Kończyło się lato. Pan Klekotek zabierał się do odlotu. Żal mu było opuszczać Polskę, ale bardzo tęsknił za Ralim. Z resztą miał dla niego dobra nowinę. Po długim i uciążliwym locie pan Klekotek wylądował wreszcie na afrykańskiej ziemi, ale nie pozostał wśród bocianów, tylko postanowił odnaleźć swojego murzyńskiego przyjaciela. - Witaj Kle-kle (tak go nazywał Rali)- wróciłeś wreszcie. –zawołał uradowany chłopiec. - Nie wiesz, jak się cieszę, że cię widzę, kle, kle-klekotał bocian z radości, że chłopiec żyje. Rali jest cały i zdrów- cieszył się w duchu. Rali postawił mu miskę z szarańczą, a ptak wyjadał łapczywie. - Pyszne, bardzo pyszne, jak dawno czegoś takiego nie jadłem- ptak był w siódmym niebie. –Kim jest ten człowiek ubrany na biało i ma taką skórę, jak ci ludzie daleko za morzami?- zapytał Kle-Kle. - To jest padre. Jest jeszcze biała pani, która nas uczy.- odpowiedział chłopak. - Acha! kle, kle. To ja ci opowiem kogo poznałem… - i rozpoczął opowieść. Byłem w Polsce. Poznałem tam miłe i wrażliwe dzieci. Dużo im opowiadałem o tobie, o Afryce. Było im przykro, że ty nie masz tylu ubrań i możliwości uczenia się. nie znasz telewizora czy komputera, nie masz nawet roweru. One nie znały prawdziwej Afryki. Nie sądziły. Że w Afryce jest tylu ludzi, którzy umierają z nędzy. Te wrażliwe serduszka postanowiły ci pomóc. Będą odkładały swoje kieszonkowe (pieniążki, za które kupują najczęściej słodycze)i wpłacały dla ciebie. Dzięki temu będziesz się mógł uczyć, możesz nawet zostać lekarzem… W wiosce zrobiło się zamieszanie. Kilku tragarzy wnosiło ogromne skrzynie do chaty misjonarza. Rali już nie słuchał, z ogromnym zainteresowaniem obserwował samochody i przybyłych ludzi. Jeszcze bardziej się zdumiał, gdy okazało się, że wśród lekarstw, przyborów i środków czystości, jest osobista paczka dla niego. Znalazł w niej więcej niż sobie zamarzył. Dzieci z polskiej wsi przysłały mu swoje fotografie i listy, które przeczytała mu pani nauczycielka-siostra misjonarka. Okazało się, że Rali jest zdolnym i pojętnym uczniem. Chłopiec miał przyjaciół gdzieś w dalekiej Polsce i dzięki ich szczodrym sercom jego życie może być szczęśliwsze. - No cóż moje murzyńskie aniołki. Muszę już was opuścić. Lecę znów tam, na północ, po nadzieje dla was. Może wreszcie słońce stanie radosne i nad Afryką? I poleciał!
Dwa opowiadania, za oba dostałam 5 :) Moje spotkanie z przybyszem z kosmosu Pewnego dnia obudziłem się wcześniej niż zwykle. Spojrzałem na zegarek i okazało się, że jest dopiero trzecia w nocy. Gdy trochę oprzytomniałem, zobaczyłem, że za oknem jest całkowicie jasno, co przecież nie jest naturalne o tej godzinie. Była wtedy ciepła wiosna, więc stwierdziłem, że wyjdę na dwór i zobaczę, o co chodzi. W domu było cicho i przytulnie, ale w każdym pomieszczeniu, w którym nie były zasłonięte zasłony, było jasno tak, że aż bolały oczy. Zastanawiałem się, czy czasem nie ominęło mnie jakieś ważne astrologiczne wydarzenie, o którym wcześniej informowali w telewizji. Boso wyszedłem na dwór i zorientowałem się, że to oślepiające światło nie pochodzi z nieba, a z ziemi. Przyznam, że trochę zacząłem się bać, ale moja ciekawość zwyciężyła, więc usiadłem na ławce przed domem i zacząłem przyglądać się temu dziwnemu zjawisku. Nagle ogarnęła mnie dziwna senność. Zamknąłem oczy i na moment zasnąłem. Ocknąłem się, gdy usłyszałem dziwny głos: - To światło nie razi. Możesz swobodnie podejść i nic nie stanie się z twoimi ludzkimi oczami – powiedział ktoś bardzo blisko mojego ucha. Otworzyłem oczy i ujrzałem chłopca wyglądającego praktycznie tak, jak ja, Tylko, że on wyglądał, jakby ktoś go wyciął z kolorowego czasopisma, bo nie miał na sobie żadnej skazy. – Kim jesteś? - zapytałem nerwowo. – Jestem Artratek, miło mi – powiedział mój klon i podał mi dłoń, której jednak nie uścisnąłem. – Co się tutaj dzieje? O co w tym wszystkim chodzi? Co to za światło? - dopytywałem, coraz bardziej przerażony. – Spokojnie. Też nie jestem z tego zadowolony. Po prostu lecieliśmy do Galaktyki Aucepidy i nagle nasz pilot stracił panowanie nad sprzętem. Wiesz, jak to z dzisiejszymi pilotami... Przechodzą pobieżne szkolenie i już uważają się za najlepszych - odpowiedział Artratek, jakby to nie było nic dziwnego. – Czemu wyglądasz tak, jak ja? – Mogę wyglądać tak, jak chcę. Gdy szedłem w Twoim kierunku, moje ciało upodobniło się do twojego. To wcale nie jest takie trudne na mojej planecie. – A gdzie jest ta planeta? - czułem, że mam ciągle otwartą buzię ze zdziwienia. – To Danastreira w trzeciej Galaktyce Aresa od strony Słońca - odparł Artratek i wstał. - Słuchaj, miło się z tobą rozmawia, ale słyszę, że już mnie wołają. Muszę iść. Wpadnij kiedyś do nas - dodał chłopak i poszedł w kierunku światła. Patrzyłem ze zdziwieniem jak wielka jasna kula unosi się i niknie na niebie. Znów nastała noc. Stwierdziłem, że muszę iść do łóżka, bo pewnie to wszystko mi się śni. Rano, gdy się obudziłem, wszystko było jak zwykle. Byłem przekonany, że wydarzenia minionej nocy były tylko sennym widziadłem. Jednak gdy się rozejrzałem, zobaczyłem na swoim biurku zdjęcie, a na nim... ja i Artratek! Nie zapomnę tego wydarzenia do końca życia, choć przyznaję, że nie chwalę się nim często. Nie chcę przecież skończyć w szpitalu dla umysłowo chorych... Mój absurdalny sen Pewnej nocy, przyśnił mi się dziwny sen. Bardzo różnił się od moich innych snów. Właśnie wracałem ze szkoły do domu, gdy zobaczyłem skupisko ludzi. Podszedłem bliżej, żeby zobaczyć, co się dzieje. Na chodniku leżał wielki żółw z ogromnymi skrzydłami. Wcale się nie zdziwiłem, gdy go zobaczyłem. Dziwne wydało mi się tylko, że na nogach ma łyżwy. Pomyślałem, że pewnie nie umie na nich jeździć, dlatego leży. Postanowiłem mu pomóc wstać. Podałem rękę zwierzęciu i podniosłem go. Żółw pięknie mi podziękował i poprosił, bym nauczył go jeździć na łyżwach. Odpowiedziałem, że owszem, ale musi poczekać do zimy, bo na razie jest lato i nigdzie nie znajdzie lodowiska. Olbrzym bardzo się zasmucił i powiedział, że w takim razie zmuszony jest nas opuścić i poszukać kogoś innego, kto będzie w stanie mu pomóc. Rozłożył więc swoje skrzydła i odleciał. Na ten widok zgromadzeni ludzie zaczęli rzewnie płakać. Z ich oczu leciały strumienie łez. Nie wiedziałem, co tak naprawdę ich zasmuciło. Prosiłem, by wyjawili mi powód tak ogromnego żalu, ale nie chcieli mi nic powiedzieć. W pewnym momencie moją uwagę uwagę przykuło coś innego. Ulicami zaczęła płynąć woda. Z każdą chwilą było jej coraz więcej i więcej. Pomyślałem, że pewnie to wszystko przez ludzkie łzy. Zacząłem prosić ludzi, by w końcu przestali płakać, bo wszyscy się potopimy, niestety bez skutku. Nagle zobaczyłem, że ktoś płynie łódką. Ucieszyłem się, bo woda sięgała już mi po samą szyję. Na łodzi siedział jakiś stary człowiek z długą, siwą brodą. Domyśliłem się, że to Noe przybył nam na ratunek. Pod pokładem łodzi było mnóstwo zwierząt i ludzi. Trochę się zmartwiłem, bo nigdzie nie mogłem znaleźć żółwia na łyżwach. Noe powiedział mi, żebym się nie smucił, bo są tu inne żółwie, wprawdzie nie mają łyżew, ale za to posiadają narty i sanki. Odpowiedziałem Noemu, że to nie to samo i też zacząłem płakać. Starzec zaczął krzyczeć na mnie, że gdy nie przestanę, wody będzie tak dużo, że zabraknie miejsca na kuli ziemskiej i wtedy na pewno wszyscy się potopimy. Ja jednak nie mogłem się uspokoić. Z każdą chwilą wody na ziemi przybywało. W pewnym momencie było jej już tak wiele, że zaczęła wlewać się na pokład. Statek coraz bardziej zaczął przechylać się na burtę i…obudziłem się. Niektórzy mówią, że najbardziej absurdalne sny pamięta się najdłużej. Ja swój pamiętam do dzisiejszego dnia...