Dziewczę z Sącza W październiku 1655 r. Małopolskę najechała znakomita, świetnie wyposażona i świetnie dowodzona przez Karola X Gustawa armia szwedzka. Polski król Jan Kazimierz, choć w sztuce wojennej kształcony i nie pozbawiony talentów, musiał ustąpić pola przed swym rywalem, którego armia niczym potop zalała cały kraj. Gdy 18 X 1655 r. poddał się Szwedom Kraków, najmocniejsza twierdza małopolska, wiadomym było, że najeźdźcom nikt nie stawi czoła. Wkrótce też Szwedzi wkroczyli do Sącza, zajęli najlepsze kwatery i przystąpili do łupienia mieszczan kontrybucjami, rekwizycjami i zwykłym rabunkiem. W załodze Szwedzkiej znajdował się żołnierz, muszkieter z pułku księcia heskiego, który na wojnę poszedł niechętnie i z zadowoleniem przyjął decyzję swoich przełożonych o przydziale do załogi okupacyjnej Nowego Sącza. Miasto ładne i bogate, nie trzeba maszerować przez kryjące się właśnie świeżym lodem polskie pola i łąki ani obawiać partyzantów chłopskich napadających szwedzkie oddziały. Dzień za dniem mijał młodemu muszkieterowi w spokoju. Codzienna warta na rynku i patrolowanie ulic nie było zajęciem ani trudnym ani męczącym. Aż wreszcie któregoś dnia krocząc ulicami miasta zobaczył ją.... . Młoda, czarnobrewa dziewczyna, nosząca się z wdziękiem i arogancją nastolatki, ale nad wiek dojrzała i nad podziw piękna, zwróciła uwagę żołnierza. Jak się okazało wzajemnie. Jasnowłosy, barczysty i wysoki Skandynaw wpadł również w oko dziewczynie. Kto pierwszy powiedział słowo i w jakim języku dokładnie nie wiadomo, ale "zaiskrzyło" i miłość stała się faktem. Bardzo prędko żołnierz nauczył się tylu słów polskich ile potrzeba było aby powiedzieć dziewczynie co czuł. Gdyby jednak nawet nie wymawiał ich dokładnie, jego oczy i gesty wystarczały młodej sądeczance, która czuła dokładnie to samo. Tymczasem sytuacja szwedzkiej załogi wyraźnie pogarszała się z dnia na dzień. W okolicy Piwnicznej, Muszyny czy Grybowa oddziały chłopskie napadały na patrole i mniejsze oddziały, znosiły szwedzkie posterunki, odbijały więźniów. Wśród oddziałów tych nie brakowało mieszczan sądeckich, nie brakowało też sądeckich kupców, którzy mamoną wspierali ruchy powstańcze - kupowali broń, opłacali lekarza dla rannych. Informacje o tym dotarły do załogi szwedzkiej, której dowództwo postanowiło przykładnie ukarać winnych i radykalnie zakończyć sprawę. Akcję postanowiono utrzymać w tajemnicy. 12 grudnia 1655 r. połowa załogi wyszła wieczorem z miasta ruszając przeciw kupom chłopskim z zamiarem dopadnięcia z zaskoczenia partyzantów i ich rozbicia. Druga połowa załogi miała za zadanie następnego dnia o świcie dokonać rzezi wśród mieszkańców miasta. Zapewne zamiar powiódł by się gdyby nie szwedzki żołnierz, który przekazał wiadomość dziewczynie. Ta w ciągu kilku godzin obiegła całe miasto wzywając kupców, czeladników i rzemieślników do powstania. O świcie mieszczanie uprzedzili atak szwedzki i potężnie natarli na szwedzką załogę. Zaskoczeni Szwedzi zostali wybici niemal do nogi, a jednym, który padł jako pierwszy był sądecki wybawca z pułku księcia heskiego. A po dziewczynie ślad zaginął. Mawiali, że z żalu opuściła miasto i ruszyła hen w dal na węgierska stronę. Pamięć jednak o niej pozostała żywą. W 1861 r. poeta Mieczysław Romanowski uwiecznił nieszczęśliwą parę zakochanych w poemacie "Dziewczę z Nowego Sącza". O wydarzeniach tych przypomina też tzw. Kapliczka Szwedzka w mieście, którą w 1771 r. wzniesiono w miejscu gdzie pochowano zabitych w dniu 13 XII 1655 r. żołnierzy szwedzkich.Forme listu sama sobie wpiszesz masz tu opisy Czarna legenda Marcina Portasza Małopolski najsławniejszy zbój to oczywiście Janosik - harnaś nad harnasie, który złym i bogatym odbierał a biednych obdarowywał i przed nieprawością bronił. Jak wiadomo, legendarny i filmowy Janosik to postać częściowo autentyczna, stworzona w oparciu o kilka postaci. Zbójowanie w swoim czasie było bowiem w Małopolsce procederem znanym, choć prawdziwym zbójom spod Giewontu, Pilska i Babiej Góry, daleko do szlachetnego i przystojnego Janosika. Znani z okrucieństwa i braku litości przemierzali w poszukiwaniu łupów Tatry, Gorce i Beskidy, zapuszczając się czasem do Dobczyc, Myślenic, ba! Nawet do Krakowa. Tam gdzie dzisiaj znajduje się miły i cienisty park Bednarskiego, na podgórskich krzemionkach, znajdował się niegdyś gęsty las a w nim karczma, nie przez przypadek zwana "Na Zbóju". W wielu miejscowościach podbeskidzia przekazywano sobie z ust do ust legendy o wyczynach tych złoczyńców, którzy niejedno mieli na sumieniu. Jednym z takich zbójów był żyjący w XVII w. Marcin Portasz, którego wyczyny prawdziwe wyczyny tak mocno przemieszały się z ponurą sławą, że dzisiaj doprawdy trudno oddzielić prawdę od czarnej legendy. Marcin pochodził z Bystrec nad rzeką Orawą koło Dolnego Kubina. Był więc z urodzenia Słowakiem. Tam też zaczął zbójować i zasłynął z czynów, które powtarzane z ust do ust, zapewne ze znaczną przesadą, stworzyły obraz największego okrutnika polskich słowackich gór. Poszukiwany i przyciśnięty przez depczących mu po palcach hajduków, przeszedł bowiem Portasz przez Polską granicę i z Pawłem bratem swoim i dwudziestoma piąciema po Żywieckim Państwie i innych okolicznych Państwach zbójstwem swym bardzo grasował, plebanie, dwory ślacheckie rabował. Marcin sporo musiał narozrabiać, skoro przez niego dwory ślacheckie i miasta postronne się wartowały, a pomiędzy Suchą Beskidzką, Makowem Podhalańskim i Żywcem drogi opustoszały. Nic dziwnego. Trzydziestu uzbrojonych i obeznanych ze swoim "rzemiosłem" chłopów to poważne zagrożenie. Słano tedy prośby, monity i apele do starostów a nawet do wojewody w Krakowie ale bez echa. Dopiero wyczyn Portasza i jego kompani który miał miejsce w dniu 16 lipca 1688 r. zmusił władze do działania. W tym to dniu banda porwała urzędnika, niejakiego Marcina Jaszkę. Związanego zawieźli do karczmy w Rajczy, posyłając jednocześnie wiadomość żonie porwanego, że jeżeli chce męża zobaczyć żywego ma przywieźć okup. Przerażona małżonka, na koniu co prędzej przyniosłwszy dukatów 360 a talarów bitych 470, cały pieniądz złożyła w ręce Portasza. Zbójca okup przeliczył pod karczmą, po czym, na oczach żony i gości karczemnych Marcina Jaszkę tyrańsko, aż do śmierci zabili, strzeliwszy mu dwaj z kompaniej pod pachy kulami. Nie dość na tym. Rozochocona alkoholem kompania wymyśliła sobie makabryczną zaiste rozrywkę. Trupa Jaszkowego rzucili na ziemię a złapanemu przypadkowo młodemu pocholikowi kazali uciąć mu głowę siekierą. Przerażony chłopak drżącymi rękoma kilka razy rąbiąc ze szczęką szyje okrutnie odciął. Sprawy zaszły za daleko. lub Klątwa Świętego Jana Kantego Przy dobrej pogodzie i przy odrobinie szczęścia, które pozwoli nam na uniknięcie korków przy wyjeździe z Krakowa, po godzinie jazdy samochodem w kierunku Bielska Białej, znajdziemy się w Ketach. To małe miasteczko, choć trochę senne i zakurzone, nosi z dumą starą metrykę sięgającą średniowiecza. Wprawdzie liczne klęski, pożary i wojenne nieszczęścia, dokonały zniszczeń najstarszej substancji zabytkowej miasta, ale małe przysadziste kamieniczki, archaiczny układ uliczek i zespół klasztorny oo. Reformatów, świadczą o bogactwie tutejszej historii i dziedzictwa kulturowego. Komu czas nie ucieka nazbyt szybko, zmuszając do bezskutecznej pogoni, ten może odwiedzić Muzeum im. Aleksandra Kłosińskiego (Rynek 16), które dobrą dawką wiedzy dopełni wrażeń z wizyty w Kętach. Dla miłośników małopolskiej historii Kęty wiążą się wszak w pierwszym rzędzie z najgodniejszym obywatelem i synem tego miasta - św. Janem z Kęt. Postać to niezwykła, której życie przypadło w XV w. Syn mieszczanina z podbeskidzkiego miasteczka, następnie żak Alma Mater - krakowskiej akademii, aż wreszcie bakałarz, doktor najświętszej teologii i profesor Pisma Świętego tejże najsłynniejszej uczelni. Nie wiadomo czy większa była głowa czcigodnego Jana czy serce. Wielką wiedzę i inteligencję przerastała jednak chyba cnota miłosierdzia, która wyrażała się w nieustannej gotowości niesienia pomocy ubogim i pokrzywdzonym przez los. Najzacniejsi profesorowie jagiellońskiej wszechnicy nie mogli przemówić do rozsądku Janowi, który zawsze zdążył się pozbyć przed zimą butów i ciepłego płaszcza, a z kuchni wciąż wynosił pokarm, którym karmił głodnych. Nie było zresztą wiele sposobności do poważnej rozmowy, bowiem święty albo ślęczał nad księgami w scriptorium albo maszerował przez słotę do kogoś chorego lub biednego albo...zatapiał się w modlitwie. Nie przeszkadzano mu wtedy bo i po co. Wiadomo było, że w mistycznym uniesieniu o całym świecie zapomina, widząc przed sobą tylko tego, który jest całym światem. Takie było życie Jana z Ket, proste jak droga przez pustkowie i wzniosłe jak tatrzańskie szczyty. Nie brakło jednak i w jego życiu zakrętów i porażek, które Janowi łez goryczy przyczyniły. Winę za to noszą w sercu mieszczanie olkuscy. Olkusz, niegdyś silny ośrodek handlu, swą potęgę zawdzięczał złożom rud ołowiu i srebra, które stwórca hojną ręką umieścił w podziemiach. Już w XIII w. te cenne kruszce, znajdujące wówczas ogromne zapotrzebowanie niemal w całej Europie, dobywano zarówno tu jak i w pobliskim, biskupim Sławkowie. Złoża były obfite więc i bogactwo mieszczan rosło, a wraz z nimi grzech najstraszniejszy "pycha żywota". Straszna to przywara, która rodzi w człowieku tak straszne zadufanie w sobie, że ani na Boga ani na uboższych od siebie nie raczy się oglądnąć. Właśnie wtedy, gdy bogactwo miasta sięgało zenitu, gdzieś w l. 20 - 30 - tych XV w. młody wówczas, ale już sławny swymi cnotami i wiedzą, Jan z Ket otrzymał powołanie na probostwo w Olkuszu. W ten oto sposób uczony młodzian, przyszły święty, został duszpasterzem. lub sry ze kopia ale nie mam głowy do listów. Masz opisy. Weź wstęp witam ciędrogi... dzisiaj chialbym ci opisac legende z mojego regionu i wpiszesz jedno z tamtych na drugi akapit a na zakonczenie daj mysle ze spodoba ci sie ta legenda. z mila checia poslucha o legendzie z twojego regionu. licze na naj bo jako jedyny odpowiedzialem i sory za bledy
Napisz do koleżanki lub kolegi z innego regionu Polski list, w którym streścisz najbardziej znaną legendę swojego regionu. Na jutro, prosze o pomoc! Daje najlepszą odpowiedź!
Region: Małopolskie
Odpowiedź
Dodaj swoją odpowiedź