielski

PROSZĘ O POMOC Z CZEGO ZASŁYNOŁ GEORGE WASHINGTON DAJE NAJJJJJ

PROSZĘ O POMOC Z CZEGO ZASŁYNOŁ GEORGE WASHINGTON DAJE NAJJJJJ...

Język polski

PROSZĘ O POMOC Z CZEGO ZASŁYNOŁ GEORGE WASHINGTON DAJE NAJJJJJ

PROSZĘ O POMOC Z CZEGO ZASŁYNOŁ GEORGE WASHINGTON DAJE NAJJJJJ...

Język angielski

George Washington O co chodzi ze ściął cherry tree(wiśnie)?

George Washington O co chodzi ze ściął cherry tree(wiśnie)?...

Język angielski

Napisz krutko najwazniejsze informacje o abrahaam lincoln .george washington .thomas roosevelt . Theidoer jefferson po angirlsku :) bardzo prosze o pomocc naprawde wystarczy krutko opisac i jak bym mogla prosic tlumaczenie

Napisz krutko najwazniejsze informacje o abrahaam lincoln .george washington .thomas roosevelt . Theidoer jefferson po angirlsku :) bardzo prosze o pomocc naprawde wystarczy krutko opisac i jak bym mogla prosic tlumaczenie...