Felieton o Graffiti
„Diabeł tkwi w szczegółach”
Graffiti od kilkunastu lat jest nieodłączną częścią naszej miejskiej rzeczywistości. Można je spotkać w środkach komunikacji miejskiej,
w toaletach publicznych, na ścianach domów, jednym słowem wszędzie tam, gdzie zobaczy je szeroka publiczność. Stało się zmorą pracowników kolei, lotnisk oraz służb mundurowych, którym coraz trudniej walczyć z nasilającym się zjawiskiem. Dorośli przechodnie postrzegają graffiti jako zwykły akt wandalizmu świadczący o złym wychowaniu, braku odpowiedzialności
i wyobraźni pociągający za sobą niepotrzebne wydatki. Dla młodzieży jest
to wyraz buntu, walki z tyranią dorosłych, sposób na wyrażenie własnych myśli
i emocji w sposób modny i bardzo efektowny. Sami twórcy graffiti w kręgach swoich rówieśników są podziwiani i szanowani za odwagę i kunszt przez tych, którzy nie lubią wychodzić przed szereg.
Kiedyś graffiti wcale mnie nie interesowało i zwykle nie zwracałam na nie uwagi. Czasem podobała mi się seria barw na szarym budynku, innym razem denerwowałam się na widok brzydkich słów nabazgranych na murze, ale nigdy nie wzbudzały one we mnie większych emocji. W moim odczuciu były to
po prostu głupie, nieszkodliwe wybryki, kosztowne dla rodziców pseudoartystów. Jednak pewnego słonecznego dnia wychodząc do szkoły zauważyłam, że na elewacji mojego nowiutkiego bloku widnieje ogromny, srebrny, wulgarny skrót. Bardzo mnie to zirytowało, osobiście poczułam się dotknięta. Przez kilka następnych dni wstydziłam się patrzeć na tamto miejsce. Dopiero wtedy zrozumiałam, jak czuli się inni właściciele pomalowanych budynków. Ktoś bezczelnie wdziera się na moją prywatną własność i bezkarnie „upiększa” moje otoczenie. Dobrze, że przestępcy nie było, gdy odbierałam list informujący o składce na renowacje, ponieważ wtedy nie ręczyłabym za siebie. Od tamtej pory stałam się zaciekłym wrogiem grafficiarzy. Podobnie jak wszyscy porządni obywatele uważałam ich za wandali, przykleiłam im łatkę leni i nałogowców. Ich wypociny, które jakiś szaleniec próbował nazwać sztuką, uznałam za bezsensowne rysuneczki będące pretekstem do drwin z policji. Jednak poglądy są jak rzeka i jak mawia stare porzekadło tylko krowa ich nie zmienia. Jechałam autobusem nr 505 na popołudniowe zajęcia, był straszny korek próbowałam, więc znaleźć sobie zajęcie, ale nie wymyśliłam nic, oprócz bezsensownego gapienia się w okno. Nagle w zasięgu mojego wzroku znalazł się mur Wyścigów Konnych na Służewcu pokryty wielobarwnym graffiti.
Po raz pierwszy miałam okazję, a raczej byłam zmuszona obejrzeć dokładnie każdy najdrobniejszy szczegół wszystkich zamieszczonych tam dzieł. Muszę przyznać, że doznałam szoku. Wszystkie były dokładnie dopracowane
i starannie przemyślane. Charakteryzowały się świetną kompozycją kolorów
i realizmem. Tchnęły wprost niepowtarzalną energią. Każde zdawało się być dokładnie i precyzyjnie odrysowane od szablonu, ale jeszcze ni widziałam
w sklepach szablonów na kilkanaście metrów. Składały się z różnych niesamowicie skomplikowanych kształtów. Dla mnie nieposiadającej za grosz talentu nieprawdopodobne było, aby ktoś pomieścił w swojej wyobraźni tyle szczegółów. Żaden z rysunków nie był obraźliwy za to niektóre były śmieszne inne ironiczne, każde niosło ze sobą niepowtarzalna treść. Zaskakiwała pomysłowość i trafność przedstawianych scenek i komiksów. Dotarło do mnie jak łatwo dałam się zwieść pozorom, przykleiłam etykietki. Patrząc przez pryzmat własnych złych skojarzeń nie widziałam lub nie chciałam widzieć sztuki ulicy. Gdyby nie ta chwila spędzona w autobusie nigdy nie zwróciłabym uwagi na graffiti, może nawet za kilkadziesiąt laty zostałabym jedną z tych staruszek, przeganiających skatów torebką. Młodzież „wystawiająca” swoje prace na Służewcu nie ma absolutnie nic wspólnego z bandą wandali piszących gdzie popadnie brzydkie słowa. To prawdziwi artyści, dla których rysowanie na murach jest poszukiwaniem własnego ja, odskocznia od szarej, nudnej, rzeczywistości. Ich pracownią jest plener, a płótnem są stare zaniedbane ściany. Sztuka nie zawsze musi się wszystkim podobać. Musimy tylko pozwolić tworzyć tym, którzy mają pomysły i talent i odseparować ich od dzieciarni, która dostała w swoje ręce puszkę sprayu i nie bardzo wie, co z nią zrobić. Poznałam subkulturę, która za kolorowym murem i pod kapturami skrywa ludzi. Ludzi, którzy mają coś do powiedzenia i nie boją się wyrażać własnego zdania. Polubiłam graffiti, ale nie poczułam klimatu związanego z nim środowiska. Nauczyła się jednak nowych form manifestacji swoich poglądów. Długo zastanawiałam się nad stosunkiem ludzi do graffiti i zrozumiałam, że dzisiaj coraz częściej mijamy się z rzeczywistością, nie dostrzegamy piękna wokół nas. Jakikolwiek rysunek na ścianie według większości wandalizm. Nie przyglądamy się niczemu dokładnie, a wydaje mi się, że istota graffiti polega właśnie na znajdywaniu szczegółów w całości. Tam najdrobniejsza kreska jest symbolem.
Z mojego spotkania ze sztuką ulicy wyniosłam jedną najważniejszą rzecz, że należy dostrzegać małe elementy, bo to one tworzą całość, nadając jej kształt, formę i charakter. I choć cząstka wtapia się w całość to nie pozwala na uogólnienia. Nosi kaptur to bandyta, maluje po ścianach - wandal. Ludzie wszystko klasyfikują według utartych schematów, bo tak jest łatwiej, ale czy piękniej?